Wandea. Lekcja całkiem współczesna

commons.wikimedia.org

Francuska rewolucja to oczywiście temat rzeka, gdzie w każdej odnodze czeka nowa, przerażająca treść. Jest natomiast pewien rozdział tej historii, który pozostaje wciąż szerzej nieznany, aczkolwiek w Polsce kręgi konserwatywne mogą o nim wiedzieć całkiem sporo. To wandejskie, następnie bretońskie powstanie, walka rozpoczęta w 1793 r., później utopione we krwi i brutalnych mordach przez republikańskie oddziały.

Wielokrotnie byłem zapraszany przez francuskiego ambasadora na przyjęcie z okazji 14 lipca – narodowego święta francuskiego. Nigdy z tego zaproszenia nie skorzystałem. Nawet nie dlatego, że nie przepadam za tego typu spędami, ale przede wszystkim dlatego, że doskonale pamiętam, jakie wydarzenie sensu stricto oraz sensu largo to święto upamiętnia.

Zburzenie Bastylii w roku 1789 nie miało żadnego faktycznego znaczenia – jedynie symboliczne, bo siedziało w niej raptem paru pospolitych przestępców, a broniła garstka chromych weteranów wojennych, brutalnie zmasakrowanych przez opętany szałem tłum. Ten moment uznaje się jednak za początek rewolucji francuskiej, którą współczesna republika francuska uznaje za swój mit założycielski.

I to, prawdę mówiąc, trudno pojąć.

Jak można się oficjalnie odwoływać do kilkuletniego okresu historii swojego kraju, który odznaczył się skrajnym fanatyzmem, zniszczeniem liczącego sobie setki lat materialnego dziedzictwa, tysiącami śmierci całkowicie niewinnych ludzi oraz wynalezieniem nowożytnego ludobójstwa? To jakaś ponura perwersja.

Rewolucja francuska nie tylko nie jest powodem do chwały – wręcz przeciwnie: powinna być skrajnym wstydem Francji, niezależnie od tego, że zrozumiałe mogą być jej społeczne przyczyny, tak znakomicie rozeznane w „Dawnym ustroju i rewolucji” przez Alexisa de Tocqueville’a. Z drugiej strony Edmund Burke w „Rozważaniach o rewolucji we Francji” pokazał ze z trudem skrywanymi przez chłód badacza i publicysty niechęcią i odrazą horror rewolucji, wraz ze ścięciem Ludwika XVI i później Marii Antoniny.

Francuska rewolucja to oczywiście temat rzeka, gdzie w każdej odnodze czeka nowa, przerażająca treść. Jest natomiast pewien rozdział tej historii, który pozostaje wciąż szerzej nieznany, aczkolwiek w Polsce kręgi konserwatywne mogą o nim wiedzieć całkiem sporo. To wandejskie, następnie bretońskie powstanie, walka rozpoczęta w 1793 r., później utopione we krwi i brutalnych mordach przez republikańskie oddziały. (Gwoli precyzji warto dodać, że nieprecyzyjnie często stosowany termin „szuani” odnosi się do powstańców bretońskich, nie wandejskich, choć oba te ruchy ściśle się łączyły i przenikały.)

Na polskie ekrany – bardzo zresztą nieliczne – wszedł właśnie, niemal rok po francuskiej premierze, film „Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” („Vaincre ou mourir”), opowiadający o losach François-Athanase’a de Charette’a de la Contrie, jednego z najsłynniejszych wodzów powstania w Wandei. W dzień premiery widziałem ten obraz w warszawskim kinie „Wisła” – jedynym, gdzie był pokazywany w stolicy – i średniej wielkości sala była pełna.

To nie jest wielkie, wysokobudżetowe kino. Producentem jest firma Puy du Fou Films, powiązana z parkiem tematycznym Puy du Fou, położonym niedaleko Nantes (gdzie ostatecznie rozstrzelany został pan de Charette w roku 1795). Założycielem parku, gdzie prezentowane są między innymi inscenizacje związane z wandejskim powstaniem, był prawicowy francuski polityk Philippe de Villiers. To on ustanowił Stowarzyszenie Puy du Fou, którym dzisiaj kieruje jego syn Nicolas, a które jest właścicielem parku.

Gdyby film oceniać jedynie jako film, znalazłby się gdzieś pośrodku skali. Nie jest to, broń Boże, jakiś filmowy samizdat, choć pewną skromność środków w nim czuć. Są jednak świetne kostiumy, piękne zdjęcia i niezłe aktorstwo. Dobrym sposobem na przybliżenie chłopskiego buntu, który szybko zaczął sobie szukać przywódców wśród rojalistycznej arystokracji, było ukazanie go oczami jednego z przedstawicieli tej ostatniej, początkowo zresztą niezbyt się kwapiącego, żeby stanąć na czele miejscowych kmieci. Ostatecznie w końcowej fazie swojej walki, ewidentnie już straceńczej, pan de Charette zaczyna przypominać ostatnich polskich żołnierzy wyklętych, gdy celowość oporu była już żadna. Chodziło już tylko o honor.

Film ma też wady. Jest zbyt uporządkowany. Brak w nim kontrowersji, które przecież miały miejsce. Powstańcy, wzburzeni postępowaniem republikanów, także masakrowali jeńców, a zdarzały się też poruszające przypadki darowania im życia. Najsłynniejszy to ocalenie kilku tysięcy republikańskich jeńców przed zemstą chłopskich powstańców przez umierającego od zadanych mu w bitwie ran Charlesa markiza de Bonchamps. Niezwykłą historię jego pięknego pomnika nagrobnego z 1825 r., stojącego we wnętrzu poklasztornego kościoła w Saint-Florent-le-Vieil, opisuje w swoim genialnym „Niezbędniku szuana” prof. Jacek Kowalski. To zresztą jedyne chyba względnie kompletne całkowicie polskie opracowanie na temat wandejsko-bretońskiego buntu przeciwko rewolucji.

Przywódcy powstańczy mieli swoje wady, bywało, że się spierali. Popełnili też wiele błędów natury militarnej. Tego wszystkie w filmie nie zobaczymy albo zobaczymy w ograniczonym zakresie.

Ja jednak twórcom wybaczam, bo nie da się tego obrazu widzieć bez kontekstu. A ten jest taki, że wielu przede wszystkim Francuzom trzeba o Wandei opowiedzieć po raz pierwszy, bo zwyczajnie nie mają o niej pojęcia. Może nie w samej Wandei i Bretanii, na atlantyckim wybrzeżu Francji, choć nawet tam pamięć o czynach przodków bywa traktowana jak zamierzchły folklor, a nie całkowicie aktualne przesłanie. Dlatego „Wandea. Zwyciężyć lub zginąć” ma spełniać funkcję edukacyjną. Można by ją przyrównać pod tym względem do mającego niedawno premierę polskiego filmu o rotmistrzu Pileckim, wobec którego wysuwano podobne oskarżenia.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Przy tej okazji warto zauważyć, że w polskiej historii mamy wciąż ogromne połacie nietknięte nawet przez sztukę filmową. Należy do nich większość wieku XVIII. Nikt nie nakręcił obrazu pokazującego całą złożoność panowania i osobowości Stanisława Augusta Poniatowskiego. Nikt nie pokazał w filmie konfederacji barskiej, więc siłą rzeczy w zbiorowej wyobraźni – o ile w ogóle ona w niej jest – trwa romantyczny obraz z „Księdza Marka” Juliusza Słowackiego, mający bardzo niewiele wspólnego z prawdą historyczną (sama postać ks. Marka Jandołowicza była przez romantyków skrajnie idealizowana).

Film ma też podrażnić, zasiać wątpliwości co do bezkrytycznej postawy wobec mitu założycielskiego współczesnej, republikańskiej Francji. Trzeba przyznać, że bardzo skrótowo, ale jednak dosadnie wspomina o działaniu republikańskiego terroru na wandejskiej i bretońskiej prowincji. A są to historie przypominające niemal jeden do jednego praktyki XX-wiecznych państw totalitarnych. Wandejczycy byli mordowani bez względu na płeć i wiek – na podstawie rozkazów rewolucyjnego Konwentu, tylko dlatego, że byli Wandejczykami. Gilotynowano księży i siostry zakonne tylko za to, że wyznawali swoją wiarę. Rozebranych do naga ludzi topiono powiązanych w „pęczki” na barkach na Loarze. Republikańscy generałowie w listach słanych do swoich politycznych przywódców chełpili się, że nie pozostał kamień na kamieniu, że „wandejskie bękarty” powybijano co do nogi, a ze skóry ofiar sprawiono nowe membrany na wojskowe werble.

Ten horror odbywał się pod hasłami Liberté, égalité, fraternité – jak zawsze w historii najszczytniejsze hasło maskowało największe zbrodnie. I to także powinniśmy pamiętać – choćby wtedy, gdy politycy z rewolucyjnym ogniem w oczach zapowiadają, że będą walczyli z „mową nienawiści”.

Tymczasem wandejskie powstanie daje nam – Polakom – lekcję piórem jednego z naszych największych publicystów historycznych wszech czasów.

W roku 1967 Paweł Jasienica odbył podróż po zachodniej Francji, po rejonach ogarniętych ponad 170 lat wcześniej ludowym powstaniem przeciwko naprawiaczom świata. Jej plonem jest jego ostatnia książka, niewydana za jego życia, a dopiero wiele lat później: „Rozważania o wojnie domowej”. Pełna zakamuflowanych nawiązań do ówczesnej peerelowskiej rzeczywistości, dziś jest dziełem nieco zapomnianym. Niesłusznie. Jest tam bowiem wiele passusów wartych przypomnienia – także, a może zwłaszcza dzisiaj. Choćby taki:

Terminu „historia” wolno nam używać tylko jako rzeczownika pospolitego, pisanego oczywiście małą literą i odnoszącego się do faktów dokonanych. Duże H na początku tego słowa powinno działać jak sygnał ostrzegawczy. Zapowiada bowiem czynność ogromnie podobną do wystawiania weksli o zupełnie wątpliwym pokryciu, czyli do postępku przewidzianego przez wszystkie kodeksy karne krajów cywilizowanych. Ponieważ jednak owe kodeksy odnoszą się do osób prywatnych, nie ma w nich wzmianki o takiej ewentualności, że wystawca weksla najmuje zaraz znaczne siły policyjne, a to w celu pilnowania, by wierzyciele nie tylko nie upominali się o zapłatę, lecz sami utrzymywali wspomnianych policjantów.

Albo taki:

Francja ówczesna pasła ofiarą zboczenia, które grozi ogółowi chyba nieustannie, lecz na szczęście zapanować nad nim może tylko w okolicznościach szczególnych, zdarzających się dosyć rzadko. Nieustannie wszak snują się po tym padole przejęci pogardą dla jego nielogicznych urządzeń teoretycy, posiadacze nieomylnych recept zbawienia. Ta właśnie skłonność ludzka – zabawna, dopóki się przejawia w piwiarniach lub w klubach towarzyskich, w czytelniach bibliotek, niekiedy irytująca – staje się śmiertelnie niebezpieczna, gdy kapryśny zaiste bieg dziejów chociażby przypadkiem odda prorokowi lub całej grupie wizjonerów – władzę.

 

Czy można się dziwić, że książka Jasienicy nie miała najmniejszych szans przedostać się przez peerelowską cenzurę? A czy powyższy akapit nie pasuje idealnie do tego, co widzimy dzisiaj, spoglądając na Brukselę?

Dzieło Jasienicy jest ostrzeżeniem przed uzurpowaniem sobie przez jakąkolwiek grupę prawa do posiadania absolutnej racji, którą można narzucić pozostałym – ostatecznie przemocą. Do powstania w Wandei najpewniej by nie doszło, gdyby nie nieokiełznany apetyt naprawiaczy świata z Paryża na ustawianie innym życia od A do Z.

Jak pisze w swojej książce prof. Kowalski – początkowo większość rewolucyjnych idei wywoływała na wandejskiej wsi nawet zadowolenie. Skończyło się to najpierw wraz z ogłoszeniem poboru ogromnej liczby młodych mężczyzn na toczoną przez Francję na wschodzie najczyściej ideologiczną, zbędną wojnę, a potem z powodu zamachu na wolność religijną. Dokonywanym oczywiście w imię wykorzenienia „zabobonu”, zastąpionego w stolicy kompletnie niezabobonnym kultem „Istoty Najwyższej”.

Kto próbuje na siłę zbawiać świat i kto wymyśla teoretyczne recepty na poustawianie innym życia, ten zawsze skończy jako tyran – jeśli tylko w jego ręce trafi nieszczęśliwie trochę władzy. I to jest główna i podstawowa lekcja, jaką z Wandei powinniśmy wyciągnąć.

„Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” („Vaincre ou mourir”), Francja 2022, reż. Paul Mignot, Vincent Mottez. Produkcja: Puy du Fou Films, Studiocanal. W roli głównej Hugo Becker.

Jacek Kowalski: „Niezbędnik szuana”, Wydawnictwo Dębogóra, Poznań 2020

Paweł Jasienica: „Rozważania o wojnie domowej”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!