Jedną z najczęstszych reakcji na jakikolwiek sceptyczny głos w kwestii polskiego zaangażowania w wojnę na Ukrainie jest pytanie: „A co, chciałby pan, żeby Ukraina się poddała?”. To oczywiście nie jest jedyna okazja, kiedy taki chwyt jest w rozmowach wykorzystywany. Można go z łatwością odnaleźć w niemal każdej publicznej dyskusji.
Krytykujesz rozdawnictwo publicznych pieniędzy – chcesz, żeby biedni umierali na chodnikach. Zwracasz uwagę na postępujące ograniczenia wolności obywateli – jesteś zwolennikiem pełnej anarchii. Nie podoba ci się, co robi Jerzy Owsiak – pragniesz śmierci chorych dzieci. I tak dalej, i tak dalej.
Pół biedy jeszcze, gdyby ograniczało się to do mediów społecznościowych – Facebooka czy coraz bardziej niestety brutalnego i śmieciowego Twittera. Lecz niestety zdarza się coraz częściej, że podobny sposób dyskusji przebija się do tak zwanych poważnych mediów i że sięgają po niego poważni pozornie publicyści.
Można to oczywiście skwitować jako dość prymitywne zastosowanie jednego z opisywanych przez Schopenhauera chwytów erystycznych. Mam jednak wrażenie, że jest w tym coś więcej i dlatego warto się nad tym zjawiskiem pochylić. Ilustruje ono pewną cechę współczesności, która stała się nieznośnie emocjonalna, niezdolna do głębszej refleksji, ale też do utrzymania standardu dyskusji, mającego swoje początki w platońskich dialogach, a może i wcześniej. Ich lektura dzisiaj może być dla wielu szokująca, ponieważ słowo ma tam zawsze precyzyjne znaczenie, a jeśli jest ono niejasne, zostaje w toku dyskusji zdefiniowane. Niczego się nie dopowiada, nie operuje się na jakichś autorskich interpretacjach czy na tym, co się komuś wydaje, że dyskutujący chciał powiedzieć, zamiast tego, co dokładnie powiedział. Wygłaszane zdanie znaczy zawsze dokładnie to, co w sobie zawiera. Ani mniej, ani więcej.
Zero-jedynkowy chwyt w rozmowach i w zbiorowej emocji, buzującej w mediach społecznościowych, nie bierze się przecież ze znajomości metod erystycznych i ich świadomego stosowania. Przychodzi używającym go niejako naturalnie. Przyczyny jego powszechności należy zatem szukać w rozpowszechnieniu się tego, co jest jego istotą. A cóż nią jest? To łatwo zidentyfikować: tendencja do widzenia rzeczywistości w maksymalnie uproszczony sposób, a więc jako konstrukcji, w której nie istnieją żadne stadia, fazy, możliwości pośrednie. Zawsze jest tylko – mówiąc umownie i wyobrażając sobie dziesięciopunktową skalę – 1 albo 10. Liczby pomiędzy, choćby tylko całkowite, nie istnieją. (A gdyby spojrzeć na to ze ściśle matematycznego punktu widzenia, okazałoby się przecież, że mieści się tam wręcz nieskończenie wiele pośrednich możliwości.)
Wiadomo oczywiście, że w realnym życiu ktoś, kto posługiwałby się taką dwuwartościową logiką, miałby skrajnie ciężko. Nie byłby zdolny do trwania w żadnym stanie umiarkowanym. Zresztą tego typu problem istnieje i ma nawet numer jednostki chorobowej: F31. To choroba afektywna dwubiegunowa. W jej trakcie przeplatają się epizody hipermaniakalne, maniakalne i depresyjne. Chorego charakteryzują wahania pomiędzy skrajnymi nastrojami.
Jeśliby natomiast przełożyć opisywaną metodę rozumowania na codzienne czynności, musielibyśmy sobie wyobrazić, że ktoś taki, wsiadając do auta, może jedynie albo stać, albo jechać z największą możliwą prędkością. Może albo obżerać się bez opamiętania, albo głodować. Albo być do przesady słodki i czuły dla swojej rodziny, albo wpadać w nienawistny wobec niej szał. Albo pracować z całkowitym zapamiętaniem nie patrząc na zegarek, albo lenić się nie ruszając palcem przez całe dnie. I tak dalej, i tak dalej. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że byłaby to sytuacja patologiczna i nieznośna dla otoczenia, a także zapewne dla tak zachowującej się osoby.
Tym bardziej jest to postępowanie absurdalne w przypadku państw i wielkiej polityki. Tutaj liczba wariantów działania niemal w każdej sytuacji jest praktycznie nieskończona, choć czasem różnice pomiędzy nimi mogą być niewielkie, bo jednak ograniczają nas okoliczności. Wracając do punktu wyjścia tych rozważań, czyli wojny na Ukrainie i naszego w związku z nią postępowania – przecież wybór nie jest pomiędzy całkowitą obojętnością a totalnym zaangażowaniem z pominięciem kalkulowania kosztów, nawet gdyby te miały oznaczać totalne bankructwo. Używam tego pojęcia nie tylko w dosłownym znaczeniu finansowym, ale także metaforycznie, myśląc o sprawie teoretycznie najważniejszej, czyli fizycznym bezpieczeństwie państwa. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami mamy ogromną liczbę możliwości. I właśnie na temat tego, jakie są dla nas optymalne, powinniśmy dyskutować. Gdyby jakaś dyskusja w ogóle była możliwa, co do czego nie ma pewności.
Skąd zatem się bierze ta nieznośna maniera postrzegania wszystkiego przez publiczność, ale także przez elity, w kategoriach zero-jedynkowej dychotomii? Nie ma tu zapewne żadnej tajemnej przyczyny. To po prostu wpływ tego wszystkiego, o czym świetnie wiemy, że szkodzi na rozum, a czym dzisiejszy świat jest wypełniony. Jeżeli z jednej strony działa maksymalne uproszczenie i zwulgaryzowanie przekazu, wynikające ze sprzężenia zwrotnego z odbiorcą, który utracił zdolność do zrozumienia jakiejkolwiek bardziej skomplikowanej treści (a utracił ją, bo dostawał coraz bardziej zwulgaryzowany przekaz – błędne koło); z drugiej zaś trwa gra na emocjach, bo tylko to się dzisiaj dobrze sprzedaje, to przecież konsekwencją musi być odrzucenie jakichkolwiek bardziej skomplikowanych rozważań czy wyborów poza skrajnymi. Choć człowiek normalny nie jest w stanie postępować na co dzień w sposób zero-jedynkowy, to jest w stanie, a nawet lubi, odbierać w ten sposób oraz oceniać rzeczywistość. To proste, przyjemne, wygodne, daje poczucie „bezkompromisowości”, które z kolei przekonuje o własnej wyższości moralnej. Ba, oczekuje, że takiemu reżimowi umysłowemu podporządkują się inni, a jeśli ktoś nie chce i upiera się przy „dzieleniu włosa na czworo” – staje się obiektem ataków i agresji.
Upodobanie do zero-jedynkowości nie wpływa niestety jedynie na komfort korzystania z mediów społecznościowych. Demokracja to dzisiaj w dużej mierze podążanie za oczekiwaniami tłumu. Tak, owszem, tak było od jej początków, ale z powodu szybkości rozprzestrzeniania się nastrojów i oczekiwań dziś jest tak jeszcze bardziej. Skoro zatem tłum oczekuje poruszania się po skrajnościach, to politycy tak właśnie będą się zachowywać. A to już robi się po prostu niebezpieczne.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego