WARZECHA: Patrząc na Pragę, patrząc na Warszawę

Fot. Łukasz Warzecha

Wyśmiewany tylekroć przez Polaków czeski pragmatyzm sprawił, że Praga ma patynę charakterystyczną dla miejsc z historią. Warszawa nie ma jej właściwie wcale. Nawet tam, gdzie teoretycznie jest „stara”, tak naprawdę mamy do czynienia z odtworzeniem dawnej substancji z ruin. W Warszawie prawdziwie stare nie jest niemal nic. I to się czuje.

Stojąc przy południowej granicy Placu Hradczańskiego, przy murze, za którym zaczyna się skarpa (obstawiona domami), możemy objąć wzrokiem ogromną część panoramy czeskiej stolicy, patrząc na wschód i południe. Mieszkańca Warszawy coś w tej panoramie uderza, być może nie od razu wiadomo, co. Coś jest inaczej. Dopiero po pewnym czasie można się zorientować, że eleganckiej linii miejskich dachów nie zakłócają żadne szklano-stalowe kloce wysokościowców, które – by sparafrazować jedno z najsłynniejszych zdań pomnikowej czeskiej powieści Jaroslava Haška – obsrały Warszawę jak muchy portret najjaśniejszego pana w gospodzie „Pod Kielichem” u poczciwego Palivca. Dopiero gdzieś, na horyzoncie, na Pankrácu widać kilka wyższych biurowców.

Dlaczego tak jest? Prosta i oczywista odpowiedź brzmi: historia. Praga nie ma na koncie długotrwałego niemieckiego oblężenia, a przede wszystkim nie zapisała się straceńczym powstaniem, którego przywódcy rzuciliby na stos lekką ręką losu całego miasta, całego jego materialnego dorobku i życia setek tysięcy cywilów. Pragę ocalił – o ile Hitler nie blefował – prezydent Emil Hácha, w marcu 1939 r. godząc się na utworzenie Protektoratu Czech i Moraw, kapitulując przed wrzeszczącym na niego podczas berlińskich nocnych negocjacji niemieckim dyktatorem, grożącym masowym nalotem na czeską stolicę. Późniejszy los Háchy to klasyczna historia tragedii polityka, który zamiast popisów pełnej pychy brawury i kwiecistych wystąpień w parlamencie o bezcennym honorze, wolał ocalić, co się da. Pod pewnymi względami, przy zachowaniu proporcji, przypomina to losy Aleksandra Wielopolskiego. Finał był podobnie smutny: zapomniany, schorowany Wielopolski, umierający w ubóstwie na emigracji, i wyklęty, już właściwie niemający kontaktu z rzeczywistością z powodu choroby Hácha, umierający przez dwa dni w czerwcu 1945 r. w więzieniu na Pankrácu jako zdrajca, następnie pochowany w anonimowym grobie.

Dzisiejsza Praga swoje autentyczne piękno zawdzięcza jednak bez wątpienia w dużej mierze właśnie Hásze i jego postawie wobec przeważającej siły Niemiec. Wyśmiewany tylekroć przez Polaków czeski pragmatyzm sprawił, że Praga ma patynę charakterystyczną dla miejsc z historią. Warszawa nie ma jej właściwie wcale. Nawet tam, gdzie teoretycznie jest „stara”, tak naprawdę mamy do czynienia z odtworzeniem dawnej substancji z ruin. W Warszawie prawdziwie stare nie jest niemal nic. I to się czuje.

Ale jest też druga, mniej oczywista odpowiedź: kompleksy. Zawsze uważałem, że obsadzanie polskiej stolicy dziesiątkami nowomodnych architektonicznych potworków, podobnych do siebie jak dwie krople wody (albo, co gorsza, oryginalnych, jak koszmarny biurowiec Metropolitan Normana Fostera przy Placu Piłsudskiego), jest właśnie skutkiem kompleksów. Poza innymi, bardziej przyziemnymi powodami, rzecz jasna. O, zobaczcie, jacy to my nie jesteśmy nowocześni, europejscy, nie gorsi niż Niemcy, ho ho ho, jakie mamy wspaniałe centrum, pełne takich nowoczesnych budynków, co jeden to wyższy i bardziej szklany! Fajnopolacy patrząc na takie budynki wpadają w prawdziwą ekstazę!

Na Czechów wielu Polaków patrzy z pogardą. Niektórzy, co bardziej oblatani w historii, przypominają bitwę na Białej Górze niedaleko Pragi w 1620 r., kiedy to katolicka monarchia Habsburgów starła na proch czeskie wojska, a następnie zaprowadziła w Bohemii taki terror, że kraj został praktycznie pozbawiony własnej arystokracji. Czyli – wiadomo: my, Polacy – naród szlachecki, obywatelski, dumny i niezłomny, a Czesi – no cóż, chłopi po prostu, którzy od tamtej pory nikomu się nie postawili. Przerysowuję, mógłby ktoś pomyśleć, ale daję słowo, że spotkałem się z takimi opiniami.

Nie da się w krótkim felietonie podsumować wieków historii. Nie da się przeprowadzić rzetelnej kalkulacji korzyści i strat, wynikających z takiej albo innej postawy narodu. Da się natomiast opisać rezultat, który jednak jakoś z tej postawy wynika. Przynajmniej ten namacalny, widoczny.

Idąc uliczkami praskiego Starego Miasta czy Malej Strany, zanurzamy się w żywą, trwającą historię, tak jak zanurzamy się w nią na niektórych ulicach Paryża, Londynu czy Brugii. Mówią do nas barokowe figury, poustawiane na Moście Karola czy w niszach renesansowych kamienic, zerkają kilkusetletnie gargulce, a w praskich muzeach możemy zobaczyć obfitość dzieł dawnych mistrzów, jakiej nie uświadczymy w muzeach w Polsce.

Idąc przez Warszawę nie poczujemy niczego podobnego. Muszą nam wystarczyć tablice, przypominające ile osób okupant zabił w tym miejscu, a ile w tamtym. To jest genius loci Warszawy. Na pewno bardzo wiele osób stwierdzi, że woli takiego ducha niż ducha kapitulanctwa i uległości. Ja od opowieści o straceńczym bohaterstwie wolę zachowanie tego, co namacalne.  


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!