WALUŚ: Porządny Niemiec patrzy na Polaka

polona.pl

Statystyczny obywatel Bundesrepubliki, doświadczony przez własną historię, nierzadko zamierza być strażnikiem wolności własnej oraz innych. I bardzo szybko wśród tych innych dostrzega zagrożenie nacjonalizmem oraz zachęca do myślenia supranational. Co przeciętny Polak przyjmuje raczej bez zapału, jeśli jest przy tym namawiany do myślenia po niemiecku.

Uogólnienia bywają często mylne. Czy zresztą można mówić o Niemcach jako o jednorodnej wspólnocie, skoro w Badenii-Wirtembergii można usłyszeć, pół żartem pół serio, deklarację że oni tam umieją wszystko, za wyjątkiem niemieckiego. Bo tam mówi się po szwabsku. Niemiec z północy, wjeżdżając do Bawarii, uznaje się za obcego. A oryginalność Saarlandu, Fryzyjczyków czy ciągła, swoista odrębność landów wschodnich? Niemcy to jednak państwo federalne z wieloma naprawdę różniącymi się regionami, zwyczajami i dialektami, którymi Niemcy mówią chętnie, swobodnie i bez kompleksów. Wypadałoby więc na wstępie zauważyć że Niemcy miewają też różny stosunek do Polaków, tym bardziej że spotykają ich w swym kraju coraz więcej. A jednak słuchając ich na dłuższą metę, rozmawiając, a zwłaszcza przysłuchując się rozmowom – powoli zbiera się fragmenty puzzli, które z czasem układa się w panoramę wyobrażeń. I wtedy pojawi się nam wątek pewnego dyskomfortu myślenia porządnego przecież, przyzwoitego Niemca na temat Polaków.

Spostrzeżenie pierwsze z brzegu. Wiele już pisano o pozytywnym stosunku Niemców do migrantów. Tym bardziej może zaskakiwać autentyczne zdziwienie wielu Niemców, gdy słyszą że ktoś, kto w ich odczuciu dobrze „zapowiada się” jako przyszły obywatel (wykształcony, płynnie posługujący się niemczyzną), nie ma ochoty osiedlić się w ich kraju. Bo przecież Niemcy są o wiele większe, o wiele bogatsze, znacznie lepiej zorganizowane, krótko mówiąc – mają znacznie więcej do zaoferowania niż inne kraje. Jeden z moich rozmówców tłumaczył mi, że trzeba myśleć racjonalnie, a więc ponadnarodowo, supranational, zaś myślenie rozsądne oznacza uznanie, że lepiej żyć w Niemczech, uczyć dzieci po niemiecku i dołączyć do niemieckiej kultury. Poczucie wartości, wielkości, przewag, oczywistości wyboru i oczywistości pragnienia dołączenia do wielkości Niemiec wydaje się tu bezdyskusyjne. Jak może Polka nie chcieć zostać w Niemczech? 

To nie są, w konsekwencji, sprawy błahe. Podobne zdziwienie gęstnieje od stuleci nad Serbołużyczanami.

Bo pytanie o sens zachowywania innego języka, innej kultury, w przestrzeni popularnego (nie elitarnego!) niemieckiego dyskursu ma jednak odcień nieco różny od naszego. Po co? Po co być Słowianinem, gdy można być Niemcem? Ale może problem nie jest aż tak wielki, skoro pewien niemiecki dziennikarz zauważył, że niektórzy Polacy, po dłuższym pobycie w jego kraju „są już prawie Niemcami”. Pocieszające, prawda?


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Na władzę nie poradzę

Być może do kwestii zastanawiających, a dla sąsiada zza Nysy i Odry wręcz niepokojących, należy typowo polskie podejście do państwa, porządku i prawa. Większość Niemców od wieków traktowała te pojęcia jako oczywiste, godne i obowiązujące, nawet jeśli nadawały się do dyskusji i ewentualnych zmian. Już sam pomysł cuius regio eius religio, którego owoce widoczne są w landach niemieckich do dziś, a więc ustalenie, że ludzie mieszkający na danych terenach mają wyznawać to samo, co władza, jest dla Polaka mało zrozumiały  – przecież niezależnie od wzajemnych animozji na ziemiach polskich mogli mieszkać w jednym powiecie czy województwie przedstawiciele wielu wyznań czy religii. 

Dla Niemca istotne więc będzie powołanie się na prawo, przepisy, zarządzenia których należy przestrzegać. Podpowiada to nawet jeden z  czasowników modalnych – ich darf, czyli „wolno mi, mam pozwolenie”, który na polski trzeba tłumaczyć opisowo, bo jednego adekwatnego słowa polskiego tutaj nie mamy. Z kolei już sam pomysł, by chwalić coś, co zrobiono wbrew prawu, za to zgodnie z sumieniem, będzie dla porządnego Niemca czymś mocno kontrowersyjnym, wręcz groźnym. Tymczasem większość Polaków raczej odruchowo odróżni prawo danego państwa od swych własnych przekonań, zwyczajów przyjętych we własnym środowisku, wychowania i wiary. Można powiedzieć że przeszliśmy w tej kwestii długotrwałe szkolenie, zwłaszcza w ostatnich dwóch stuleciach.  Oczywiście wiadomo, że z wielu względów należy przestrzegać prawa państwowego, jednak w polskiej mentalności bardzo silna jest także świadomość, że na ziemiach polskich rządy bywały różne, nierzadko obce, wrogie,  zaborcze. Zanim jeszcze obciążyły nas dwudziestowieczne doświadczenia w dziedzinie stosunków polsko-niemieckich, Polaków, a być może zwłaszcza Polki – powiedzmy to wyraźnie – wychował wiek XIX. To wtedy ukształtowała się nasza samodzielność i siła przetrwania w czasach zupełnie niesamodzielnych, umiejętność radzenia sobie niezależnie od obowiązującego prawa i zakazów. Tak wpojona gotowość niezgody wobec aktualnej władzy może, owszem, przybierać nieraz formy chorobliwe i szkodliwe. Jednak polska pamięć historyczna, nie przecząc temu, wskaże że w demokratycznych wyborach, właśnie w Niemczech, wygrał niezrealizowany malarz, któremu udało się skutecznie zaapelować do serc i umysłu większości narodu. A ci, co chcieli zachować swoje sumienie, musieli najpierw umieć sprzeciwić się legalnie wybranej władzy.

Porządny Niemiec patrzy więc nierzadko z niepokojem na Polaka, który z jednej strony nie uznaje się za anarchistę, z drugiej – uznaje że prawo państwowe nie jest dla niego ostateczną instancją. To naprawdę ryzykowne i groźne, jak można nie przestrzegać prawa, czy też uznawać wyższość prawa innego niż państwowe? Podobny problem Niemcy dostrzegają zresztą nie tylko u Polaków, jednak nasza kwestia jest bardziej paląca – bo sąsiedzka. Dlaczego naród, którego od niemieckich wpływów dzieli tylko jedna rzeka, nie przejął więcej niemieckiego porządku i zamiłowania do prawa? I zauważmy, że ta polska wolność, może niekiedy samowola, budzi najrozmaitsze uczucia w epoce, która przynajmniej teoretycznie cenić ma niezależność, swobodę i wolny wybór. 

Polski dystans do władzy i prawa bywa męczący, bałaganiarski, destrukcyjny… jednak sprawdzał się przez niemało pokoleń, podtrzymywany przez poczucie honoru, wiarę i wychowanie. Utrzymywał jednak naród w pewnej dyscyplinie. Co jednak się stanie, gdy tego wychowania, honoru i wiary zabraknie?



Wiara konieczna i niekonieczna

Tu pojawia się wreszcie problem z polskim podejściem do wiary i polskim rozumieniem katolicyzmu. Nawet w swej najbardziej intensywnej fazie czci dla papieża Polaka nie da się tego czasu, względnie krótkiego w historii, zestawić z wielowiekowym niemieckim zachwytem, uznaniem i szacunkiem dla ojca reformacji, ojca „ogólnego” języka niemieckiego, ojca wiary, ojca zjednoczenia narodowego i religijnego w jednej osobie – Marcina Lutra. Jego portrety do dziś można zobaczyć na ścianach niemieckich kościołów ewangelickich, gdzie wprawdzie zdjęto obrazy świętych, ale ciągle można podziwiać portrety najważniejszego bohatera narodu, niekiedy z żoną i dziećmi. Wpływ Lutra na rozwój języka niemieckiego, literatury, sztuki, także kultury niemieckiej pozostaje niewątpliwy i jest ciągle na nowo doceniany przez kolejne pokolenia wielbicieli i badaczy. Co więcej, nadeszła nawet faza starań o choć trochę krytyczne spojrzenie na ojca, nauczyciela i mistrza. Nie zmienia to w niczym faktu, że za wyznanie bardziej oświecone, bardziej liberalne, bardziej godne osoby „otwartej i myślącej” większość Niemców, niezależnie od osobistego wyznania, uważa luteranizm, a przynajmniej protestantyzm. 

Niemieckie uzależnienie Kościołów protestanckich od kolejnych rządzących książąt, porozumienie dusz tysięcy pastorów z tzw. ruchu Deutsche Christen z marzeniami Hitlera można przemilczać, wyciszać,  można tłumaczyć – nie likwiduje to jednak kwestii posłuszeństwa duchownych jako urzędników państwowych, podległych swoim rządom analogicznie jak w prawosławiu. Porządny Niemiec patrzy więc z mieszanymi uczuciami na Polaków, których dziwi niemiecki serwilizm i którzy z kolei bez zdziwienia przyjmują, że niejeden polski ksiądz – słusznie, czy nie – krytykuje władzę państwową. Przeciętnego Niemca zdumiewa casus kardynała Wyszyńskiego, działającego wbrew i obok oficjalnej władzy, człowieka którego można oficjalnie nazywać interrexem – i który do tego jeszcze, zgodnie z publicznym oczekiwaniem, został beatyfikowany, podobnie jak stało się to z wieloma innymi polskimi duchownymi sprzeciwiającymi się państwowej władzy.  Tak nas wychowano –  jeden z najwcześniejszych świętych polskich to biskup-męczennik, który sprzeciwił się królowi. Lista niepokornych wobec władzy arcybiskupów, biskupów,  zakonników, księży diecezjalnych i zakonnic mogłaby być bardzo długa. W kraju protestanckim stworzenie podobnej listy byłoby niezwykle trudne, choć znany jest przykład Dietricha Boenhoeffera. On jednak służy jako jeden z wyjątków, paradoksalnie potwierdzających regułę modelu pastora jako urzędnika na pensji państwowej. Ten przykład protestancki rozciąga się również na niemieckie środowisko katolickie, które uznaje, że taka jest reguła funkcjonowania Kościoła niemieckiego. Tak jest przejrzyście, dobrze i sprawiedliwie. 

W tym momencie może pojawić się kolejne zdziwienie zarówno niemieckiego protestanta, jak i katolika – polscy księża nie dostają pensji od państwa, a ich błędy, nadużycia, ale także ich brak zaangażowania będą wytykane palcami przez wierzących i niewierzących, ponieważ „ksiądz przecież powinien”. W Niemczech ta sprawa jest rozwiązana porządnie i jasno: ksiądz czy pastor jest na pensji. Wiadomo kto płaci podatki, czyli należy do danej wspólnoty kościelnej, stąd wiadomo także, co ksiądz czy pastor powinien. Porządny Niemiec patrzy więc zdziwiony, gdy Polak, nie płacący żadnych podatków na Kościół, domaga się np. prawa do spowiedzi czy pogrzebu, a polski ksiądz  – jeśli nie ten, to inny – po prostu spowiada, nie pytając o szczegóły. Czy tak powinno być? Przecież ci, którzy płacą podatki, powinni być docenieni, a ci, którzy nie płacą… Tu Niemiec zawiesza głos. W polskich parafiach w Niemczech popularne jest wzywanie księdza do szpitala, gdy Polak czy Polka przypomina sobie przed operacją, że ponad 10 lat nie był u spowiedzi i chce jej tu i teraz. Być może nie zawsze następuje potem upomnienie od niemieckiego proboszcza czy kapelana, ale upomnienie owo jest w tym momencie na pewno elementem świadomej reguły, nie zaś jakimś wypadkiem przy pracy. Nam, mieszkającym w Polsce, trudno w to uwierzyć, bowiem w polskiej mentalności mieści się oczekiwanie, że „ksiądz powinien” pojechać, bez względu na szczegóły. Podobnie, niezależnie od tego, czy i jak krytyczni jesteśmy wobec katolickiej  struktury, nie przyjdzie nam do głowy, że polski ksiądz zapyta o podatek kościelny w konfesjonale. Ta „polska bezczelność”, zakładająca że Polakowi się to należy (podobnie jak dodatkowe nabożeństwa czy też niejedna Msza święta po polsku, nawet dla paru osób) budzi nieustanne zdziwienie. Bo przecież, jak tłumaczą nierzadko Niemcy, to jest „niekonieczne”. 

Nawet Boga widzimy inaczej

Czy może więc być coś takiego w Polaku czy Polce, co mogłoby zwrócić pozytywnie uwagę Niemca? Co Niemiec może zauważyć po polskiej stronie jako ciekawe, niezwykle, a może nawet – interesujące? Owszem, są takie rzeczy i sprawy, przyznać natomiast trzeba, że wywołane nimi zainteresowanie podszyte jest ambiwalencją.

Choćby kolejne niemieckie zdziwienie – ważność w oczach polskich owych spraw „niekoniecznych”. Można to określić oczywiście, zgodnie z tradycją niemieckoluterańską, jako puste tradycje, zabobony, adiafora, które przecież już ojciec reformacji oraz oświecenie wyjaśniły jako niepotrzebne. Jednak taki Polak może przekornie zapytać, jak ważne dla Niemców musiało być przekonanie o nieistotności pewnych spraw, skoro np. w Saksonii powrót studiów teologii katolickiej i katolickich lekcji religii możliwy był dopiero po upadku Muru. Wcześniej – już od czasów Lutra – było to… zgadli Państwo: niekonieczne. Porządny Niemiec znowu się zdziwi, kiedy powiemy mu, że przed wojną w Polsce możliwa była w szkole, zwykłej państwowej szkole, nauka różnych wyznań i religii, także muzułmańskiej. O ile tylko zebrała się odpowiednio liczna grupa dzieci. 

Osobnym tematem byłoby pytanie o polski i niemiecki katolicyzm w kontekście postrzegania obrazu nie tylko Kościoła, ale i samego Boga. Niemiecka reformacja, niemieckie oświecenie, niemiecki racjonalizm… kojarzymy te pojęcia, lepiej zilustrować rzecz anegdotą. Przy rozmowie w trakcie przerwy podczas konferencji uniwersyteckiej jeden z wykładowców, tłumacząc że Bóg jest niezmienny, niezależny i nie można Go prosić, by interweniował w jakiejś sprawie, bo On sam wie najlepiej, co jest dla nas dobre – nagle odwraca się w moim kierunku i wyjaśnia z zakłopotaniem: „Ale wiem że Żydzi i Polacy uważają inaczej”. Uważają że mogą prosić i oczekiwać – dziwne… 

Anegdota ta nie może z pewnością stanowić argumentu w żadnej sprawie, może nawet nieszczególnie nadaje się do uogólnień, jednak przekonanie o bezdyskusyjnej możliwości zwracania się do Boga, do Matki Bożej ze swoimi sprawami – raczej nie będzie się Niemcom kojarzyć z ich własną pobożnością. I to niezależnie od tego, czy wykpiwają „natręctwo” polskich form dewocji, czy może przez chwilę zaciekawi ich ta egzotyka. 

Tolerancja, niekłamana tolerancja do odmienności niemieckich zwyczajów, dialektów, sposobów funkcjonowania w różnych niemieckich landach – niekoniecznie przekłada się na szacunek dla np. zwyczajów polskiego katolicyzmu. Gotowość Polaków do pilnowania na stole wigilijnym, choćby symbolicznie, obecności dwunastu potraw, do przestrzegania, nawet symbolicznie, postu, święcenia jajek, sypania głowy popiołem, a nawet ucieszenia się z okazji czyichś imienin – może budzić niemieckie zakłopotanie. Ale też trudna staje się  dyskusja, gdy zapytać, dlaczego wolno i wypada obchodzić Oktoberfest, ale już nie Boże Ciało? Dlaczego dobry jest Kartoffelfest, czy Halloween, ale już „nie wypada” tłumnie jeździć na groby w dniu Wszystkich Świętych? 

W tym ostatnim przypadku z pewnością powróci temat historyczny. Niemcy zakłopotani są kwestią wspominania zmarłych.  Usłyszałam już od kilku znajomych: zazdrościmy wam tego, że jesteście gotowi stanąć nad rodzinnym grobem i opowiadać choć część rodzinnej historii dzieciom. Oczywiście, Niemcy również opowiadają swoją historię na swój sposób, próbują tłumaczyć dramat niemieckich młodych chłopców wysyłanych na front (także na ziemie polskie), horrory bombardowanych przez aliantów miast czy tragedię przesiedlanych rodzin. Statystyczny Polak może jednak pochodzić „ze spalonych wsi” (spalonych niekiedy żywcem), a także spalonych miast, może mieć kogoś z rodziny w partyzantce, ruchu oporu, obozie koncentracyjnym. Stąd też, gdy w latach dziewięćdziesiątych i później Polacy słyszeli, jak Niemcy w ich obecności pozwalali sobie na dowcip: „Jedźcie do Polski, wasze  samochody już tam są”, brała się ich tyleż ostra, co gorzka replika: „Jedź do Niemiec, bo już tam jest majątek i prochy twojej rodziny”.

 

U nas emancypacja nie była prezentem

I tu jesteśmy w samym środku kolejnego niemieckiego dyskomfortu: jak opisać czas, a także skutki wojny? Jakie wnioski, jakie ostrzeżenia? Pytanie jest skomplikowane, bo zakłada bolączki przeszłości każdej konkretnej rodziny, zniuansowane sposoby podejścia do afirmowania własnej narodowości, jak również rozróżnienia polityczne, na ogół mało czytelne dla postronnych. 

Statystyczni Niemcy wyraźnie i regularnie podkreślają swoje obawy przed prawicowymi radykałami i głośno dziwią się brakowi zachwytu Polaków dla lewicy, jakby nie rozumiejąc bogactwa polskich  doświadczeń z myślą lewicową – w wersji komunistycznej ze wschodu, oraz narodowosocjalistycznej z zachodu. Nawet tłumacze na niemiecko-polskich konferencjach zastanawiają się regularnie, jak wyjaśnić w tekście niemieckim różnicę między tym, co „narodowe” a tym, co „nacjonalistyczne”. Porządny Niemiec, doświadczony przez własną historię, nierzadko zamierza być strażnikiem wolności własnej oraz innych. I bardzo szybko wśród tych innych dostrzega zagrożenie nacjonalizmem oraz zachęca do myślenia supranational. Co przeciętny Polak przyjmuje raczej bez zapału, jeśli jest przy tym namawiany do myślenia po niemiecku.

 Jednym z tematów budzących niekiedy niemiecki dyskomfort, będzie też kwestia kobieca w Polsce.

Historyczny fakt, że emancypacja kobiet przyszła na ziemie polskie nie jako nowoczesny prezent, lecz jako ich przymusowa samodzielność, gdy w trakcie zaborów musiały zarządzać gospodarstwem w zastępstwie uwięzionych czy też zesłanych mężów – bynajmniej nie ułatwia Niemcom i Niemkom zrozumienia dzisiejszej sytuacji kobiet w Polsce.

W Niemczech Luter uwolnił kobiety z klasztorów, których majątek przejęli władcy popierający naukę ojca reformacji. Odtąd byłe zakonnice wychodziły za mąż. Ideał kobiety wspierającej działalność męża dobrze opisują pochwały żon reformatorów. Niemiecka reformacja nie otworzyła jednak katolickich drzwi, przez które z trudem, lecz samodzielnie przeszła niejedna ksieni z pastorałem, niejedna mistyczka czy założycielka zgromadzenia zakonnego – co w Polsce było regułą.

Sami Niemcy, oczywiście, starannie rozróżniają między Polakami a Polkami. W statystykach zagranicznych żon od lat te ostatnie zajmują zawsze bardzo wysokie miejsce, niezależnie od niemieckiej krytyki “zbyt tradycyjnego” wychowania Polek. 

Myśląc o tym wszystkim na raz, można się nawet zastanawiać, dlaczego stosunki polsko-niemieckie są w ogóle tak dobre i spokojne… Może więc nie jest aż tak źle? 

 


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Monika Waluś
Monika Waluś
Żona, matka i gospodyni domowa, doktor habilitowana teologii. Studiowała na KUL, UKSW i w Eichstätt. Uczestniczka ekumenicznego ruchu kobiet. Należy do ekipy prowadzącej rekolekcje dla małżeństw bezdzietnych w Sulejówku. Współautorka książek "Dzieci Soboru zadają pytania” i „Puzzle małżeńskie”. Autorka pracy „Spiritus sanctificator. Człowiek wobec Ducha Świętego według ksiąg wyznaniowych luteranizmu (1529-1537)”. Wykłada dogmatykę na UKSW oraz w wyższych seminariach duchownych: kapucynów w Krakowie i diecezjalnym w Płocku. Członkini Zespołu Laboratorium Więzi. Stała współpracowniczka „Przewodnika Katolickiego”. Mieszka w Józefowie pod Warszawą.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!