Dla osoby cierpiącej, pogrążonej w rozpaczy, wątpiącej we własne siły, zdruzgotanej diagnozą czy wyczerpanej leczeniem, wykonanie pozornie prostego kroku w postaci wezwania księdza może często przekraczać ich zdolności. Pomoc duchowa ma być obok. Ma się wręcz rzucać w oczy. Znacznie łatwiej jest poprosić o rozmowę kapłana, który jest za drzwiami na korytarzu albo wchodzi do sali z pytaniem, czy ktoś takiej pomocy nie potrzebuje, niż uruchamiać jakąś procedurę.
Lewica pochwaliła się jednym ze swoich haseł wyborczych. Zgodnie z nim miejsca dla księży ma nie być w szpitalach, szkołach, a jedynie w kościołach. Ten postulat nie powinien absolutnie zaskakiwać, przynajmniej częściowo. Wyrzucenie religii ze szkół, czyli powrót do stanu z czasów Peerelu, to lewicowa obsesja od lat. Inna sprawa, że dyskusja na ten temat trwa także po stronie konserwatywnej, a trwać faktycznie powinna, szczególnie w kontekście wydanego dopiero co obszernego raportu „Kościół w Polsce 2023”, przygotowanego wspólnie przez Katolicką Agencję Informacyjną i Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej. Wnioski z niego płynące nie są wesołe, ale to temat na inną analizę.
Zostawmy na boku kwestię obecności religii w szkołach, tym bardziej że nie jest to sprawa zero-jedynkowa, można sobie bowiem wyobrazić różne rozwiązania – np. większą dowolność w decydowaniu przez samorządy czy rodziców o tym, czy te zajęcia się odbywają, w jakiej formie oraz kiedy. Bardziej jednoznaczna jest kwestia obecności kapelanów w szpitalach.
Dzisiaj szpitalni kapelani są zatrudniani najczęściej na część etatu, bywa też, że pracują na pełen etat, a niektórzy działają całkowicie pro bono, na zasadzie wolontariatu. Wynagrodzenia pochodzą ze szpitalnego budżetu i nie są ujednolicone. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że Lewica nie mówiła o tym, w jaki sposób pracę kapelanów opłacać. Mówiła o tym, żeby ich w ogóle w szpitalach nie było.
Szpital to miejsce szczególne. Część trafiających tam osób ma wykonywane zwykłe badania albo rutynowe zabiegi. Ale część trafia tam z dramatycznymi diagnozami, które sprawiają, że nagle znajdują się na granicy życia i śmierci, nawet jeżeli fizycznie trwają nadal w świecie doczesnym. Ludzie przychodzą tam odwiedzać swoich bliskich, którzy mogą w każdej chwili odejść. Dla wielu osób widok szpitalnej sali jest ostatnim widokiem w życiu. Ludzie dowiadują się tam, że nie będą chodzić, widzieć, że nigdy nie odzyskają sprawności po wypadku. Zdarza się, że kobiety na oddziałach położniczych tracą dzieci. Jednym słowem – szpitale są miejscem niezliczonych dramatów i zderzeń ze sprawami ostatecznymi, bardzo dzisiaj skutecznie wypychanymi poza granice codzienności, do jakiejś wstydliwej sfery. Od lekarzy oczekujemy i mamy prawo oczekiwać podstawowej empatii, ale wiadomo, jak jest. Zresztą lekarz także jest jedynie człowiekiem i nie jest w stanie podejść indywidualnie do każdego z setek cierpiących, jakich ma pod swoją opieką, szczególnie w dużej placówce. Może ostatecznie z pacjentem porozmawiać o stronie medycznej choroby, ale przecież nie o tym, dlaczego cierpienie może mieć sens albo co czeka po drugiej stronie.
Dlatego dla wielu pacjentów pocieszeniem może być obecność kapelana szpitalnego. Nie tylko w momentach pożegnania z życiem. I nie tylko mowa tutaj o ludziach praktykujących. Ba, nawet nie tylko o wierzących. Każdy pracujący w szpitalu kapłan może potwierdzić prawdziwość powiedzenia „jak trwoga, to do Boga”.
Lewica chce, żeby kapłani ze szpitali zniknęli. Być może dopuszcza wspaniałomyślnie – jak niektórzy antyklerykalnie nastawieni moi polemiści na Twitterze – obecność księdza w szpitalu, jeśli zostanie wezwany, ale nie obecność stałą. Oczywiście koncepcja, żeby to potrzebujący za każdym razem wzywał sobie duchownego do szpitala, jest całkowicie bezsensowna i to na wielu płaszczyznach. Po pierwsze – z przyczyn psychologicznych. Antyklerykałowie czy agresywni ateiści twierdzą, że drażni ich, że ksiądz sobie chodzi po szpitalu.
To uwrażliwienie na widok sutanny czy koloratki przypomina jako żywo rewolucyjną gotowość członków sowieckiego Союзa Bоинствующих Безбожников – Związku Wojujących Bezbożników (1925-47), wcześniej Ligi Bezbożników. Śmiem twierdzić, że gdyby sowieccy agitatorzy przenieśli się w czasie i robili dzisiaj w Polsce rekrutację do tego tworu, to kandydaci na wojujących bezbożników waliliby, niestety, drzwiami i oknami.
Otóż dla osoby cierpiącej, pogrążonej w rozpaczy, wątpiącej we własne siły, zdruzgotanej diagnozą czy wyczerpanej leczeniem, wykonanie pozornie prostego kroku w postaci wezwania księdza skądś – bezbożnicy mówią, żeby była to parafia, w której jest szpital – może często przekraczać ich zdolności. Pomoc duchowa ma być obok. Ma się wręcz rzucać w oczy. Znacznie łatwiej jest poprosić o rozmowę kapłana, który jest za drzwiami na korytarzu albo wchodzi do sali z pytaniem, czy ktoś takiej pomocy nie potrzebuje, niż uruchamiać jakąś procedurę.
Po drugie – zwłaszcza w przypadku większych szpitali trudno sobie wyobrazić każdorazowe wzywanie duchownego na miejsce. Ktoś przecież musiałby się tym stale zajmować. Na koniec mogłoby się okazać, że szpital musi opłacać specjalnego pracownika, którego jedynym zadaniem byłoby chodzenie po salach i zbieranie „zamówień” na księdza.
Po trzecie – bywają przypadki nagłe. Umierający nie będzie czekał, aż skądś dojedzie ksiądz.
Po czwarte – w każdej parafii, gdzie jest szpital, musiałby się teraz znaleźć kapłan oddelegowany tylko do tego jednego zadania.
Wszystkie te względy lewicy (tym razem małą literą, bo mowa o grupie ludzi, nie o partii) oczywiście nie obchodzą, ponieważ ich celem nie jest – wbrew temu, co sami publicznie twierdzą – jakaś racjonalizacja sytuacji, ale wypchnięcie Kościoła i przedstawicieli jego instytucjonalnej części z życia publicznego w ogóle. Przy czym w tym konkretnym przypadku to wypychanie ma wyjątkowo obcesową i agresywną postać. Doprowadziłoby bowiem do pozbawienia posługi duchowej ogromnej liczby osób, które jej oczekują. Wyłącznie w imię ideologii.
Kiedy zapytać zwolenników takich działań, dlaczego właściwie przeszkadzają im księża poza kościołami, nie uzyskamy żadnej racjonalnej odpowiedzi, bo być jej nie może. Przeszkadzają – i już. Często ten sprzeciw wywodzony jest lub łączy się z odmawianiem Kościołowi, czasami zresztą nie tylko katolickiemu, prawa do uczestniczenia w życiu publicznym w ogóle, choć przecież nawet gdyby potraktować go po prostu jako zwykłą organizację – którą nie jest, czego świadomość ma każdy, kto rozumie podstawowe uwarunkowania historyczne i kulturowe – takiego prawa nikt nie może mu odmawiać.
Jeśli szef dużej akcji dobroczynnej może deklarować ze sceny na partyjnym marszu swoje preferencje polityczne, to przedstawiciele Kościoła mają nie mieć prawa głosić publicznie swoich prawd wiary i walczyć na rzecz ich wprowadzenia w życie?
Przy czym w przypadku szpitalnych kapelanów nie mówimy nawet o tym. Mówimy o rezygnacji z najbardziej podstawowego elementu aktywności Kościoła: dotarcia do najbardziej potrzebujących osób, niekoniecznie wiernych.
Do sprawy można też podejść od innej strony. Ludzie, którzy potrzebują obecności kapelanów szpitalnych, nie są obywatelami drugiej kategorii. Są także podatnikami, a więc płacąc daniny składają się na wynagrodzenie księży pracujących w szpitalach. Trudno pojąć, dlaczego ich potrzeby miałyby kapitulować przed obsesją drugiej strony tego sporu. Chyba że katolików uznamy za osoby pozbawione części praw. Tu z kolei warto sięgnąć po przedstawiony niedawno podczas konferencji w Sejmie raport naukowy „Analiza uwarunkowań postaw antykatolickich i przyzwolenia na nie w Polsce”, przygotowany przez zespół badaczy z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. To bardzo obszerne opracowanie, przygotowane w ścisłym reżimie naukowym, odwołujące się do sondaży na dużych próbach, obejmujących zarówno katolików jak i niekatolików, oraz używające profesjonalnych narzędzi analitycznych, pokazuje jednoznacznie, że zjawisko dyskryminacji ze względu na wyznawaną religię katolicką istnieje i dotyczy – w różnych aspektach – od jednej trzeciej do nawet połowy wierzących.
Spotkałem się z zarzutami, że księża posługujący w szpitalach zaburzają poczucie prywatności pacjentów. To również bardzo subiektywna kwestia. Można odnieść wrażenie, że „poczucie prywatności” niektórym zaburza obecność w ich polu widzenia jakiegokolwiek chrześcijańskiego symbolu. Lecz trzeba przyjąć, że ludzie są oczywiście różni, a życie jest bogate w wydarzenia. Bardzo możliwe, że zdarzają się sytuacje, w których z jakichś powodów zachowanie czy obecność kapelana jest dla kogoś krępująca, może nawet przykra. Zapewne zdarzają się także słabi czy nieempatyczni kapłani pracujący w szpitalach. To są jednak konkretne sytuacje, w których można poszukiwać konkretnych rozwiązań, a nie powód, aby wyrzucić kapłanów z miejsc, gdzie są niezbędni. I gdzie mają prawo, a wręcz obowiązek być.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.