Ta franciszkańska tercjarka pozostanie dla mnie niedościgłym wzorem po dziecięcemu radosnej hojności i ufności. Jednocześnie jej historia jest według mnie przestrogą dla tych, którzy podejmują się duchowego prowadzenia innych.
Miłość Elżbiety i jej męża, Ludwika IV Świętego, landgrafa Turyngii, to dla mnie jedna z najpiękniejszych historii miłosnych w hagiografii. Jednocześnie biografia księżnej ma w sobie także wiele mrocznych kart, co sprawia, że gdyby jej bohaterka nie była tak pobożna, z pewnością mielibyśmy już możliwość oglądania jakiegoś soczystego serialu na jej temat na dowolnej platformie streamingowej.
Na dwór swojego przyszłego teścia trafiła, jak wiele ówczesnych wysoko urodzonych dziewcząt, jako zaledwie kilkuletnie dziecko, w roku 1212. Zaręczona była ze starszym synem, Hermanem, i związek ten miał być gwarantem sojuszu z królem Węgier Andrzejem II z rodu Arpadów. On sam był żonaty z księżniczką Andechs-Meran, Gertrudą, więc to ciążenie w stronę niemieckich księstw było dla niego naturalne. Nieco inaczej na zbliżenie z północno-zachodnimi sąsiadami patrzyli węgierscy możni, a o tym, jak silna była ich niechęć, niech świadczy to, że okrutnie zamordowali matkę Elżbiety i to zaledwie dwa lata po tym, jak królewna została zaręczona i wyjechała do Turyngii. Dla sześcioletniej dziewczynki wiadomość o tej tragicznej śmierci była tak dużym szokiem, że wpłynęła radykalnie na jej życiowe wybory.
Żyjąc na bogatym i umiejącym korzystać z życia dworze w Wartburgu, pełnym minstreli, wspaniałych klejnotów i zabaw, mała Węgierka zaczęła coraz częściej nawiedzać kaplicę, stosować drobne umartwienia, regularnie uczestniczyć w liturgii i zdecydowanie więcej czasu spędzać na modlitwie. Wychowująca ją przyszła teściowa, Zofia, sama była pobożna i hojna dla ubogich, uznała mimo to, że Elżbieta zachowuje się przesadnie.
Zachowała się opowieść, jak landgrafini wraz ze swoją córką i przyszłą synową udały się na mszę, wszystkie bogato przystrojone, w klejnotach i diademach. Podczas liturgii Węgierka zdjęła jednak ozdobę głowy i położyła na klęczniku. Kiedy zdziwiona tym gestem Zofia spytała, co on ma znaczyć, dziewczynka odparła, że stojąc wobec Ukrzyżowanego na Golgocie, nie chce urągać Jego cierniowej koronie swoją oznaką władzy.
To zdjęcie symbolu swojego statusu ma w sobie bardzo wiele treści. Jest to gest w pewnej mierze prorocki, jeśli chodzi o przyszłość królewny, ale też pokazujący, jak wiele już rozumiała z Eucharystii (jest symbolicznie interpretowana jako Męka Pańska), krzyża i jak bliski jej był Chrystus. Wreszcie to także wyraz nowej duchowości – sięgającej głęboko do emocji i po gesty, nawet te nieco teatralne, a jednocześnie prostej i dziecięcej, przez to wszystko zaś świetnie wpisującej się w nauki braci mniejszych, którzy w Wartburgu pojawią się później, w roku 1221.
W 1217 r. umarł narzeczony Arpadki, jednak nie chciano zrywać sojuszu i zaręczono ją z kolejnym co do starszeństwa synem, Ludwikiem. Był starszy od niej o dziewięć lat i od czasu zaręczyn często zdarzało mu się bronić narzeczonej przed dworzanami, kpiącymi z jej pobożności i otaczania się ludźmi ze zdecydowanie niższego stanu: chłopkami, służącymi i żebrakami. Nie potrafiła przejść obojętnie obok potrzebujących, poza tym oni byli dla niej takimi samymi ludźmi jak ci dobrze urodzeni. Na szczęście miała silny charakter i potrafiła z pokorą przyjąć szyderstwa otoczenia. Teraz znalazła sojusznika, bo Ludwik dzielił jej głęboką pobożność i miał równie dobre serce.
Pobrali się w 1221 r., tym samym, w którym książę objął rządy. Do zaślubin doszło przy wyraźnym sprzeciwie Zofii, która namawiała syna, żeby odesłał Elżbietę do Budy i ożenił się z inną, upatrzoną przez matkę, panną. On jednak kochał swoją narzeczoną, zresztą ze wzajemnością, i zdecydowanie odmówił. Stworzyli bardzo udane i oddane sobie nawzajem małżeństwo.
Choć wówczas wśród pobożnych kuzynek Węgierki panował zwyczaj życia w białych małżeństwach, ona nie miała zamiaru ich naśladować. Przeciwnie, z niezwykłą starannością dobierała stroje i klejnoty, z całego serca chcąc przypodobać się Ludwikowi. Mówiła do swojej służki-przyjaciółki:
„Stroję się nie ze względu na próżność ciała, lecz dla Boga, aby nie dać memu małżonkowi okazji do niechęci czy grzechu, gdyby mu się we mnie miało coś nie podobać. Chcę, by miłością małżeńską kochał tylko mnie jedną, abyśmy w równym stopniu mogli oczekiwać wiecznej nagrody od Tego, który małżeństwo uświęcił”.
Kiedy landgraf wyjeżdżał, jego żona nakładała wdowie szaty – on był jedynym, na którym chciała robić wrażenie. Poza tym w prostym ubraniu łatwiej było posługiwać potrzebującym: rozdawać jałmużnę, zmieniać opatrunki trędowatym, karmić chorych. Założyła szpital, w którym najbardziej potrzebujący mieli stałą opiekę, także z jej ręki.
Ludwik nie był jej dłużny, jeśli chodzi o wierność. Kiedy podczas jednej z wojennych wypraw rycerze z jego otoczenia próbowali go namówić do tego, by wziął sobie na noc którąś brankę, zdecydowanie odmówił. Było to przyjętą praktyką, jednak dla landgrafa byłaby to zdrada żony. Zaczęto nalegać, ale wtedy on odparł, że jeśli ktoś jeszcze przedstawi mu taką propozycję, będzie musiał z nim walczyć na ubitej ziemi. Nalegania ustały, a kto wie, może ten czy ów przemyślał też swoje postępowanie.
Pięknym gestem ich wzajemnej bliskości było też to, że kiedy żona nocami wstawała na czuwanie i modliła się, klęcząc przy łóżku, mąż obejmował jej dłonie swoją. Co prawda sam znów zasypiał, ale ten gest sprawiał, że mimo to stali przed Bogiem oboje, bez słów pokazując swoją jedność.
Niedługo po ślubie zaczęły im się rodzić dzieci. Pierwszy przyszedł na świat syn Herman, co musiało spotkać się z wielką radością, niestety zmarł, nie dożywszy dwudziestego roku życia. Potem przyszły na świat dwie córki: Zofia i Gertruda. W 1226 r. Ludwika nie było w Turyngii (towarzyszył cesarzowi w jednej z misji), a tę dotknęła seria klęsk: powódź, spowodowana rozmnożeniem się komarów febra, wreszcie głód. Elżbieta, widząc snujące się drogami grupy nędzarzy, zaczęła rozdawać rezerwy zgromadzone w zamkach, a jak te się skończyły, sprzedawała swoje drogocenne szaty i klejnoty, żeby nikt nie odszedł bez wsparcia. Oburzeni możni donieśli o tym Ludwikowi, oskarżając jego żonę o brak roztropności i żądając, by ją powstrzymał. Ten roześmiał się tylko i odparł, że dopóki księżna nie próbuje sprzedać twierdz i państwa, może z ich majątkiem robić, co chce.
Wtedy byli już w Turyngii franciszkanie, którzy przybyli tam w roku 1224. Para panująca przyjęła ich z otwartymi ramionami, a landgrafini odnalazła w nauczaniu i duchowości małych braci swoje własne wewnętrzne intuicje. Wkrótce została franciszkańską tercjarką, a na spowiednika wybrała brata Roedegera. Po dwóch latach w Wartburgu pojawił się mistrz Konrad z Magdeburga, kapłan diecezjalny o wielkiej surowości głoszenia i życia, mający też wsparcie papieża. Zrobił duże wrażenie swoim radykalizmem na Ludwiku i Elżbiecie, ostatecznie zostając kierownikiem duchowym tej ostatniej.
Na jego ręce złożyła przysięgę posłuszeństwa jego wskazaniom oraz warunkowy ślub czystości, jeśli Ludwik umrze pierwszy. Niestety, wkrótce to się stało. Kiedy Elżbieta przez przypadek w rzeczach męża znalazła krzyż z czerwonej tkaniny, jaki naszywali na swoje płaszcze uczestnicy krucjat, najpierw wpadła w histerię. Rozpłakała się i uciekła do kaplicy. Po pewnym czasie, już spokojna, choć z ciężkim sercem, wyraziła zgodę na to, by wyruszył. Nigdy nie dotarł do Ziemi Świętej – zmarł w 1227 r. w Brindisi na febrę.
Po jego zgonie tron Turyngii objął jego brat, a Elżbieta dobrowolnie opuściła Wartburg razem z malutkimi dziećmi. Najpierw udała się do swojej ciotki, która była opatką benedyktynek w Kitzingen, a wkrótce trafiła na dwór biskupi wuja w Bambergu. Ten próbował nakłonić ją do powtórnego małżeństwa, wdowa jednak była związana ślubem czystości, którego nie chciała zrywać. Zresztą na wieść o śmierci Ludwika zareagowała okrzykiem, że od tej chwili świat stracił dla niej wszelką wartość, i nie była to przesada. Od tej straty zaczyna się też w jej życiu proces tracenia po kolei tego, co było dla niej ważne w doczesności.
Najpierw żegna się z dziećmi – oddaje je na wychowanie tym, którzy mogą im zapewnić lepsze warunki i dostęp do edukacji niż ona, zdecydowana na życie w ubóstwie. Potem w Wielki Piątek składa na ołtarz ślub wyrzeczenia się świata. Być może wpływ na odesłanie dzieci miał Konrad, który stawiał przed penitentką olbrzymie wymagania, zarówno jeśli chodzi o umartwienia, jak i posty. Posunął się do tego, że kazał jej w pewnym momencie odprawić najbliższe przyjaciółki, z którymi wspólnie żyły radami ewangelicznymi, a dał do towarzystwa dwie wyjątkowo przykre w obejściu starsze kobiety. Zdarzyło się też, że w ramach pokuty kazał penitentce rozebrać się do naga i ją wychłostał. Zabraniał jej też posługiwania chorym, a więc realizowania tego, do czego czuła się powołana. W ramach hamowania jej gorliwości w uniżaniu siebie, by służyć innym, odrzucił także prośbę Elżbiety o to, by mogła żebrać jak franciszkanie.
To odsunięcie od posługi bolało najbardziej, tak przynajmniej wynika z akt procesu kanonizacyjnego i umieszczonych tam wspomnień jednej z jej towarzyszek: „Zawsze, gdy przeszkadzano jej udzielać jałmużn czy kąpać trędowatych lub innych zanieczyszczonych chorych, pod wpływem wewnętrznego współczucia i ogromnego miłosierdzia, wychodziła jakby z siebie i to odchorowywała”. Z tym zakazem związany jest jeden z jej cudów dokonanych jeszcze przed śmiercią. Otóż pomimo sprzeciwu spowiednika wypełniła podołek chlebem i biegła go rozdać. Niestety, wpadła na Konrada, a kiedy ten zażądał, by pokazała, co niesie, zamiast bochenków ze spódnicy wysypały się róże.
Moim zdaniem tak naprawdę to on (i jego pozbawione realizmu wymagania ascetyczne), a nie spełniane przez Elżbietę uczynki miłosierdzia, doprowadził do jej przedwczesnej śmierci z wyczerpania. Odeszła do Pana w 1231 r., mając zaledwie dwadzieścia cztery lata, w skrajnym ubóstwie, osamotniona, ale do końca służąca chorym i ubogim. Wtedy Konrad rozpoczął starania o jej kanonizację. Na plus należy zaliczyć mu to, że uznał swój błąd, szkoda tylko, że tak późno. Napisał też piękną hagiografię swojej penitentki, a tak ją scharakteryzował w liście do papieża, w którym prosił o rozpoczęcie procesu:
„Wobec Boga stwierdzam, że pomimo jej czynnego życia rzadko spotykałem niewiastę, która by w tak wysokim stopniu obdarzona była darem kontemplacji. Niektórzy zakonnicy i zakonnice zauważali często, iż kiedy powracała z modlitewnego odosobnienia, jej twarz jaśniała niezwykle, a oczy błyszczały jakby promieniami światła”.
Proces zatrzymał się na chwilę po zamordowaniu Konrada w 1233 r., ale już dwa lata później, po trzykrotnym sprawdzeniu prawdziwości doniesień o cudach, Elżbieta została wyniesiona na ołtarze. Do jej grobu w Marburgu ciągnęły prawdziwe pielgrzymki, dopóki w okresie reformacji książę Hesji, który był protestantem, nie zlikwidował sanktuarium, usuwając przy okazji też relikwie.
Elżbiecie nie da się odmówić świętości ani gorliwości w podążaniu za Panem, jednocześnie nie potrafię przyjąć bezkrytycznie jej ślepego posłuszeństwa spowiednikowi. Jak widać na tym przykładzie, jest wiele mądrości w tym, że obecnie, od kilku wieków, obowiązuje zakaz ślubowania spowiednikowi czy kierownikowi duchowemu posłuszeństwa, notabene wydany przez Stolicę Apostolską. Radykalizm, siła osobowości i ascetyzm Konrada z pewnością robiły wrażenie, szczególnie na tych, którzy sami chcieli podążać radykalnie drogą wiary. Zagadką dla mnie pozostanie jednak to, dlaczego landgrafini pozostała przy nim, kiedy zaczął jej ograniczać możliwość realizowania dzieł miłosierdzia, do których była szczególnie powołana – może uznała to za ćwiczenie się w pokorze, może nie chciała wystąpić przeciw przyrzeczeniu posłuszeństwa, które mu złożyła, a może w swojej wielkoduszności i ufności uznała, że właśnie taką drogę ustami Konrada wskazuje jej Bóg?
Dla mnie ta franciszkańska tercjarka pozostanie niedościgłym wzorem po dziecięcemu radosnej hojności i ufności. Jednocześnie jej historia jest według mnie przestrogą dla tych, którzy podejmują się duchowego prowadzenia innych. Elżbieta niewątpliwie uświęciła się przy Konradzie, jednak znając dalszy ciąg jego biografii, trudno uwierzyć, że on wyciągnął jakieś praktyczne wnioski z błędów, które wobec niej popełnił.
Powyższy fragment pochodzi z książki pt. „Mistyczki i wojowniczki. Kobiety, które zmieniały Kościół”, która została wydana nakładem Wydawnictwa WAM i jest do nabycia na stronie Wydawnictwa.