Czy nie powinniśmy jak najszybciej zadbać o to, żeby jak największa liczba obywateli zyskała poczucie, że jeżeli zostaną wezwani do tego, żeby swojego państwa bronić, to będzie po prostu warto – będzie czego bronić?
Bartłomiej Radziejewski napisał niedawno na Facebooku, że sytuacja Polski utwierdziła go w przekonaniu, iż miał rację, krytykując niegdyś zawieszenie poboru. Dziś jeszcze bardziej jest on, jego zdaniem potrzebny, również dlatego, że – jak wywodził Platon – buduje wspólnotę polityczną.
Nie zgadzam się z opinią Radziejewskiego na wielu poziomach, a przeciwnikiem poboru byłem zawsze (poboru – czyli wcielania do armii głównie młodych ludzi na przynajmniej kilkumiesięczne przeszkolenie). Nie o tym jednak, czyli o braku korzyści z poboru, chcę pisać. Od jakiegoś czasu w dyskusjach na podobne tematy przewija się fundamentalne zagadnienie zobowiązania, jakie obywatel czuje czy ma obowiązek czuć wobec swojego państwa. W tym punkcie, jak sądzę, Radziejewski popełnia największe przeoczenie.
Jeśli służbę wojskową – która jest niewątpliwie zawsze sporym osobistym wyrzeczeniem, a już zwłaszcza dla ludzi o ustabilizowanej sytuacji życiowej – przyjąć za jakiś punkt odniesienia, to z grubsza możemy nakreślić trzy rodzaje postawy.
Postawa pierwsza to taka, której symbolem stała się panna Peszkówna: „jakby co, to ja sp…lam”. Żadnych związków z Polską, całkowite wykorzenienie, a podstawową troską jest uniknięcie zobowiązań. Nie muszę tego rozwijać, każdy Czytelnik z pewnością doskonale wie, o czym piszę. Nie ma tu też za bardzo nad czym się zastanawiać. Z tego typu nastawieniem nie da się dyskutować ani nie ma sensu starać się go zmienić. Takie osoby są dla państwa stracone. Co nie znaczy, że wspieram pojawiające się ostatnio pomysły, aby odbierać im w związku z tym prawa obywatelskie.
Na drugim biegunie jest postawa klasycznego patriotyzmu, którą być może najlepiej wyrażali ci, którzy – jak Jan Ciechanowski – uważali Powstanie Warszawskie za szaleństwo, ale poszli w nim walczyć, bo chodziło o ich kraj. Albo tacy jak ikona wielkopolskiego pozytywizmu Dezydery Chłapowski, dowódca z czasów napoleońskich, który nie musiał, a jednak poszedł walczyć w Powstaniu Listopadowym, nielegalnie przekraczając granicę zaborów i płacąc za to później rokiem spędzonym w celi w twierdzy w Szczecinie (gdzie zresztą napisał znakomity podręcznik nowoczesnego rolnictwa).
Oba te przykłady są z czasów, gdy Polski nie było jako państwa, ale dobrze oddają istotę tej postawy: mogą mi się nie podobać różne rzeczy u moich współobywateli, ale to mój naród i kraj, i mam wobec nich obowiązki całkowicie niezależne od tego, jak je oceniam. Osoby wychodzącego z takiego założenia miewają skłonność do wrzucania z automatu wszystkich sceptyków do kategorii „peszkoidów”. A to błąd.
Jest bowiem jeszcze kategoria pośrednia: to ludzie, którzy czują się do tego stopnia przez polskie państwo wykorzystani, tak źle potraktowani, tak pogardzani – że stracili poczucie, iż muszą spełniać wobec niego ten ostateczny obowiązek – obowiązek obrony. Kwitowanie tego frazesami o „chłopcach w rurkach” czy „elgiebetach” to sprowadzanie ważnego i skomplikowanego problemu do nic niewnoszącego bon-motu.
Jest w tej postawie element, kiedyś, wydawałoby się, nieobecny: utożsamienie państwa i kraju. W historiach Chłapowskiego czy Ciechanowskiego państwa przecież nie było, ale była idea kraju – ojczyzny, wspólnoty historycznej i narodowej, za którą warto było walczyć, w dużej mierze niezależna od państwa jako struktury z jego urzędnikami, przepisami i często niesprawiedliwym traktowaniem całych grup obywateli.
Jednak sprawa nie jest wcale nowa. Czy bowiem nie jest to powtórzenie problemu, przed którym stawali właśnie przywódcy powstań, chcąc przekonywać Polaków z nieuprzywilejowanych warstw, że warto za Polskę się bić? Kościuszce się udało. Powstańcom listopadowym i styczniowym – kompletnie nie. Ba, nawet w 1920 r. trzeba było rzucenia na szalę całego autorytetu Wincentego Witosa, żeby „bracia włościanie” jednak uznali, że warto do polskiej armii wstępować i walczyć z bolszewikami. Ale był to rzut na taśmę.
Można się zżymać na taką postawę, jeżeli wychodzi się z założenia, że obowiązek obrony własnego państwa/kraju istnieje poza wszelkimi rachubami wzajemności. Tylko że z tego zżymania się nic nie wynika – tak duża część ludzi widzi dziś własną relację z państwem i trzeba to po prostu przyjąć do wiadomości.
Nie jest to oczywiście skutek przyjęcia przez nich świadomie konkretnego paradygmatu filozoficznego, zwanego kontraktualizmem, w którym układ pomiędzy państwem a obywatelem z założenia oparty jest na wzajemności: państwo jest nie tyle kolejnym, najbardziej zaawansowanym poziomem wspólnoty, co raczej wynikiem wzajemnej umowy. Czyli obywatel jest mu winien tyle, ile ono daje jemu. Lecz świadomie czy nie, spora grupa ludzi tak właśnie widzi sytuację.
A skoro tak, to nie dziwmy się, że nie będą nastawieni entuzjastycznie wobec apodyktycznego narzucania im innego podejścia i twierdzenia, że mają schować do kieszeni swoje żale o nieodpowiednie traktowanie przez państwo, brać karabin do ręki i maszerować do okopów. Można by znów pójść na łatwiznę i stwierdzić, że to po prostu ludzie nastawieni roszczeniowo. Ale to nie byłoby uczciwe postawienie sprawy. Prawdą jest bowiem, że polskie państwo traktuje niektóre grupy obywateli jako obywateli drugiej kategorii. W zależności od tego, kto rządzi, te grupy się zmieniają, ale w obecnej sytuacji, po siedmiu latach rządów PiS (dzisiejsi 20-latkowie w 2015 r. mieli po 13 lat), liczy się przede wszystkim to, jaki kurs obrała obecna władza. Modelowym przykładem niech będzie zatem średni przedsiębiorca, który próbuje osiągnąć sukces albo chociaż poradzić sobie w branży gastronomicznej. Ktoś taki zaczął być gnębiony w lockdownie, potem dostał po głowie Polskim Ładem, ZUS-em, płacą minimalną, kolejnymi kompetencjami skarbówki i wieloma innymi kwestiami. I tak, ma prawo czuć się zniechęcony, traktowany jak gąbka do wyciskania przez budżet. Trudno się dziwić, że gdyby teraz państwo zażądało od niego stawienia się w koszarach, miałby ochotę pokazać gest Kozakiewicza.
Czy należy to potępiać? Ja nie umiem. Stanę tu być może bardziej po stronie Hobbesa i Locke’a niż Platona, ale nie potrafię zaakceptować podejścia, w ramach którego państwo może od swojego obywatela zażądać wszystkiego, dając mu bardzo niewiele lub zgoła nic. Albo wręcz traktując go tak jak pasożyt traktuje żywiciela.
Lecz nawet patrząc z bardzo pragmatycznego punktu widzenia psychologii społecznej – czy nie powinniśmy jak najszybciej zadbać o to, żeby jak największa liczba obywateli zyskała poczucie, że jeżeli zostaną wezwani do tego, żeby swojego państwa bronić, to będzie po prostu warto – będzie czego bronić? Nie sądzę, aby było to obecnie poczucie powszechne.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego