Tomasz stał przed dymiącą kupą gruzu, starając się zrozumieć, co się stało. Czuł, że nie może. Wypadki ostatnich dwóch tygodni zbierały stopniowo się w jego 47-letnim umyśle, zbliżając się do granicy, która chyba została właśnie przekroczona. To sprawiło, że mózg jak gdyby wysiadł. Stanął. Zawiesił się. Potrzebował przynajmniej kilkudziesięciu minut bez nowych impulsów, żeby jakoś zacząć na nowo funkcjonować.
Na razie Tomaszowi na obraz, który miał przed sobą, a który przedstawiał jego zniekształcony nie do poznania przytulny, dwupiętrowy segment (140 m, ogródek, garaż, wszystko w zasięgu wjazdu na ekspresówkę wygodnie prowadzącą do centrum Warszawy, której też już zresztą w dużej mierze nie było), nakładał się obraz trochę mniejszy, sprzed parunastu minut. Kiedy podjechał na miejsce, gdzie do niedawna mieszkał, i zatrzymał swoją podziurawioną odłamkami, zaledwie półroczną hondę na zasypanym szczątkami domu podjeździe, kiedy wysiadł, usłyszał skomlenie. Poznał je. Bąbel został z nim, podczas gdy żona z dwójką dzieci już ponad tydzień temu ruszyła na zachód. Potem zameldowała się z Wrocławia. Miała dalej jechać do kuzynki w Stuttgarcie, ale Tomasz nie wiedział, czy dotarła, bo Rosjanie bardzo skutecznie wygasili łączność komórkową.
To nie tak miało być. Miało być jak na Ukrainie, telefony miały przecież działać. Cóż, wiele rzeczy miało być jak na Ukrainie. Albo właśnie nie jak na Ukrainie. Ale na ułożenie sobie tego w głowie musiał jeszcze poczekać.
Więc to skomlenie. Nawet nie skomlenie – jakiś niesamowicie żałosny jęk, prawie ludzki. Tomasz bał się nawet szukać jego źródła, choć przypuszczał przecież, co tam zobaczy. A jednak przynajmniej tyle musiał zrobić, skoro wcześniej robił coś, za co już teraz zaczynał sam siebie nienawidzić. Potykając się, uważając, żeby nie wbić sobie w nogę sterczących z rumowiska drutów zbrojeniowych, podszedł do stojących jeszcze ścian nośnych. Przy jednej z nich leżał jego pies. Tylną część ciała dużego mieszańca przyciskał wielki, odłupany kawał ściany. Ale i tak było widać, że coś jest nie tak. Było to tak dziwne, że Tomasz zrozumiał dopiero po chwili, że Bąbel nie ma lewej tylnej nogi. W jej miejscu był krwawy kikut. Pies jakby łkał, już bardzo cicho. Tomasz ukucnął nad nim, chciał go nawet pogłaskać, ale był jak sparaliżowany. Bąbel spoglądał w przestrzeń niewidzącymi, zamglonymi oczami. Nagle gwałtownie wyprostował przednie łapy – i zamarł w ostatecznym bezruchu.
Tomasz wstał. Spojrzał na resztki swojego domu. Rosyjska rakieta, może bomba po prostu – było już jasne, że Polska nie ma obrony przeciwlotniczej – musiała trafić zaledwie kilka metrów dalej. Książki, tysiące zbieranych latami woluminów. Płyty, kilkaset płyt, duża płytoteka. Od muzyki starocerkiewnej po ambitny pop. Ikony i artystyczne, wysmakowane obrazy świętych. Komputer i dyski z całym dorobkiem tylu lat pisania: tysiące artykułów, książki, wywiady, notatki. Nie wszystko miał w chmurze. Rodzinne pamiątki: fotografie pradziadka – powstańca śląskiego, babci z czasów powstania warszawskiego, uratowany cudem z zagłady miasta w czterdziestym czwartym skromny serwis do herbaty, w rodzinie od połowy XIX w. Bibeloty zbierane podczas podróży: USA, Francja, Niemcy, Hiszpania, Szwecja, Kenia, Australia, Wielka Brytania…
A właśnie, Wielka Brytania. Jadąc tutaj, włączył radio. To był teraz jedyny sposób otrzymywania informacji. Jakimś cudem radio dało się wciąż odbierać nawet na UKF. Słabo i z przerwami, ale jednak. Z jakiegoś powodu do Polski część programu retransmitowano z Londynu. Stamtąd popłynęła do Tomasza rozmowa, którą prowadził redaktor R. Redaktor R. ewakuowany został bardzo szybko, podobnie jak cały „niezbędny” personel państwowych mediów, który rychło zajął się z bezpiecznych studiów w Londynie, Berlinie czy Sztokholmie zagrzewaniem narodu do walki przeciwko rosyjskiemu najeźdźcy. Przed agresją na Polskę R. był jednym z najostrzej namawiających do uderzenia na rosyjskie wojska na Ukrainie.
– Mamy dzisiaj w studiu dobrze państwu znanych gości – mówił R. głosem niemal pogodnym. – Jest z nami pan Cezary …, który w Polsce kierował organizacją pracodawców, oraz pan Michał …, który swoją znakomitą gazetę nadal wydaje tutaj, w Londynie, dzięki pomocy finansowej brytyjsko-amerykańskiej. Witam panów. Panowie, wiadomo, że polska armia dzielnie broni się na linii Łódź-Bydgoszcz, duża część Polski pozostaje wolna od okupanta, jedynie czasami zdarzają się sporadyczne bombardowania miast na zachodzie. Czyli nie jest źle, postęp Rosjanie zrobili w dwa tygodnie niewielki, a mimo to mamy sygnały, że w tymczasowej stolicy, Poznaniu, dochodzi do antyrządowych demonstracji, a defetystyczne środowiska twierdzą, że to rząd jest winny temu, co się stało. No przecież to jest absurd, zgodzą się panowie. To Putin jest tu jedynym winnym.
– Panie – zaczął pan Cezary w swoim niepodrabialnym stylu – Ruska, tego gada parszywego, trzeba było pogonić i trzeba było spróbować. Wszyscy myśleli, że Ruscy są teraz słabi, no, tak to wyglądało, jak się patrzyło na Ukrainę. No dobrze, może się można zgodzić, że lepiej było poczekać, aż ktoś się do nas przyłączy, bo ten symboliczny udział 100-osobowego kontyngentu duńskiego i 500 Litwinów to było trochę mało, ale jak się ktoś boi, to mu się nigdy nic nie uda, he! Nam się mogło udać, no, nie do końca się udało, ale ktoś tę Europę musi zderusyfikować.
Tomasz znał pierwszego rozmówcę redaktora R. Wiedział, że przed rozpoczęciem polskiej operacji na Ukrainie pan Cezary wytransferował w bezpieczne miejsce wszystkie swoje aktywa i kupił apartament na przedmieściach Gandawy. Daleko stamtąd do Londynu nie miał.
Teraz odezwał się drugi gość. Swój w gruncie rzeczy rządowy interes medialny gładko przeniósł do Londynu już drugiego dnia rosyjskiej inwazji. Ze wszystkim, co się dało, włącznie z całą ekipą tygodnika. Pojechało też tych dwóch, którzy w momencie, kiedy rosyjskie oddziały wchodziły z Białorusi do Polski, podpisało artykuł zatytułowany „Dlaczego trzeba było wejść do Ukrainy”. Dowodzili w nim, że był to jedyny racjonalny wybór, gromili defetystów i zapowiadali miażdżące zwycięstwo. Następnego dnia po opublikowaniu tekstu siedzieli już z rodzinami w wojskowej casie, która może trochę szarpiąc odstawiła ich do stolicy Wielkiej Brytanii. Na jakiej zasadzie znalazło się tam dla nich miejsce, w tym wojskowym samolocie? Na takiej samej, jak działo się od paru tygodni wszystko: na gębę, na znajomość, na bylejakość. Za zasługi dla partii.
– Gdybym miał wskazywać winnych naszego obecnego położenia – mówił gość – aczkolwiek zaznaczam, że ono właściwie jest dobre, nawet bardzo dobre – szybko wyjaśnił – to wskazałbym właśnie grupy defetystyczne, które od samego początku uniemożliwiały nam właściwe mentalne przygotowanie się do operacji. Pamiętamy to wszyscy: jakieś labidzenia o cenie benzyny, jakieś paranoiczne obawy przed Putinem, że niby broni jądrowej użyje…
– Użył… – wyrwało się jakoś mimochodem redaktorowi R.
– No dobrze – zniecierpliwiony powiedział gość. – Ale tylko dwa pociski spadły na Warszawę, jeden na Białystok, wszystko o bardzo małej, symbolicznej mocy. Nawet skażenie jest minimalne. W porównaniu z tym, co przewidywano, to nic nie jest.
Słuchając tego Tomasz zagryzł zęby. Do miasta nie dało się wjechać – skażenie – ale miał swoje źródła i wiedział, że znów nie istnieje, tym razem już całkowicie, Zamek Królewski, prawdopodobnie ze wszystkimi zbiorami, Muzeum Narodowe, Łazienki. O liczbie ofiar mówiło się półgębkiem. Przynajmniej kilkanaście tysięcy. Co z Białymstokiem – nie wiedział.
– Więc gdyby nie ta defetystyczna propaganda, to ciągłe nieznośne, kapitulanckie jojczenie – redaktor Michał … mówił dokładnie w takim stylu, w jakim pisywał swoje wstępniaki, idealna spójność – to bylibyśmy dzisiaj już za Dnieprem. Już pod Moskwę byśmy podchodzili!
Tu Tomasz jednak nie wytrzymał. Wyłączył.
Stał teraz przed pomieszanymi resztkami swojego życia, wszystkiego, na co pracował te blisko 50 lat, i przypomniał sobie rozmowę ze znajomym generałem. Bo znał generałów, znał ministrów, on też miał lecieć w jednej z wojskowych cas jako jedna z „osób niezbędnych dla właściwego funkcjonowania państwa”. Miał lecieć, ale coś nie zagrało, ktoś nie dał mu znać, nie zawiadomił na czas. Standard od miesiąca. Właściwie to nic nie zagrało jak powinno.
To było, zanim jeszcze Ruscy weszli do Polski, zanim na nasze terytorium spadły pierwsze pociski. Ale już było widać, co się szykuje. Polskie oddziały, a właściwie ich resztki, broniły się coraz bliżej polskiej granicy, już za Łuckiem. Tomasz spotkał się z generałem w Lesie Kabackim. Generał wydawał się dziwnie spokojny, nawet zrelaksowany, i najpierw Tomasz myślał, że usłyszy od niego coś bardzo optymistycznego. O jakiejś Wunderwaffe, która odwróci to, co już wtedy wydawało się nieuniknione. Pomylił się.
– Chcesz wiedzieć, co będzie dalej? – zapytał generał. – Ja ci powiem, bo to i tak nie jest żadna tajemnica. Poza tym burdel jest taki już teraz, a za chwilę będzie jeszcze większy, że to już i tak nie ma znaczenia. Internet nie działa, Twitter nie działa, nie masz tego nawet jak i gdzie wrzucić. Poza tym każdy w miarę rozgarnięty człowiek jest w stanie takie wnioski wyciągnąć. Po pierwsze – nasze siły są na wykończeniu. Ci idioci, którzy nas w to wpakowali, nawet nie byli zainteresowani tym, czym my naprawdę możemy walczyć. Wysłaliśmy na Ukrainę to, co mieliśmy w miarę sprawnego. Ruscy pokonali nas samą masą, kiedy zaczęli na gwałt ściągać swoich żołnierzy ze wschodu. Tu, w kraju, w zasadzie nic już nie mamy. W sensie taktycznym to są jakieś niedobitki. Jak w jednej brygadzie masz logistykę, to nie masz czołgów, jak masz czołgi, to nie masz logistyki. Albo ani tego, ani tego. Pioruny wcześniej oddaliśmy Ukrainie, zostaliśmy z resztką zapasów. No owszem, idą teraz transporty z zachodu, tylko kto ma tam walczyć? To jest problem. A dla Ruskich ludzie nigdy problemem nie byli.
– Przecież to jakiś absurd – Tomasz uniósł głos. – Byłeś na naradach w Kancelarii Premiera. Nie mówiłeś im o tym?!
– Oczywiście, że mówiłem – spokojnie odpowiedział generał. – Morawiecki nic nie rozumiał, patrzył na Błaszczaka, Błaszczak wyjaśniał, że to takie wojskowe panikowanie, a Kaczyński pytał mnie, czy się boję. Mówię mu: „Panie premierze, to nie jest kwestia bania się, tylko twardej kalkulacji, czym dysponujemy. Mówię otwarcie, że jeśli na Ukrainę wyślemy trzy brygady, to w kraju zostajemy z resztkami”. A Kaczyński na to: „Panie generale, z Ruskimi trzeba twardo, jak mój brat. Mamy polityczne poparcie Amerykanów, wejdziemy w to, trzeba ich teraz dobić. To jest nasze historyczne zobowiązanie wobec zachodniej cywilizacji!”. Myślę sobie: o czym on do mnie mówi w ogóle? Upierałem się przy swoim, no więc potem mnie odwołali z funkcji, więcej już tam nie byłem i dzięki temu mam dzisiaj luz. Wracając, po drugie – Putin musi mieć czas na ściągnięcie odwodów z głębi kraju, pewnie przez Białoruś, więc zacznie od broni niekonwencjonalnej. Myślę, że nie będzie jakiegoś masowego ataku. Ot, jedna salwa na pokaz, pewnie jakoś symboliczna, więc pewnie na Warszawę. NATO nie odpowie, bo nie będzie chciało eskalować, zwłaszcza że tu nie zadziała artykuł piąty. W końcu samiśmy w to weszli, sprowokowaliśmy Ruskich, więc Berlin i Paryż się na nas zasadnie wypną. Za chwilę zobaczymy, czy mam rację, bo za moment przekroczą naszą granicę. Ty mieszkasz w Warszawie?
– 35 kilometrów od.
– No to w sumie możesz zaryzykować i zostać. Jak wiatr nie będzie w twoją stronę, to może ci się nic nie stanie. Ale rodzinę to bym jednak ewakuował. Potem będzie chaos i oszołomienie, tego się organizacyjnie nie zepnie. Człowieku, my nie umieliśmy nawet zrobić apki do płacenia za autostradę, a myślisz, że damy sobie radę z opanowaniem państwa atakowanego przez Ruskich? Ja mam u siebie już taki bajzel, że dałem sobie spokój, nawet tego nie próbuję odkręcać, bo to i tak nic nie da. Systemy się nie spinają, dane spływają do terminala… No, nieważne, jakie, tego ci nie mogę powiedzieć. W każdym razie spływają, a ja muszę przy tym terminalu posadzić oficera, żeby je ręcznie wklepywał do laptopa, bo nie ma połączenia systemu z jego końcówką. W pokazowej brygadzie pancernej, co to niby ma najlepszy sprzęt, okazało się, że trzydzieści procent czołgów jest niesprawnych. Niebo mamy w zasadzie niechronione, tyle co wypożyczonymi bateriami, bo przecież swoich nie mamy. Nasze myśliwce – te, co latają – to zaraz przebazują na zachód. Do linii Wisły Ruscy pójdą jak po sznurku.
– No ale to nie jest jakaś tajemna wiedza. Nikt o tym nie wiedział? Na litość boską…
– Czytałeś, dlaczego Ruscy najprawdopodobniej taką plamę dali najpierw na Ukrainie? Bo Putinowi wszyscy mówili tylko to, co chciał słyszeć. Tu było tak samo: Naczelnik chciał słyszeć, że zbawimy Europę, bo sobie wymarzył, że on tym zbawcą na starość zostanie. Mówił mi… no, nieważne, kto, ale od prezydenta, że kiedyś wchodzi do Naczelnika do gabinetu, a ten siedzi w fotelu odwrócony do okna, i memla do siebie po cichu: „Jak Sobieski, tak, trzeba jak Sobieski być, Europę trzeba obronić. Albo jak Piłsudski…”. I dopiero po chwili się ocknął. Zresztą… Ja nie wiem, ile on naprawdę z tego wszystkiego rozumiał, jak jeszcze bywałem na naradach, to miałem wrażenie, że przestał kojarzyć z sobą podstawowe fakty, ale może przesadzam, w głowie mu nie siedzę. W każdym razie to mu mówili, co chciał usłyszeć.
– A prezydent?
– Prezydent zachowywał jako taki rozsądek, ale Amerykanie go wystawili. Ukraińcy zaczęli słabnąć, więc trzeba było wystawić innego jelenia, żeby się z Ruskimi nawalał. Klasyka. Biden zadzwonił do Kaczyńskiego, godzinę gadali. Misja dostała zielone światło i jakieś lipne gwarancje z Waszyngtonu. Nie wiem, co oni obiecali Naczelnikowi, ale krążyły plotki, że mieliśmy tu być głównym rozgrywającym. Naczelnik dostał takiego spida, jakby dziesięć redbullów wypił naraz. Duda chodził jak niepyszny i tylko powtarzał, że będzie z tego nieszczęście, ale już zbyt wiele osób chciało się na tym pożywić, bo też oczadzieli. Każdy się widział jako wicezbawca kontynentu, namiestnik mianowany przez wielkiego brata zza oceanu. Całkiem jakby się naczytali tego… Jak on się nazywał? Ten ambasador w Paryżu, co w 1938 r. napisał tę broszurkę „Polska jest mocarstwem”?
– Juliusz Łukasiewicz – podpowiedział Tomasz.
– O, właśnie. No i Duda znalazł się na aucie w procesie decyzji. I poszło.
– No, ale teraz…
– Teraz to tylko każdy myśli, jak spierdzielać. Rządówka stoi na wojskowym Okęciu pod parą praktycznie dwadzieścia cztery na siedem. Za Kaczyńskim wszędzie wożą jego walizeczkę z osobistymi rzeczami. Nie wiem, co z kotem.
Dzisiaj, teraz, w momencie gdy dymiły ruiny jego domu, wedle wiedzy Tomasza Naczelnik nagrywał płomienne apele do narodu i żołnierzy w studiu gdzieś pod Monachium. Jak na ironię – w Niemczech, które tak lubił mieszać z błotem. Zresztą nikogo prawie z rządu w Poznaniu nie było – zbyt niebezpiecznie. Ale prezydent się uparł, że nie zrobi Zaleszczyków 2.0 i podobno siedział w jakimś bunkrze pod Krzesinami; też stamtąd nadawał. Ale przynajmniej w Polsce.
– Krótko mówiąc – kontynuował generał – jesteśmy raczej w dupie. Pewnie tak całkiem to nie padniemy. W końcu jakąś pomoc nam przyślą, nawet jeśli tylko z powietrza. Ale kraj jest stracony co najmniej do linii Wisły, może nawet trochę dalej. Może Ruscy się tam zatrzymają i będziemy mieli jakieś Księstwo Warszawskie w nowej wersji, tylko już raczej bez Warszawy – uśmiechnął się.
– Nie rozumiem – wyjąkał Tomasz, czując, jak do jego systemu nerwowego dociera szok. – Czemu taki jesteś…
– Spokojny? – znów uśmiechnął się generał. – Kochany, myślisz, że ci przytomniejsi u nas tego nie przewidywali? No, zgoda, nie wszyscy, pacanów, którzy się chcieli popisać, jacy to są bojowi, też trochę wśród wyższych oficerów jest. I część naprawdę tak myśli. Ale większość, zwłaszcza ci, co przeszli przez zachodnie uczelnie wojskowe – dla nich… dla nas – poprawił się, sam był po West Point – wszystko było jasne. Dwa miesiące temu byłem w Mons, wiesz, połączone dowództwo NATO w Europie. Plan już był gotowy, tylko jeszcze w Polsce prezydent blokował. A tam się wszyscy pukali w czoło, a potem mnie klepali po plecach, żeby mnie pocieszyć. A ja się pogodziłem z sytuacją. Jasne, najpierw to był szok. Ale ja jestem wojskowym. Mam konkretne podejście do problemów, u mnie szok trwa krótko. Więc tak: sprzedałem mieszkanie w Krakowie, dołożyłem trochę z oszczędności, dawno już miałem tylko euro, przecież tylko idiota trzymał złotówki, kupiłem taki fajny domek pod Sintrą, wiesz, zaraz obok Lizbony, grosze kosztował, tylko dach trzeba było zrobić. Piękna okolica. Żona z synem już tam są, zachwyceni, pół godzinki samochodem i jesteś nad oceanem. Jak tu się skończy, a wiem już, jak się skończy, to podaję się do dymisji i jadę tam. Nawet robotę już mam dogadaną w korporacji od planowania strategicznego w biznesie naftowym.
Tomasz aż się zatrzymał. Patrzył na znajomego wzrokiem, który ten dobrze odczytał.
– Że co? Że spieprzam? Tak, spieprzam. Ja mam dość. Po to się kształciłem, żyły sobie w wojsku wypruwałem, żeby paru wariatów to wszystko wywaliło do ścieku, bo oni będą świat zbawiać? Miałem bronić Polski, ale przed atakiem, a nie przed głupotą. Na głupotę nic nie poradzę, na tym to ja się nie znam. Może jakiś psychiatra by się nadał. Ja mam dosyć. Mojego dziadka rozwalili dirlewangerowcy w powstaniu, babcię zgwałcili i on to jeszcze widział. Rodzinna kamienica w gruzach. Bo trzeba było walczyć z dwoma granatami w ręku i czterema visami. Prapradziadek stracił rodzinny majątek, bo mu się wymarzyło, że damy łupnia Moskalom w 1863. No to daliśmy. Dwór, las, hektary urodzajnej ziemi. Ale on musiał pójść do boju bez broni. No to potem wylądował w kopalni. Cud, że żywy wyszedł. Możesz myśleć, że jestem dezerterem, mam to w dupie. Tego naszego biednego kraju nie da się uratować na siłę, bo nikogo nie uratujesz na siłę, jeśli chce koniecznie popełnić samobójstwo. Można tylko siebie uratować. Ja mam 55 lat, chcę sobie jeszcze pożyć. Szkoda mi będzie tego wszystkiego, całe życie… Ale mówię ci, w Portugalii też jest pięknie. Ale czekaj – spojrzał uważnie na Tomasza – ja tak mediów znowu nie śledzę, ale ty przypadkiem nie namawiałeś też, żebyśmy w to weszli?
Tomasz zapomniał, co wtedy powiedział. Jego mózg znów się zawiesił. Wciąż stał przed stertą gruzów, wciąż bez ruchu. Mózg się odblokował, zaczął sobie przypominać swoje artykuły z ostatniego pół roku. „Teraz albo nigdy – musimy chwytać dziejową szansę”, „Czego się boją liczykrupy?”, „Czy możemy spokojnie patrzeć na Ukrainę”, „Nasza moralna powinność”, „»Realiści« mówią głosem Putina”. Przypomniał sobie swoją wizytę w Polskim Radiu 24 dzień przed rozpoczęciem misji.
– Jak pan skomentuje paranoiczne obawy niektórych przed użyciem przez Rosjan broni masowego rażenia, jeśli rozpoczniemy naszą etyczną, konieczną i chwalebną misję na Ukrainie? – pytała redaktor K., szefowa rządowego koncernu prasowego. Obecnie rezydowała w Kingston Upon Thames pod Londynem i pracowała w aparacie propagandy rządu na emigracji za brytyjskie granty.
– Ta wojna jest absolutnie do wygrania – mówił wówczas Tomasz. – Owszem, nie możemy wykluczyć, że na polskie terytorium spadną jakieś rosyjskie rakiety, ale trudno, jakiś koszt musi być. Za to moment dziejowy jest doniosły. Mamy szansę całkowicie zmienić bieg historii! Rosji nie można się bać, nie wolno nam się jej bać! – zapalał się.
Nagle usłyszał niski dźwięk silnika. Odwrócił się. Ulicą powoli toczył się wojskowy samochód w maskujących barwach. Na masce widać było elegancko wystylizowaną literę „Z”. Rosjanie przyjęli ją kilka miesięcy temu za oficjalne logo swojej armii. Pojazd zatrzymał się. Przez moment nic się nie działo. Potem powoli otworzyły się drzwi, z obu stron wysiadło dwóch żołnierzy. Natychmiast wycelowali w Tomasza lufy karabinów. Zbliżali się ostrożnie.
– Ruki wwierch! – krzyknął jeden z nich.
Tomasz powoli ruszył w ich kierunku z opuszczonymi rękami.
– Stoj! Ja skazał: ruki wwierch! – nerwowo zawołał młodszy z żołnierzy. Mógł mieć ze 25 lat.
„Byłem głupi” – pomyślał Tomasz. – „Byliśmy głupi, jak zawsze” – poprawił się w myślach. I zrobił następny krok.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.