WARZECHA: O Wilkach historia już nie milczy

PiS po 2015 r. namolnie instytucjonalizuje ruch pamięci „Wyklętych”, który wcześniej miał charakter całkowicie spontaniczny i oddolny. Dzieje się to niestety kosztem autentycznej pamięci o żołnierzach podziemia niepodległościowego, którzy przez dużą grupę młodych ludzi zaczęli być uznawani za część mitologii nielubianego obozu politycznego. Z tego punktu widzenia nikt po 1989 r. nie wyrządził pamięci o podziemiu niepodległościowym tak dotkliwej szkody.

Znaczący poeci mają takiego pecha, że ich utwory bywają bardzo znane, ale nierzadko są powtarzane i cytowane bezmyślnie. Taki los spotkał na przykład „Mury” Jacka Kaczmarskiego, które zostały uznane za hymn „Solidarności”, a w rzeczywistości były protestem przeciwko płynięciu z głównym nurtem, jaki by on nie był. Sam Kaczmarski ze swoją gryzącą ironią i skłonnością do kpiny w ogóle średnio nadawał się na bogoojczyźnianego barda.

 

Co poeta miał na myśli

Dziś natomiast, skoro mamy 1 marca, do znudzenia cytowane są „Wilki” Zbigniewa Herberta. Z tym że zwykle przywołuje się tylko dwa wersy:

Ponieważ żyli prawem wilka,

historia o nich głucho milczy

 

– które nie są już po prostu prawdziwe. Dziś nie tylko historia o żołnierzach podziemia niepodległościowego nie milczy głucho, ale przeciwnie – na własne nieszczęście stali się oni częścią urzędowej ideologii. A to chyba jeszcze gorzej.

Wiersz Herberta warto przypomnieć w całości:

 

Ponieważ żyli prawem wilka

historia o nich głucho milczy

pozostał po nich w kopnym śniegu

żółtawy mocz i ten ślad wilczy

 

szybciej niż w plecy strzał zdradziecki

trafiła serce mściwa rozpacz

pili samogon jedli nędzę

tak się starali losom sprostać

 

 już nie zostanie agronomem

„Ciemny” a „Świt” – księgowym

“Marusia” – matką „Grom” – poetą

posiwia śnieg ich młode głowy

 

nie opłakała ich Elektra

nie pogrzebała Antygona

i będą tak przez całą wieczność

w głębokim śniegu wiecznie konać

 

przegrali dom swój w białym borze

kędy zawiewa sypki śnieg

nie nam żałować – gryzipiórkom –

i gładzić ich zmierzwioną sierść

 

ponieważ żyli prawem wilka

historia o nich głucho milczy

został na zawsze w dobrym śniegu

żółtawy mocz i ten trop wilczy

 

Spójrzmy uważnie na Herbertowy wiersz. To przecież nie jest pochwała bohaterskich czynów – to rozpacz i lament nad sromotną klęską. Nad zaprzepaszczeniem normalnych życiowych planów. „Przegrali dom swój w białym borze” – nie na przykład „stracili” czy też inne podobne słowo. W poezji nie ma słów przypadkowych, a już na pewno nie w poezji Herberta. „Przegrali”, czyli zostali pokonani i nawet jeśli jest to klęska moralnie chwalebna, to jednak pozostaje klęską. I właściwie nie powinniśmy ich oceniać, bo nie mamy pojęcia, o czym mówimy: „Nie nam żałować – gryzipiórkom – i gładzić ich zmierzwioną sierść”.

Jest tam wreszcie „mściwa rozpacz” trawiąca serce – i to jest chyba najlepsza diagnoza całego fenomenu. Powstańców któregokolwiek z polskich nieudanych powstań nie napędzała „mściwa rozpacz”, ale nadzieja – jakkolwiek bezzasadna i niemądra – na osiągnięcie konkretnego celu militarnego, a w konsekwencji – politycznego. W przypadku antykomunistycznej partyzantki w latach 40. i 50. taka nadzieja mogła być jeszcze na samym początku, gdy sytuacja międzynarodowa mogła dawać jakąś nadzieję na naruszenie ładu ustalonego w Teheranie i Jałcie. To jednak bardzo szybko stało się ewidentnym złudzeniem.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Decyzje osobiste i polityczne

Stopniowo swoje uznanie dyplomatyczne wycofywały rządowi na uchodźstwie kolejne państwa. Największe znaczenie miało oczywiście cofnięcie uznania przez rząd brytyjski i amerykański (5 lipca 1945 r.). 5 marca 1946 r. w Westminster College w małym miasteczku Fulton w stanie Missouri Winston Churchill, który rok wcześniej przegrał wybory, wygłosił na zaproszenie prezydenta Harry’ego Trumana jedno ze swoich najsłynniejszych wystąpień – to, w którym powiedział: „Od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem nad kontynentem zapadła żelazna kurtyna”. Zimnowojenny podział świata stawał się faktem i miał trwać przez kolejne 44 lata.

W czerwcu 1946 r. w Londynie odbyła się europejska parada zwycięstwa, do udziału w której nie zaproszono żadnych polskich oddziałów poza lotnikami, którzy odznaczyli się w Bitwie o Anglię – ale ci w proteście przeciwko potraktowaniu innych członków Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie również przyglądali się tylko z chodnika.

W tym samym miesiącu odbyło się w „wyzwolonej” Polsce będące kompletną farsą komunistyczne referendum „3 x TAK”. W październiku kolejnego roku potajemnie wyjechał z Polski zaszczuty coraz bardziej przez komunistów były premier rządu emigracyjnego i przewodniczący PSL Stanisław Mikołajczyk. W ucieczce pomogli mu dyplomaci brytyjscy i amerykańscy. Sam Mikołajczyk zachował się rozsądnie – motywował swoją ucieczkę tym, że działalność polityczna w warunkach państwa coraz bardziej totalitarnego traci sens, a jego śmierć po sfingowanym procesie – którego miał wszelkie powody się obawiać – nic nikomu nie da.

Moment ucieczki Mikołajczyka to jedna z symbolicznych granic, za którą trudno już było mieć racjonalną nadzieję na to, że jakakolwiek walka zbrojna może coś przynieść. Inaczej mówiąc – od tego momentu (choć podkreślam – to data symboliczna i można się co do tej granicy spierać) walka „wyklętych” miała już tylko charakter podobny jak walka Żydów w warszawskim getcie: nie miała żadnego wymiernego celu politycznego poza osobistą decyzją o świadomie czczym oporze, który najpewniej musiał się zakończyć śmiercią.

Tu właśnie leży zasadnicza różnica pomiędzy czynem powstańczym a czynem antykomunistycznych partyzantów. Decyzje o rozpoczęciu powstań miały fundament w fałszywej i nieracjonalnej ocenie szans podjętej walki, natomiast nie miały wymiaru osobistego, a przynajmniej nie takie było ich założenie. Decydując o rozpoczęciu walk w Warszawie Bór-Komorowski przytaczał powody nie prywatne, ale polityczne, jakkolwiek fałszywe. No i wszystkie duże polskie powstania opierały się na schemacie centralnego dowództwa, może z wyjątkiem Konfederacji Barskiej, która w istocie była zbiorem lokalnych konfederacji – ale to jeszcze lata 60. XVIII wieku.

Kompletnie inaczej było w wypadku „Wyklętych”, którzy nie byli centralnie zorganizowani ani też nie przyświecał im żaden generalny plan polityczny poza trwaniem tak długo, jak się da. I to jest mój pierwszy poważny problem z mitem „Wyklętych”. O ile bowiem można taką postawę szanować na poziomie osobistych motywacji i przekonań, to robić z niej wzór na poziomie państwa jest bardzo trudno. Etyka odpowiedzialności przywódców i polityków nie może być identyczna z osobistą etyką ludzi, którzy narażali głównie własne życie, ewentualnie życie chętnych (z zastrzeżeniem zawartym w kolejnym akapicie). Nie jest przypadkiem, że po ten właśnie wzór sięgnęło PiS po 2015 r., namolnie instytucjonalizując ruch pamięci „Wyklętych”, który wcześniej miał charakter całkowicie spontaniczny i oddolny. Nie chodziło tylko o to, żeby mieć własny historyczny mit, ale również o to, że właśnie tę straceńczą postawę obóz władzy chciałby utrwalić jako wzorzec na poziomie państwa. Nawet nie dlatego, że zamierza faktycznie podążać tym tropem, ale dlatego, że ona najskuteczniej tworzy grunt dla szabelkistowskiej retoryki, którą obecna władza uwielbia się posługiwać. Dzieje się to niestety kosztem autentycznej pamięci o żołnierzach podziemia niepodległościowego, którzy przez dużą grupę młodych ludzi zaczęli być uznawani za część mitologii nielubianego obozu politycznego. Z tego punktu widzenia nikt po 1989 r. nie wyrządził pamięci o podziemiu niepodległościowym tak dotkliwej szkody.

 

Między prawdą a mitem o „Wyklętych”

Drugi problem zaczął być widoczny dopiero w chwili upaństwowienia kultu „Wyklętych”, a więc wówczas, gdy przestali oni być wyidealizowaną całością z amatorskich komiksów i mitycznym monolitem, a stali się przedmiotem normalnych badań naukowych i dyskusji publicystycznych. Ten problem to stopniowe, w miarę upływu lat od zakończenia wojny, rozjeżdżanie się ich postawy z postawą ludzi, wśród których działali. Symbolem mocno splamionego mitu jest Romuald Rajs, czyli „Bury”, wokół postaci którego trwają zażarte spory, ale za rycerza bez skazy mogą go nadal uznawać chyba tylko osoby z zerową wiedzą historyczną.

„Bury” to jednak problem szczególny. Natomiast oddziały antykomunistycznej partyzantki działały, a zatem potrzebowały kwater, jedzenia, współpracy ludzi nie tylko w latach 40., ale też 50., gdy ogromna część Polaków w mniejszym czy większym stopniu pogodziła się już z komunistyczną rzeczywistością i jeśli nawet byli jej niechętni, to jednak za najlepszy sposób walki z reżimem nie uznawali leśnej partyzantki. Wielu miało już jako tako poukładane życie i chcieli po prostu, aby pozostawiono ich w spokoju – za co trudno ich winić. Wymagania i potrzeby „leśnych” stawiały ich zatem w bardzo kłopotliwej sytuacji. Szczególnie jeśli z drugiej strony nacisk wywierała Służba Bezpieczeństwa.

Ostatni „Wyklęty”, Józef Franczak „Laluś”, został zabity dopiero w 1963 r. Żeby uzmysłowić Czytelnikom, co to oznacza, wystarczy przypomnieć, że w tym samym roku w Polsce zaśpiewał Paul Anka, zaledwie dwa lata później powstawać zaczął świetny serial komediowy „Wojna Domowa”, a w roku 1967 w Sali Kongresowej wystąpili The Rolling Stones. W tych ramach czasowych „Laluś” jawi się po prostu jako dramatyczny w swoim wyrazie anachronizm.

Sprawia to wszystko, że do mitu i prawdy historycznej o „Wyklętych” nie sposób mieć jednoznacznego, infantylnego stosunku. Ten czas już po prostu minął. I chyba dobrze.

Ja sam będę w niedzielę na strzelnicy Druchowo, dokąd zaprosiło mnie Stowarzyszenie Bunkier, organizujące tam turniej strzelecki poświęcony upamiętnieniu „Wyklętych”. Będę, bo bardzo cenię sobie nie rządowe, ale oddolne inicjatywy – to one przywróciły pamięć o tym rozdziale polskiej historii, zanim politycy uznali, że dobrze będzie zrobić sobie z mitu partyzantki antykomunistycznej urzędową pokazówkę. Będę tam również dlatego, że – jak zawsze – oddzielić trzeba pamięć o ludziach i ich prywatnych motywacjach od dyskusji o skutkach dla całego narodu czy państwa oraz od rzetelnej oceny historycznej. Ludziom należy się pamięć i cześć, tak jak należy się ona wszystkim polskim powstańcom, ale należy się nam również dojrzała refleksja na temat wszystkich wątków naszej historii.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

 

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!