Przy okazji ostatnich zmian w kodeksie karnym po raz kolejny dotarło do mnie, jak wielką lukę w polskim systemie kształtowania prawa, a co za tym idzie – kształtowania państwa w ogóle stanowi faktyczny brak Trybunału Konstytucyjnego.
W ostatnim czasie zajmowała mnie między innymi sprawa zmian w kodeksie karnym, a konkretnie – wprowadzenia instytucji przepadku pojazdu kierujących pod wpływem alkoholu. Nie będę się tutaj zajmował tym zagadnieniem w szczegółach, bo omówiłem je już gdzie indziej. Jak wiadomo, zmiany w kodeksie zostały przegłosowane w Sejmie, potem zakwestionowane w Senacie, którego weto zostało w Sejmie następnie odrzucone, a potem ustawa trafiła do prezydenta, który ją bez najmniejszych wątpliwości podpisał. A przypomnieć trzeba, że problem przepadku pojazdu był tylko jednym z wielu zarzutów, jakie się wobec nowego prawa pojawiały.
Akurat ta konkretna kwestia jest o tyle ważna dla tych rozważań, że można mieć podejrzenie, iż przyjęte rozwiązania, uderzające przecież w prawo własności – jedno z fundamentalnych praw obywatelskich, choć, podobnie jak inne, niemające wartości absolutnej – stoją w sprzeczności z konstytucją. I tu właśnie kilkakrotnie łapałem się na tym, że w moim rozumowaniu o tym akcie prawnym jakby… brakło jednego elementu. Co prawda dla formalnego porządku wywodu sygnalizowałem, że miałbym nadzieję, iż pan prezydent skieruje ustawę przynajmniej do kontroli następczej w Trybunale Konstytucyjnym, ale jako się rzekło – pisałem to jedynie dla porządku. Nawet nie to, że w to nie wierzyłem, ale uznawałem, że i tak nie miałoby to żadnego znaczenia.
Przy okazji tej sprawy po raz kolejny dotarło do mnie, jak wielką lukę w polskim systemie kształtowania prawa, a co za tym idzie – kształtowania państwa w ogóle stanowi faktyczny brak Trybunału Konstytucyjnego. Owszem, formalnie go posiadamy, bo tak wynika z konstytucji. Funkcjonowanie TK regulują ogólnie jej artykuły od 188 do 197. Ta formalna egzystencja organu zwanego Trybunałem Konstytucyjnym nijak się jednak nie przekłada na fakty.
Nie chcę tu analizować w szczegółach historii praktycznej likwidacji TK, która zaczęła się niestety z udziałem pana prezydenta jesienią 2015 r. Dzisiaj spośród 14 sędziów TK (od ponad roku jest jeden wakat) wszyscy zostali wybrani już po tamtej dacie. Nie ma specjalnego znaczenia, że niektórzy z nich postanowili pójść własną drogą. To mniejszość. Jako niezależna instancja, mogąca przeciwstawić się ustawodawcy na gruncie konstytucji trybunał przestał istnieć. Wypowiedzi jego prezesa mają dzisiaj rangę podobną jak wypowiedzi drugorzędnego członka obozu władzy. Nikt nie czeka na orzeczenia TK – chyba że mają one posłużyć jako obejście problemu przez rządzących, tak jak było ze sprawą aborcji eugenicznej – bo z góry wiadomo, że w żadnej istotnej sprawie TK nie sprzeciwi się obozowi władzy. Tych orzeczeń jest zresztą niewiele, ponieważ opozycja praktycznie przestała kierować sprawy do trybunału, a tempo jego pracy bardzo spadło. To w gruncie rzeczy instytucja martwa.
Powie ktoś, że zarzuty są chybione, bo TK zawsze był zależny od poglądów swoich członków i zawsze podbijał linię polityczną władzy, tylko że innej. W jakimś stopniu to oczywiście prawda. Ponieważ sędziowie TK pochodzą z politycznego wyboru, więc jakoś z polityką są powiązani; zresztą nawet liniowi sędziowie mają swoje poglądy polityczne, co w atmosferze plemiennej wojny widać bardziej niż kiedykolwiek. Trudno było też mieć wątpliwości co do ogólnych zapatrywań politycznych prezesów Andrzeja Zolla, Marka Safjana czy Jerzego Stępnia. Czym innym jednak są ogólne poglądy, a całkiem czym innym sprowadzenie trybunału do roli kolejnego organu partii rządzącej. TK wydawał zresztą – o czym wielu nie chce dzisiaj pamiętać – orzeczenia niekoniecznie zgodne z przypisywanym mu profilem ideowym, w tym te dotyczące ochrony życia. To również przeszłość i trudno sobie obecnie taką sytuację wyobrazić.
Owszem, są kraje, gdzie odpowiednik naszego TK nie istnieje. Tak jest w Wielkiej Brytanii, której Sąd Najwyższy, jakkolwiek pełni częściowo funkcję sądu konstytucyjnego, jest mocno ograniczony w swoich kompetencjach w związku z doktryną suwerenności parlamentarnej, będącej podstawą brytyjskiego systemu politycznego. W dodatku Wielka Brytania nie posiada jednolitej ustawy zasadniczej. Mówimy jednak o państwie z bardzo długą tradycją stabilnego parlamentaryzmu i konserwatywnego w duchu ustawodawstwa (nawet jeśli brytyjska legislacja robi się coraz bardziej postępowa). Polska to całkiem inna bajka i tutaj hamulec w postaci sądu konstytucyjnego jest po prostu konieczny, a doktryna suwerenności parlamentarnej, realizowana obecnie w naszym państwie praktyce, przynosi katastrofalne skutki.
Czas od 2015 r. to okres bezprecedensowego nasilenia legislacji, uderzającej w bardzo różne aspekty naszych obywatelskich swobód czy prywatności. Gdyby wyliczać, jakimi ustawami powinien był się zająć w tym czasie TK, same ich tytuły zajęłyby wiele tysięcy znaków. Poza wspomnianym na początku przepadkiem pojazdu, pierwsze z brzegu przykłady to ustawa o ochronie ludności, zmieniona już dawno temu ustawa o policji (kwestia możliwości prowadzenia inwigilacji i sądowego nad nią nadzoru), możliwość naruszenia tajemnicy bankowej przez Krajową Administrację Skarbową bez sądowego nakazu czy ustawa sankcyjna, pozwalająca na w zasadzie arbitralne przejmowanie majątku firm. A to jedynie czubek góry lodowej.
Waga sądu konstytucyjnego jest trudna do przecenienia w warunkach istnienia większości parlamentarnej (choć dziś to już formalnie nie jest większość), której przywódca uznaje procedury za zbędne utrudnienie w realizacji woli politycznej, zaś do zagadnienia indywidualnych wolności obywatelskich ma stosunek co najmniej ambiwalentny. Przypominam sobie czasy poprzedniej władzy. Tworzony wtedy ład prawny, najdelikatniej mówiąc, pozostawiał również wiele do życzenia. Sprawy trafiały jednak do ówczesnego TK, również kierowane przez obecny obóz władzy, ja zaś pamiętam, że zawsze istniał element niepewności – jaki zapadnie wyrok. Dziś tego oczekiwania nie ma, bo wszystko wiadomo z góry.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Polska potrzebuje Trybunału Konstytucyjnego, lecz z pewnością nie takiego, jaki jest dzisiaj. Konstytucja mówi ogólnie, że 15 sędziów TK wybiera indywidualnie Sejm na 9-letnią kadencję. Jak dokładnie ten wybór następuje, jaka większość do tego wyboru jest potrzebna, jak wygląda tryb selekcji kandydatów – tego już konstytucja nie określa i to trzeba doprecyzować ustawą. Jest tutaj zatem pole manewru, które wykorzystał przecież PiS. Od obecnej opozycji, zamiast absurdalnych pomysłów takich jak obniżenie czynnego wieku wyborczego do 16 lat, oczekiwałbym odniesienia się do takich zasadniczych problemów ustrojowych jak ten. Chciałbym poznać pomysł na nowy TK, ale jednak bardziej zaawansowany niż ten, który Donald Tusk prezentuje na poradzenie sobie z inflacją –wyrzucenie Adama Glapińskiego z NBP. Chciałbym się dowiedzieć, jak opozycja zamierza TK naprawić. Jak zamierza zmienić sposób wybierania przez Sejm jego sędziów, tak aby maksymalnie odizolować ich od bezpośredniego wpływu politycznego. Bo jeśli jednym sposobem sanowania sytuacji ma być zastąpienie Julii Przyłębskiej sędzią Żurkiem czy Tuleyą – to lepiej już dać sobie spokój.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego