WARZECHA: Wolno się bać

Photo by Aarón Blanco Tejedor on Unsplash

W kontekście wojny na Ukrainie jednym z najbardziej irytujących zabiegów retorycznych jest kpienie z tego, że ktoś wyraża obawy albo zagrzewanie, żeby się nie bać. Być może w Polsce niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale znajdujemy się w najniebezpieczniejszym jak dotąd momencie wojny. Znacznie groźniejszym niż pod koniec lutego, na jej początku.

Strach jest jednym z normalnych ludzkich uczuć. Od zarania dziejów pełnił pożyteczną rolę, mobilizując do działania, ucieczki, obrony na zasadzie instynktownej reakcji. Niezdolność do odczuwania strachu jest istotną wadą. Prowadzi do nieracjonalnych zachowań, w ramach których człowiek naraża swoje życie znacznie bardziej niż to konieczne. Nie jest oczywiście również zdrowe, jeśli ktoś jest strachem nieustannie sparaliżowany – to druga skrajność. Jednak zachowania brawurowe, kozakowanie, ignorowanie zagrożeń biorące się z nieodczuwania lub lekceważenia strachu bardzo często kończą się tragicznie. Pół biedy, jeśli dotyczy to pojedynczych osób. Gorzej, gdy dotyczy to państw i narodów.

W kontekście wojny na Ukrainie jednym z najbardziej irytujących zabiegów retorycznych jest kpienie z tego, że ktoś wyraża obawy albo zagrzewanie, żeby się nie bać. Być może w Polsce niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale znajdujemy się w najniebezpieczniejszym jak dotąd momencie wojny. Znacznie groźniejszym niż pod koniec lutego, na jej początku. Paradoksalnie, im trudniej idzie Rosji na froncie, im większe są problemy z mobilizacją, a wreszcie – im lepiej idzie Ukrainie, tym większe wisi nad nami niebezpieczeństwo.

Niestety, kpienie ze strachu i powtarzanie jak mantry, że bać się nie wolno, to od miesięcy retoryka władzy. Można wręcz powiedzieć, że pochwała brawury stała się obowiązującą państwową narracją. Momentami przeradzała się ona w bardzo już konkretne działania, takie jak wyprawa kijowska Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego, Petera Fiali i Janeza Janszy – przykład jawnego lekceważenia niebezpieczeństwa. Nie byłoby dramatu, jeśli takie działania ci politycy podjęliby wyłącznie we własnym imieniu – pisałem wtedy – ale absolutnie nie wolno im ich podejmować w imieniu milionów. To zwyczajnie nieodpowiedzialne.

Negatywne dla nas scenariusze rysują się niestety dość jasno i co gorsza można je dzisiaj uznać za względnie prawdopodobne. Pierwszy, i tak relatywnie najlepszy, to przeciągająca się wojna, dusząca nas gospodarczo i dołująca złotówkę.

Drugi, znacznie gorszy, to wykorzystanie przez przyciśniętego do muru Putina taktycznej broni jądrowej na Ukrainie, co musiałoby najpewniej spowodować zapowiadaną odpowiedź konwencjonalną Zachodu. Trudno dzisiaj stwierdzić, w jakiej konfiguracji. Czy byłoby to uderzenie wyłącznie amerykańskie, czy też NATO-wskie, czy może jakiejś koalicji chętnych – nie wiemy. Obawiam się, że w tym trzecim wariancie ogarnięta amokiem polska elita natychmiast zgłosiłaby naszą gotowość do wzięcia w takiej operacji udziału. Z dużym prawdopodobieństwem może to być wstęp do gorącej już III wojny światowej. Jej przebiegu nikt nie byłby w stanie przewidzieć, natomiast jedno jest pewne: wojna to zawsze i nieuchronnie zniszczenie, bieda i śmierć.

Wreszcie trzeci scenariusz, o którym niestety mówił dopiero co Marco Rubio, republikański senator z dobrym rozeznaniem w źródłach wywiadu, to uderzenie na centrum przerzutowe zajmujące się przekazywaniem pomocy Ukrainie na terytorium Polski. Co ciekawe, wypowiedź Rubio, która powinna była podnieść nam włosy na głowie, nie odbiła się w Polsce niemal żadnym echem.

Każdy z tych scenariuszy jest dla Polski koszmarny, przy czym ten trzeci oznacza natychmiastowe konsekwencje trudne dziś do wyobrażenia. To śmierć dziesiątków, może setek cywili, mobilizacja w Polsce, dramatyczny upadek złotego, paniczne wycofywanie inwestycji z Polski, natychmiastowe tąpnięcie PKB, możliwy krach systemu bankowego, ucieczka setek tysięcy Polaków na Zachód, wprowadzenie stanu wojennego, a więc drastyczne ograniczenie praw i wolności obywatelskich oraz wiele innych pomniejszych zjawisk. Jeżeli dzisiaj nie tylko internauci, ale także duża grupa polityków nie przejawia żadnej refleksji na ten temat, a nawet wydaje się to niebezpieczeństwo całkowicie lekceważyć, może to świadczyć jedynie o dojmującym braku wyobraźni.

Nad przyczynami takiego stanu rzeczy można by się zastanawiać w odrębnym tekście. To zapewne i coraz mniej żywych świadectw na temat tego, czym naprawdę jest wojna, i – głównie w przypadku polityków – chorobliwa, megalomańska nadzieja na zapisanie się w dziejach jako wojenny przywódca, kosztem życia i mienia rodaków. I – w przypadku młodszego pokolenia, wychowanego na grach, serialach i propagandowych filmikach z ukraińskiej strony frontu – odrealnienie i złudne wyobrażenie, że w wojnie nikt nie ginie, jeśli jest po „dobrej” stronie oraz że w dwa tygodnie da się Ruskim łupnia i dojdzie się do Moskwy. Obawiam się, że wiele z tych osób musiałoby zobaczyć na własne oczy, jak idzie z dymem dorobek, na który pracowali latami, żeby cokolwiek do nich dotarło. Choć wtedy byłoby już oczywiście za późno, a niektórzy zapewne i tak nie mieliby refleksji na temat celowości wcześniejszych poczynań, tylko płynnie przeszli z fazy „my im pokażemy” do fazy „teraz trzeba się zemścić”.

Wciąż odsuwam od siebie jako trudne do zaakceptowania wytłumaczenie stanowiska elity władzy oparte na jej hipotetycznym przekonaniu, że gorąca wojna oznaczałaby natychmiastowe i całkowite przykrycie wszystkich wpadek, problemów, nieporozumień, a przy okazji dawałaby pretekst do całkowitej kontroli społeczeństwa. O taki cynizm władzy nie podejrzewam, choć nie dam głowy, że po niektórych głowach w jej kręgach takie kalkulacje mogą chodzić. Mam jednak nadzieję, że to głowy bardzo nieliczne.

Nie ma się co wstydzić strachu przed takim rozwojem wypadków. Strach pozwala realnie ocenić scenariusze, choć nie powinien paraliżować. Każde państwo ma swoje czerwone linie, w razie przekroczenia których musi stawić opór. Polska także, tyle że obecna władza nakreśliła je o wiele za daleko. Na razie rządzący wykazują się brawurową niewrażliwością na rzeczywistość, nie wyrażając zainteresowania bezpieczeństwem własnych obywateli mimo bardzo pogorszonej sytuacji. O perspektywie użycia przez Rosję broni jądrowej przedstawiciele rządu opowiadają tak, jakby chodziło o spór w sprawie łowisk na Bałtyku czy inną również banalną sprawę. Ta niefrasobliwość, ale przede wszystkim całkowity brak odniesienia do skutków tej sytuacji dla polskiej gospodarki i polskich obywateli jednak szokują.

Zadziwiające jest, że żaden z polskich polityków nie wspomina w żadnym kontekście o pokoju, choćby najtrudniejszym. Tak, musiałby on oznaczać również ustępstwo ze strony Ukrainy. Postępowanie Kremla pokazuje już chyba dość wyraźnie, gdzie przebiegałaby granica tego teoretycznego ustępstwa: musiałoby nią być pogodzenie się Ukrainy z utratą części własnego terytorium. W tej chwili nie ma akceptacji dla takiego planu ze strony Waszyngtonu, który ewidentnie pragnie prowadzić wojnę ukraińskimi, a jeśli trzeba – może i polskimi rękami do momentu złamania Kremla. Jakąś nadzieję na zmianę tej postawy dają może listopadowe wybory do Kongresu, gdyby w ich wyniku do głosu doszli nastawieni bardziej izolacjonistycznie republikanie. Scenariusz, w którym USA nie ucinają pomocy dla Ukrainy, ale warunkują ją dążeniem do uzgodnienia jakiejś formy rozejmu lub pokoju, żeby móc skupić się na Azji oraz uspokoić coraz bardziej zaniepokojoną amerykańską opinię publiczną – wydaje się optymalny. Takie wygaszenie gorących działań pozwoliłoby na deeskalację, a to jest nam teraz bardzo potrzebne. Mówiąc w największym skrócie: ufortyfikowanie Ukrainy i uratowanie jej przed ostatecznym gospodarczym krachem w zamian za zaakceptowanie utraty części obszaru. Putin coś dostaje, Ukraina również, my mamy wciąż bufor oddzielający nas od Rosji. To oczywiście czysto teoretyczny scenariusz, bez wątpienia znacznie lepszy niż rozlanie się konfliktu na Europę.

Ciekawym akcentem jest propozycja planu pokojowego Elona Muska. Reakcja była łatwa do przewidzenia: niedawny bohater wsparcia dla Ukrainy, który zapewnił jej przecież łączność poprzez system Starlink, stał się natychmiast niemal zdrajcą i obiektem karcących pouczeń ze strony ministra Kułeby, gdy tylko ośmielił się zasugerować, że może jednak warto by pomyśleć o jakimś planie pokojowym.

Z detalami tego, co opublikował Musk, można dyskutować, choć nie ma w nich niczego niebywałego. Wystarczy wspomnieć, że odrodzona Polska akceptowała plebiscyty jako sposób rozwiązywania sporów o terytorium. Tak było w 1920 r. na Warmii i Mazurach, w 1921 r. na Śląsku, tak miało się też stać na Śląsku Cieszyńskim, choć nigdy do tego ostatecznie nie doszło. Oczywiście sytuacje nie są tożsame i można tu wysuwać różne zastrzeżenia – rzecz tylko w tym, że sam sposób decydowania o przynależności terytorium na podstawie plebiscytu nie jest czymś niespotykanym.

Jasne, że w wypadku terytoriów anektowanych, podobnie jak w przypadku Krymu – niezależnie od jego historii – pozostaje zasadniczy problem, polegający na tym, że propozycje Muska niejako sankcjonowałyby rezultaty wojny napastniczej. I to jest najpoważniejszy argument przeciwko tej propozycji. Ostatni punkt, czyli neutralność Ukrainy, jest natomiast właściwie powtórzeniem propozycji samego Kijowa sprzed paru miesięcy.

Nie twierdzę, że koncepcja Muska jest świetna albo że może być podstawą do jakichś negocjacji. Wskazuję jedynie, że weszliśmy na drogę wojennego doktrynerstwa, jeśli z punktu odrzucamy propozycję pokojową, przedstawianą przez jednego z najbardziej wpływowych ludzi świata tylko dlatego, że jest to właśnie propozycja pokojowa. A przecież naszym celem powinien być właśnie pokój, i to pokój realny, a więc możliwy do osiągnięcia, a nie zawieszony w jakiejś fantasmagorycznej próżni mrzonek o rzucaniu Rosji na kolana.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!