WARZECHA: Spacer po Łazienkach

fot. Łukasz Warzecha

To miejsce zawsze sprawia, że zaczynam myśleć o tym, gdzie na osi czasu – naszego wspólnego, polskiego, europejskiego, zachodniego – aktualnie się znajdujemy.

W ostatnią niedzielę wybrałem się do Łazienek. Tłumów nie lubię, a pogoda była piękna, więc i ludzi mnóstwo. Łazienki to jednak duży park, zawsze można tam znaleźć bardziej ustronne miejsca. Wziąłem też aparat, bo lubię robić zdjęcia, a Łazienki są bardzo fotogeniczne.

To miejsce zawsze sprawia, że zaczynam myśleć o tym, gdzie na osi czasu – naszego wspólnego, polskiego, europejskiego, zachodniego – aktualnie się znajdujemy.

Łazienki w ich postaci XVIII-wiecznej, prawie tożsamej z obecną, stwarzał przez lata król Stanisław August Poniatowski. Ostatni polski król (chyba że jest się hiperlegalistą i za królów Polski uznaje się też rosyjskich carów), a zarazem chyba najbardziej kontrowersyjny ze wszystkich. Przez jednych uważany za tchórza i zdrajcę, przez innych za męża opatrznościowego, który robił, co mógł, aby Rzeczpospolitą ratować, ale ostatecznie poddał się, gdy nic już nie dało się zrobić.

Mój pogląd jest bliski zrewidowanemu poglądowi Stanisława Cata-Mackiewicza, który z początku króla Poniatowskiego bezlitośnie atakował, żeby potem podjąć się jego brawurowej obrony w swoim „Stanisławie Auguście”. Obrony do ostatka, do aktu, który w oczach powierzchownie patrzących króla przekreśla. Przekreśla wszystko, co udało mu się wcześniej zrobić – jakże niesprawiedliwie!

Pod koniec swojej książki pisze Cat:

W tych warunkach król, aby obronić, jak mniemał, Polskę od nowych rozbiorów, aby ocalić cokolwiek z Konstytucji 3 maja, wstępuje na sto czterdzieści siedem lat przed Pétainem na drogę Pétaina.

Na radzie zebranej dnia 23 lipca [1792 r.] słucha przemówienia Hugona Kołłątaja:

„…wszelka zwłoka pomnoży nieszczęścia. Dziś jeszcze, Wasza Królewska Mość, musisz przystąpić do konfederacji targowickiej, nie jutro… każdy moment jest drogi”.

Hugo Kołłątaj do konfederacji targowickiej przystąpił.

Król także.

Tak się jakoś składa, że Kołłątaja za ten postępek nie potępia się tak jak Poniatowskiego. Ba, wręcz mu się tego nie pamięta, podobnie jak nie pamięta się, że do konfederacji targowickiej przystępowali również ci, którzy 24 lata wcześniej walczyli przeciwko Rosjanom w innej konfederacji – barskiej. Tej samej, która dla Słowackiego stała się podstawą do napisania „Księdza Marka” – dramatu tworzącego całkowicie bezzasadną, a mówiąc wprost: fałszywą legendę księdza Marka Jandołowicza.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie

Cata-Mackiewicza wypada szanować w kontekście sporu o Stanisława Augusta za jeszcze jedno poza przeciwstawieniem się powszechnej, naskórkowej opinii o królu reformatorze: za sprawę powrotu królewskich zwłok do Polski. Król, zmarły w 1798 r., pochowany został w Petersburgu. Po odrodzeniu Rzeczypospolitej jej władze nie wykazały zainteresowania sprowadzeniem do Polski szczątków królewskich. To nie było przeoczenie ani przypadek. To był prymat prymitywnej politycznej doraźności nad myśleniem państwowym. „Nie lubimy tego zdrajcy Ciołka, więc niech sobie tam gnije w kościele św. Katarzyny u Sowietów”.

Trzeba było jednak działać, gdy w 1938 r. władze sowieckie poinformowały, że kościół św. Katarzyny zostanie rozebrany. Odegrano wtedy tragikomedię, która mówi być może więcej o jakości ówczesnej sanacyjnej elity niż cokolwiek innego. Trumnę z królewskimi zwłokami dowieziono do rodzinnego Wołczyna króla po kryjomu i po kryjomu pochowano w tamtejszym kościele 14 lipca. Nie tylko wszystko odbywało się w tajemnicy, ale w dodatku kaplicę, gdzie dokonano pochówku, zaplombowano, zaś proboszczowi kościoła zabroniono nawet – co było już wyjątkową niegodziwością – odprawiać nabożeństw za duszę Poniatowskiego.

Sprawa jednak, co można było przewidzieć, wypłynęła. Cat-Mackiewicz pisał potem: „Składkowski [Felicjan Sławoj Składkowski, premier] oświadczył że nie może tego króla pochować na Wawelu, bo to był zły król, i w nocy po kryjomu kazał go zamurować w zakrystii w Wołczynie […]. Pisałem mu wtedy dość wyraźnie: »Zobaczymy jeszcze, na jaki pogrzeb pan zasłużysz«”.

Składkowski, jak wiadomo, we wrześniu następnego roku bohatersko czmychnął z Polski do Rumunii. Zmarł na emigracji w Londynie, a jego zwłoki sprowadzono na Powązki w 1990 r. Jego zasługi dla Rzeczypospolitej są raczej mizerne w porównaniu z tym, co zdołał osiągnąć Stanisław August w ciągu 31 lat swojego panowania. Zwłaszcza jeśli uwzględnić, że jego reformy promieniowały jeszcze na wiek XIX, gdy Polski już nie było.

Mackiewicz słusznie wskazywał, że ostatni władca Rzeczypospolitej, niezależnie od oceny jego panowania, powinien zostać pochowany z honorami, bo byłoby to symboliczne wyrażenie niezgody na rozbiory oraz świadectwo ciągłości państwa. Pisał, że rząd II RP nie ma prawa symbolicznie detronizować ostatniego króla z powodów czysto politycznych.

W owym czasie „Wiadomości Literackie” przeprowadziły ankietę wśród znanych przedstawicieli życia literackiego i kulturalnego. Spośród 56 osób jedynie 8 uznało, że Wołczyn jest odpowiednim miejscem pochówku ostatniego polskiego króla. 26 wskazało Łazienki lub warszawską katedrę, zaś aż 32 – Wawel. No, ale na Wawelu ledwie trzy lata wcześniej pochowano otaczanego w sanacyjnej Polsce kultem iście bałwochwalczym Józefa Piłsudskiego, więc nie można było pozwolić, aby pogrzeb króla Ciołka przyćmił tamtą uroczystość.

Ostatecznie w 1995 r. król Stanisław August Poniatowski spoczął tam, gdzie wskazywała część uczestników ankiety: w archikatedrze św. Jana w Warszawie. I pogrzeb (kolejny) miał taki, jaki powinien mieć polski król.

Nie miejsce tutaj, żeby rozpisywać się o zasługach Stanisława Augusta, ale też o jego niewątpliwych wadach. Wiadomo, że król bywał w narodzie momentami popularny, a momentami – znienawidzony. Dla konfederatów barskich był uosobieniem zła, co miało swoje apogeum w próbie porwania go w roku 1771 na ulicy Miodowej. Porwanie, jak wiadomo, zakończyło się ostatecznie porażką i ścięciem sprawców – poza niejakim Kuźmą, jednym z porywaczy, który króla w końcu uwolnił. Dodać trzeba, że król prosił o darowanie porywaczom życia.

Gdy w 1788 r. stanął z inicjatywy króla w Łazienkach pomnik Jana III Sobieskiego, anonimowy pamflecista pisał:

Sto tysięcy kosztował,

Ja bym dwakroć łożył,

By Stanisław skamieniał,

A Jan Trzeci ożył.

Problem w tym, że w tamtym momencie prawdopodobnie nie pomogłoby nam i trzech Janów Sobieskich – abstrahując od tego, na ile legenda Sobieskiego jako wspaniałego władcy jest prawdziwa.

Z drugiej strony warto sięgnąć bo groteskowo wręcz reakcyjne „Pamiątki Soplicy” Henryka Rzewuskiego (podobno zainspirowały Mickiewicza do napisania „Pana Tadeusza”). Ten zbiór gawęd szlacheckich wysławia wszystko to, z czym Stanisław August był w sporze: wynaturzone już uwielbienie złotej wolności, lekceważenie prawa, sobiepaństwo. A jednak.

Gdy w 1784 r. król objeżdża Wielkie Księstwo Litewskie, trafia do Nowogródka. I wówczas…

Między nami, Nowogródzianami, przeciw niemu wielkie krążyły uprzedzenia, ale na widok jego dostojnej osoby, jego majestatu, prawdziwie królewskiego, wszystkie one stajały jak śnieg kwietniowy przed słońcem. […]

Król miał prześliczną do naszej młodzi mowę; prawdziwie jak ojciec do dzieci przemówił, a tak, że aż ryk dał się słyszeć po wszystkim kościele. A gdy potem własną ręką rozdawał medale celującym uczniom, gdy go przypinał mojemu Karolkowi, nie wiem, co się ze mną stało, ale wszystkich roztrąciwszy, przedarłem się wprost do króla, jak długi padłem mu do nóg i rozbeczałem się, że sam król bardzo się rozczulił, podniósł mnie, dał rękę pańską do ucałowania, pobłogosławił mi syna i jak się później okazało, dał dowód, że ta moja rzewliwość nie była mu od smaku.

Przyznam się, że we mnie ten fragment zawsze wywołuje niejakie wzruszenie.

fot. Łukasz Warzecha

Chodzimy zatem dzisiaj po Łazienkach i co widzimy? Obok Podchorążówki postawione w 1930 r. popiersie Piotra Wysockiego, inicjatora jednego z naszych absurdalnych powstań, potem zesłańca syberyjskiego, potem mieszkańca Warki, o którym śpiewał Jacek Kaczmarski:

Czasem mówi jak człowiek

Rękę poda uśmiechnie się uprzejmie

A czasem błyśnie szaleństwem spod powiek

I wtedy ma w oczach Syberię

Przed Pałacem Myślewickim z przeciwnych stron klombu spoglądają na siebie tytan organicznej pracy, twórca Gdyni, który nie zawahał się pracować po wojnie dla komunistów, a tak naprawdę dla Polski – Eugeniusz Kwiatkowski – i niezwykle zdolny birbant, przyjaciel Piłsudskiego, symbol beztroski II Rzeczypospolitej, samobójca – Bolesław Wieniawa-Długoszowski.

W nieco zarośniętym miejscu za amfiteatrem na staw patrzy Stanisław Wyspiański, gigant Młodej Polski, człowiek niezliczonych talentów, który – czując nadciągającą przedwcześnie śmierć – walczył z brakiem władzy w rękach, malując swoje ostatnie autoportrety w zielonej tonacji śmierci.

Nad amfiteatrem w momencie jego otwarcia w 1791 r. królowały figury szesnastu dramaturgów, dla większości których smutne dzieje schyłku I RP były nieodgadnioną przyszłością, gdyby w ogóle mogły ich one obchodzić. Byli tam między innymi Sofokles, Eurypides, Racine, Szekspir, Molière. Te rzeźby jednak zniszczył czas i w latach 20. ubiegłego wieku w ich miejsce sporządzono zaledwie osiem kopii.

Na krawędzi placu przed Pałacem na Wodzie, tuż przy schodach prowadzących do stawu, stoi zegar słoneczny, zwany imieninowym. Na jego tarczy z białego marmuru kararyjskiego możemy przeczytać napis po łacinie, nieco zatarty, informujący, że ustawiony został w roku 1786, 22. roku panowania Stanisława Augusta, króla Polski. Patrząc na ten właśnie zegar, pomyślałem, że postawiono go – w miejscu podobno osobiście wskazanym przez króla – zaledwie dziewięć lat przed końcem Rzeczypospolitej, przed abdykacją króla. Czy Stanisław August mógł wówczas sądzić, że tak się to skończy? Zapewne nie. Co by powiedział, gdyby ktoś zaczął mu opowiadać, że za 44 lata grupa narwanych młokosów z karabinami będzie biegać po tym samym parku w poszukiwaniu rosyjskiego namiestnika, którego nie uda im się znaleźć?

A co w takim razie my możemy wiedzieć o naszej przyszłości? W niedzielne lutowe słoneczne popołudnie w Łazienkach jest normalnie. Normalnie w tym najbardziej podstawowym sensie. Po parku spacerują kobiety i mężczyźni, tak właśnie, a nie inaczej. Bardzo często w parach, są rodziny, normalne rodziny, kobieta, mężczyzna i dzieci. Często słychać ukraiński, co mnie akurat nie martwi ani nie niepokoi. Może, wbrew obawom, właśnie ex oriente lux i ta liczna w Polsce ukraińska obecność pozwoli nam się skuteczniej opierać naciskom na wszelkiego rodzaju nienormalność?

Ale jak długo będziemy się bronić przed tym, co niechybnie nadciąga? Przed rozmontowywaniem naszej prywatności, naszej wolności, przed rozmontowywaniem zdrowego rozsądku? Jak długo będzie się można cieszyć tą normalnością i na co za, powiedzmy, 30 lat będą musieli patrzeć Wyspiański, Wieniawa, Wysocki?

fot. Łukasz Warzecha

Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!