Żyjemy w czasach, gdy irracjonalność i brak logiki stają się standardem. Gdy emocje biorą nieustannie górę nad rozumem, a rozhuśtać opinię publiczną za pomocą mediów społecznościowych i tradycyjnych jest banalnie łatwo, zwłaszcza gdy ma się na to środki. Zarazem panoszy się scjentyzm, rozumiany jako bezkrytyczne, bezrefleksyjne i fanatyczne powielanie gotowców, którym przyklejono etykietkę naukowości. Stąd tryumfy ideologii podszywających się pod naukę.
Francuski rząd zapowiedział, że w styczniu przyjęta zostanie ustawa o paszporcie szczepionkowym, która uzależni faktyczne posiadanie praw publicznych od zaszczepienia, tym samym eliminując dwie pozostałe dotychczasowe drogi uczestnictwa w życiu publicznym: negatywny test i świadectwo przechorowania covid. Przypomnieć tu trzeba, że zaszczepieni nadal są w stanie transmitować wirusa, nawet jeśli przez nieco krótszy czas. Najbezpieczniejsi zaś dla otoczenia są ci, którzy się właśnie przetestowali. Zatem zapowiadana francuska regulacja nie ma zgoła nic wspólnego z logiką i zdrowym rozsądkiem, a już na pewno ze zdrowiem publicznym. Wygląda to po prostu na forsowanie sanitarystycznej agendy z pełną świadomością, że jest to już czysta polityka. Być może Emmanuel Macron doszedł do wniosku, że przed kwietniowymi wyborami prezydenckimi opłaca mu się maksymalnie spolaryzować społeczeństwo wokół kwestii epidemicznej, aby odróżnić się od prawicowych kandydatów: Marine Le Pen i Érica Zemmoura.
W Austrii ogłoszono tymczasem nabór na funkcję… jak by to nazwać? Hycla – byłoby może dobrym określeniem, z tym że chodzi o hycla sanitarnego, który ma się zajmować wyszukiwaniem osób uchylających się od obowiązkowych szczepień na covid. Skojarzenia z najgorszymi czasami i praktykami Austriakom najwyraźniej nie przeszkadzają.
W Polsce są osoby, które aż przebierają nogami z tęsknoty za podobnymi regulacjami. Można sobie zadać pytanie, jak zostałyby one w naszym kraju przyjęte, skoro żadne dotychczasowe restrykcje nie wywołały masowych protestów, inaczej akurat niż na zachodzie Europy. Wynika to moim zdaniem z tego (pisałem o tym w kilku obszernych tekstach), że Polacy są nieustannie przekonani – i jest to zaszyte w naszej historycznej pamięci genetycznej – że regulacje zawsze da się jakoś obejść, więc nie ma co ryzykować otwartego protestu. Lepiej kombinować, a władza w końcu i tak w dużej mierze przymknie oko. Ukarani zostaną jedynie pechowcy.
Mamy do czynienia z szaleństwem, które jeszcze trzy lata temu zostałoby uznane za wizję kreatywnego antyutopisty. Spróbujmy sobie wyobrazić, że jesienią 2019 r. ktoś opisuje nam, że z kraju do kraju w Europie nie da się przejechać bez specjalnej przepustki z kodem QR, a strefa Schengen praktycznie przestanie w związku z tym istnieć. Że ludzie będą zamykani w domach, a odmawiający poddania się procedurze medycznej będą w niektórych państwach ścigani jak kiedyś przedstawiciele mniejszości etnicznych. Że w miejscach publicznych nie będzie można przebywać bez wspomnianej przepustki, a kościoły opustoszeją, i to z inicjatywy samych biskupów, a nawet biskupa Rzymu – choć w czasie zaraz zawsze były miejscami dostępnymi. Wreszcie – że w Polsce władza zamknie dostęp do lasów. Popukalibyśmy się w głowę i odesłalibyśmy autora takich prognoz do najbliższego wydawnictwa, publikującego fantastykę. Albo do odpowiedniego lekarza.
I oto od niemal dwóch lat wszystko to jest rzeczywistością.
Żyjemy w czasach, gdy irracjonalność i brak logiki stają się standardem. Gdy emocje biorą nieustannie górę nad rozumem, a rozhuśtać opinię publiczną za pomocą mediów społecznościowych i tradycyjnych jest banalnie łatwo, zwłaszcza gdy ma się na to środki. Zarazem panoszy się scjentyzm, rozumiany jako bezkrytyczne, bezrefleksyjne i fanatyczne powielanie gotowców, którym przyklejono etykietkę naukowości. Stąd tryumfy ideologii podszywających się pod naukę.
Jedną z nich jest ekologizm, którego prorokinią przez jakiś czas była Greta Thunberg (dziś, w wieku lat 18, stała się już chyba za stara do tej roli i stojącym za kulisami animatorom przyjdzie obsadzić w niej kogo innego; casting zapewne już trwa). Jej infantylne, przepojone chorą emocją tyrady, w których pouczała liderów największych państw świata, skupiały jak w soczewce wszystkie cechy współczesnych „izmów”. Niewielu zachowało w obliczu moralnego terroru, szerzonego przez takie Grety Thunberg, zdolność do trzeźwej oceny ich działań. Stąd głosy osób takich jak notorycznie niepoprawny politycznie Jeremy Clarkson, uznający pannę Thunberg – słusznie – za rozwydrzoną małolatę, która powinna przede wszystkim wrócić do szkoły, stają się unikatami.
Wygląda teraz na to, że jesteśmy świadkami powstawania nowej ideologii: sanitaryzmu. Oczywiście ten termin w znaczeniu czysto opisowym, jako określenie pewnego sposobu widzenia rzeczywistości, funkcjonuje już od jakiegoś czasu i ja sam używam go nie od dziś. Zdaje się jednak że po dwóch latach pandemii jedna z możliwych polityczno-medycznych strategii awansuje właśnie do poważniejszej roli.
Ideologiczny sanitaryzm ma wiele cech totalitaryzmu. Domaga się podporządkowania naczelnej idei – w tym wypadku zachowaniu zdrowia za wszelką cenę – obywatelskich swobód i wolności. Zakłada dyskryminację, nawet prześladowanie nieposłusznych. Za uzasadnioną uznaje cenzurę opinii, a nawet samych suchych faktów. Przede wszystkim zaś uznaje zdrowie publiczne za wartość samą w sobie – i to jest zachwianie normalnej hierarchii, w której zachowanie zdrowia może i powinno służyć jedynie prowadzeniu w miarę normalnego życia, ale nie może nad nim górować.
Zdrowie nie może być uznane za samoistną wartość, jest bowiem tylko cechą fizjologiczną ludzkiego organizmu i dlatego nie może stać na tym samym poziomie co fundamenty zachodniego świata, takie jak właśnie wolność czy sprawiedliwość.
Jeszcze jedna, bardzo złowroga cecha ideologii sanitarystycznej jest taka, że zerwano w niej z podejściem prakseologicznym, które cechuje wszystkie wdrażane w różnych sytuacjach przez państwa środki nadzwyczajne, mające z zasady prowadzić do osiągnięcia określonego celu, a po jego osiągnięciu – kasowane. Taką naturę miały przecież nawet nadzwyczajne porządki wojenne. Nikt nie zakładał, że I czy II wojna światowa będą trwać bez końca, a wraz z nimi – podporządkowanie życia w uczestniczących w nich krajach celom wojennym. Z sanitaryzmem jest inaczej.
W Polsce pokazuje to dobitnie wykorzystanie niemającego ustawowych granic trwania stanu epidemii zamiast stanu nadzwyczajnego, który takich granice ma. Natomiast nie tylko w naszym kraju, ale nigdzie indziej, gdzie sanitaryzm zaczęto w życie wprowadzać, nie ma już mowy o jakimś punkcie końcowym, oznaczającym powrót do normalności. Tej bezprzymiotnikowej, a więc nie „nowej”, tylko zwykłej.
Tu pozostaje jedynie zacytować nieśmiertelny bon mot Stefana Kisielewskiego: „Problem nie polega na tym, że jesteśmy w dupie, ale na tym, że zaczęliśmy się w niej urządzać”.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.