Jestem kobietą, mam kobiece aspiracje, po kobiecemu patrzę na świat – dlaczego to ma być czymś gorszym? Bo przecież w genderowej optyce nie chodzi o to, by tę moją kobiecą odmienność docenić i wywyższyć, ale wręcz przeciwnie – trzeba sprawić by kobiety zachowywały się identycznie jak mężczyźni.
Jacek Borkowicz: Czy przemoc domowa i przemoc wobec kobiet nie są zjawiskami, których eliminacji warto poświęcić większą niż dotąd uwagę?
Karolina Pawłowska: Przemoc domowa, jak w ogóle każda przemoc występująca w społeczeństwie, to zjawisko wymagające z naszej strony zdecydowanej reakcji. Bardzo często ofiary przemocy nie są w stanie same sobie poradzić w sytuacji, w której się znajdują. Wynika to z samej natury zjawisk przemocowych. I po to właśnie istnieją społeczne struktury, by tym ofiarom pomagać. Właśnie dlatego Instytut Ordo Iuris od lat angażuje się w działania mające na celu pomoc ofiarom przemocy, w tym także przemocy domowej – zarówno jeśli chodzi o pomoc prawną w indywidualnych przypadkach, jak i promowanie propozycji różnych zmian, które miałyby wzmocnić już istniejący system antyprzemocowy.
Dlaczego zatem Instytut Ordo Iuris tak konsekwentnie opowiada się za wypowiedzeniem przez Polskę Konwencji Stambulskiej, której deklarowanym celem jest walka z tymi właśnie rodzajami przemocy?
Bo w rzeczywistości nie pomaga ona kobietom, a wręcz przeciwnie – może być instrumentem pogorszenia ich statusu. Każda osoba, która choć trochę orientuje się w historii prawa, patrząc na ten dokument widzi, że wychodzi on z założeń… Nie chcę używać wyświechtanego pojęcia „ideologiczne”.
Nie bójmy się tego słowa! Owszem, wmawia się nam że samo wspominanie o nim to „wyolbrzymianie” i „teoria spiskowa”, ale chyba nie są to głosy rozsądku.
Tak, to prawda że treść Konwencji, dokumentu Rady Europy o randze międzynarodowej, nie jest wyrazem uniwersalnych wartości, lecz konkretnego, zideologizowanego światopoglądu. Nikt z jej autorów nawet nie ukrywa faktu, że napisano ją w duchu myśli feministycznej i to w jej zdecydowanie radykalnym wydaniu. Wystarczy prześledzić historię pojęcia gender, który w oryginalnym tekście Konwencji Stambulskiej pojawia się aż 25 razy, by zrozumieć że inicjatywa jej stworzenia w takim kształcie wyszła z tych właśnie środowisk.
Na czym więc polega ideologiczne skrzywienie owego dokumentu?
Na tym że kobiecość i męskość są przedstawianie w nim jako społeczne wytwory, które jesteśmy w stanie sami sobie skonstruować. Co więcej, te konstrukty nie są dziełem naturalnych układów, nie powstały też podstawie społecznej umowy, lecz wytworzyły się w wyniku nierównych stosunków władzy pomiędzy kobietami a mężczyznami.
Odwieczna walka płci? Nie sprawiedliwość dla wszystkich, ale walka. A my stoimy po jednej ze stron.
Tak, walka od zarania dziejów, zaś przemoc, dyskryminacja pojawiły się właśnie z tego powodu. Na takim założeniu ufundowany jest cały tekst. Do tego owo założenie ujęto w kategoriach marksistowskiej dialektyki. Czytając Konwencję trudno opędzić się od porównania: jak marksiści twierdzili, że wyzysk został ufundowany na nierównych stosunkach własności, tak tutaj wyrugowanie płciowości z życia publicznego (a częściowo także prywatnego) przyczynić się ma do walki z patologiami społecznymi. Co więcej, podobnie jak ongiś zniszczenie kapitalizmu, tak teraz likwidacja form społecznych, opartych na binarnym układzie mężczyzna-kobieta, doprowadzić ma do idealnego ładu społecznego.
W optyce Konwencji Stambulskiej przemoc nie jest problemem wynikającym z patologii, z dysfunkcji podstawowych ludzkich wspólnot, tylko wpisana jest w samą naturę naszego społeczeństwa. Jest immanentną cechą jego funkcjonowania. Musi tak być, skoro zostało ono ufundowane na założeniu, że istnieje męskość i kobiecość, a z kolei ta kobiecość została kobietom narzucona przemocą. I to u prapoczątków dziejów człowieka.
Mnie przy lekturze Konwencji uderzyło co innego. W całym długim tekście słowo „rodzina” pojawia się dwa razy: w zwrocie „przemoc w rodzinie”. Jest jeszcze „pozbawienie praw rodzicielskich”. To wszystko.
To też jest ideologiczną warstwą tego dokumentu, który w milczący sposób utożsamia przemoc domową i przemoc wobec kobiet z przemocą w rodzinie. To założenie kompletnie rozmija się z faktami. W rzeczywistości właśnie rodzina jest tym miejscem, gdzie szczególnie mocno działają normy społecznego współżycia. Kobiety w małżeństwach najrzadziej doświadczają przemocy. A gdzie rodzina jest w rozpadzie, tam przemoc pojawia się znacznie częściej. To są twarde dane, wynikające z badań przeprowadzonych przez poważne instytucje, jak chociażby Departament Stanu USA.
Według badań przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii dzieci, których matki pozostają w konkubinatach, doświadczały przemocy 33-krotnie częściej niż ich rówieśnicy, których rodzice są małżonkami.
Wiemy że rodzina ma dzisiaj rzeczywiście sporo problemów i rodzin dysfunkcyjnych jest naprawdę dużo. Ale fakty uczą nas także, że jeżeli rodzina funkcjonuje w sposób prawidłowy, jeżeli jest wspierana przez państwo, to jest to nie tylko środowisko o relatywnie małej skali przemocy, ale wręcz przed tą przemocą broniące. Swoich członków, ale także w jakiś sposób nas wszystkich. Dlatego to rodzina jest pierwszym miejscem alarmującym, na którym powinni się koncentrować wszyscy, którzy chcą realnie walczyć z przemocą.
Chce pani powiedzieć że promotorzy ideologii gender – a wśród nich, jak rozumiem, autorzy Konwencji Stambulskiej – realnie z tą przemocą nie walczą?
Mogę się powołać na wyniki badań przeprowadzonych przez Agencję Praw Podstawowych Unii Europejskiej, na badania Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju z 2018 r., wreszcie na najnowszy, tegoroczny raport Światowej Organizacji Zdrowia. Wszystkie mówią to samo: w państwach, gdzie dominuje paradygmat gender, wskaźnik przemocy domowej i przemocy wobec kobiet jest znacznie wyższy od średniej globalnej. Co więcej, wyraźnie widać to patrząc na państwa, które Konwencję przyjęły. Według opublikowanych w 2014 r. badań Agencji Praw Podstawowych UE, odsetek kobiet, które doświadczyły przemocy jest wysoki właśnie w tych krajach. Przodują tu państwa skandynawskie: Dania, Finlandia i Szwecja (odpowiednio 52, 47 i 46 procent), które przecież są liderami we wdrażaniu genderowej polityki równości. W Brukseli i Strasburgu nazywa się to nawet „nordyckim paradoksem”. Tymczasem to nie paradoks, lecz rezultat. Nie myślę tu o samej ratyfikacji traktatu, lecz o procesach, które miały miejsce o wiele wcześniej.
Podobno Polska na tym tle wypada nieźle?
Ze swoimi 19 procentami relatywnie całkiem dobrze, choć oczywiście nie znaczy to, że u nas tego problemu nie ma. Porównanie Polski i państw skandynawskich pokazuje jednak wyraźnie, że droga wytyczona przez promotorów ideologii gender nie jest właściwa. Stan rzeczy, jaki mamy w Polsce, ukształtował się na długo przed 2015 r., kiedy to Konwencję ratyfikowaliśmy. Od tamtej pory specjalnie nic się nie zmieniło. Zresztą ten traktat został w naszym systemie prawnym jakby uśpiony.
zKiedy czytam że „ofiara nieletnia otrzymuje specjalne środki ochrony”, rozglądam się i nie widzę przykładów. Cała para idzie w monitorowanie „tęczowych piątków” w szkołach.
Ideologia gender głosząc że płeć jest społecznym konstruktem – tym samym jest destrukcyjna dla społeczeństwa, dla rodzin, dzieci, wreszcie dla tożsamości każdego z nas. To recepta zbyt prosta, pomijająca wielowątkowość problemu i, co gorsza, otwierająca pola kolejnych konfliktów. Nie tędy droga. Zresztą wydaje mi się, że w tych apodyktycznych tezach pobrzmiewa jakiś kompleks. Jestem kobietą, mam kobiece aspiracje, po kobiecemu patrzę na świat – dlaczego to ma być czymś gorszym? Bo przecież w genderowej optyce nie chodzi o to, by tę moją kobiecą odmienność docenić i wywyższyć, ale wręcz przeciwnie – trzeba sprawić by kobiety zachowywały się identycznie jak mężczyźni. W tej wizji nasza tożsamość nie jest czymś, z czego mogłybyśmy czerpać siłę i się cieszyć. A to jest przykre i uwłaczające.
Dzieci, kościół, kuchnia – w tych obszarach lewicowy feminizm ścieśnia tradycyjnie rozumiane pojęcie kobiecości.
W tej prostej diagnozie częściowo może nawet być coś na rzeczy. Rzeczywiście, w pewnym momencie takie myślenie o kobietach bardzo im zaszkodziło i je uprzedmiotowiło. Ale przyczyną nie jest „tradycja” we właściwym jej sensie, nie jest klasyczny ład społeczny. Dzisiejsze feministki, krytykując zaganianie kobiet do kuchni, odwołują się do modelu mocno widocznego w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych XX wieku. Widzimy tam z jednej strony miłe housewives, z drugiej zaś energicznych mężczyzn, którzy działają w sferze publicznej. Kobiety zaś pozostają w domu, całkowicie wyłączone z szerszej wspólnoty. Ale to nie jest model wzięty z klasycznej wizji społecznej. Stworzyła go nowoczesność. Bo klasyczna wizja społeczeństwa bynajmniej nie zakłada skrajnego rozdzielenia sfery prywatnej od publicznej czy innych sztucznie wytworzonych dualizmów. Myślę tu chociażby o funkcjonowaniu gospodarstw domowych, na których przez wieki opierały się całe duże społeczności.
Dzisiejsza epoka tego nie rozumie, ściśle wiążąc kwestię równości z unifikacją.
Dawniej każdy członek wspólnoty miał w niej swoją rolę i nie było w tym nic złego. Społeczeństwo działało jak organizm, gdzie każda część, każda z funkcji jest ważna – na swój sposób. Dziś podsuwa się nam model społeczeństwa zatomizowanego, składającego się z samotnych, bo zunifikowanych jednostek, nad którymi jest już tylko superpaństwo. A ludzie są o wiele słabsi, kiedy są sami.
Wróćmy do Konwencji. Nie przyjęło jej 14 państw członkowskich Rady Europy. Ostatnio wypowiedziała ją Turcja, kraj który jako pierwszy ją ratyfikował. W tej sytuacji niemożliwe jest pełne przyjęcie jej przez Unię Europejską, gdyż taki krok, o ile wiem, wymagałby jednomyślnej zgody państw do Unii należących. Może więc niepotrzebnie zwracamy tyle uwagi na dokument, który i tak zapewne umrze śmiercią naturalną?
Konwencja Stambulska jest elementem szerszego zjawiska, którego nie należy lekceważyć. Dzisiejszy styl podejmowania decyzji prawnych, także tych o randze międzynarodowej, ewoluuje w niepokojącym kierunku. Geneza tego procesu nie jest nowa. W klasycznej wizji prawo miało być odwzorowaniem naturalnego, uniwersalnego prawa, które istnieje niezależnie od woli człowieka. Ten sposób patrzenia sprawiał, że ustawodawca musiał się odwoływać do wyższych wartości. W nowożytności zerwano z tym założeniem, twierdząc że prawo naturalne jest nie do odczytania przez człowieka i tak naprawdę człowiek (a w praktyce suweren) jest w stanie sam sobie ustanowić takie prawo, jakie mu odpowiada. Prawo to w tym założeniu czysta władza – decyzja suwerena. Potem tę tendencję odrywania prawa od uniwersaliów wzmocnili pozytywiści czy normatywiści, tacy jak Hans Kelsen z jego „czystą teorią prawa”. Zakładali oni że treść prawa nie ma znaczenia, jeżeli tylko zachowane są odpowiednie procedury jego przyjmowania. Do czego to doprowadziło w XX wieku? Formalnie, z zachowaniem wszelkich procedur – jak miało to miejsce w nazistowskich Niemczech – ustanawiało się w Europie prawo skrajnie godzące w prawa człowieka. Wydawałoby się że przezwyciężyliśmy tamte nadużycia, ale przecież pozostało w nas przeświadczenie, że prawo, które obowiązuje obywateli, zależy tylko i wyłącznie od decyzji ustawodawcy. A taki stan rzeczy musi budzić obywatelski niepokój.
Kolejnym etapem tej niebezpiecznej tendencji jest rodzący się na naszych oczach sposób przyjmowania treści, które nabierają mocy prawa. Proszę spojrzeć choćby na to, co dzieje się w Unii Europejskiej czy ONZ. Aby zmieniać prawo na poziomie międzynarodowym, do niedawna potrzebna była wyraźna, zawarowana traktatem zgoda wszystkich państw, których dana regulacja dotyczyła. I ta zgoda państw, przynajmniej w intencji, była wyrazem zgody społeczności przez agendy państwowe reprezentowanych. Tymczasem dziś coraz większy nacisk kładziony jest na nadinterpretację poszczególnych przepisów przez różne tajemnicze komitety. Są zalecenia, rezolucje, komentarze, rekomendacje, strategie, dokumenty które nie są nazywane prawem, ale jednak kształtują debatę na międzynarodowych forach.
Zapominamy o tym, czym jest „podmiot stanowiący” – społeczność tworząca państwo.
Z drugiej strony ten nacisk kładzie się na tworzenie nowych kategorii soft law. To „miękkie prawo” funkcjonuje na zasadzie niby niewiążącej, wdrażane przez sugestie wyżej wspomnianych, anonimowych „gron ekspertów”. Dziś nawet kolegia, które w założeniu miały stać na straży tych traktatów, często reinterpretują je w duchu sprzecznym z ich treścią.
Proszę o przykłady takich nadużyć.
Myślę tu chociażby o Komitecie Praw Dziecka, który w teorii powinien nadzorować przestrzeganie Konwencji Praw Dziecka w tych państwach, jakie ją podpisały i ratyfikowały. Mieliśmy do czynienia z takimi rekomendacjami Komitetu, które mówią, że w imię prawa do życia, czy też praw dziecka, powinna być dozwolona aborcja. Dozwolona także osobom nieletnim. Jak to się ma do litery Konwencji Praw Dziecka, która w swojej preambule i przepisach jasno stwierdza, że każde życie powinno być chronione? Mamy też do czynienia z podobną w stylu działalnością Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który już od dawna, pomimo jasnych sformułowań Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, w sposób dowolny podchodzi do kwestii definiowania rodziny.
W ten sposób każde prawo, także to potwierdzone międzynarodowymi traktatami, może być podważane i arbitralnie reinterpretowane. To bardzo niebezpieczny trend, który daje tym międzynarodowym instytucjom niesamowitą władzę. I to taką, jaka nie ma zakorzenienia w autentycznych strukturach społecznych. Obywatele poszczególnych państw nie mają pojęcia, co się tam dzieje. Ludzie którzy orzekają, co jest prawem – czy to w komitetach, czy też w poszczególnych trybunałach – bardzo rzadko wybierani są w transparentny sposób.
Czy wytrychem do tych reinterpretacji nie staje się modne ostatnio definiowanie Europejskiej Konwencji Praw Człowieka – podobnie jak innych praw unijnych – jako „żywego instrumentu” (living instrument), który „musi być interpretowany z uwzględnieniem dzisiejszych warunków”?
A przecież samo pojęcie „praw człowieka” wymyślono po to, aby przeciwdziałać takim relatywistycznym tendencjom. Chodziło o to, by w żadnym państwie, w sposób formalnie prawidłowy, nie ustanawiano prawa godzącego w wolność człowieka i obywatela. System, w którym owo pojęcie funkcjonuje, z samego założenia powinien być niezależny, uniwersalny, niezmienny i nie podlegać wpływom politycznym – aby nigdy nikogo nie mógł pozbawić praw fundamentalnych.
Narracja mówiąca, że traktaty międzynarodowe to „żywe instrumenty”, których treść możemy traktować zgodnie z tak zwanym duchem czasu, jest bardzo niebezpieczna. Pozwala na relatywizowanie kwestii tak podstawowych, jak prawo do życia czy ochrona rodziny jako związku kobiety i mężczyzny. Także na redefiniowanie pojęcia praw człowieka, jak również licznych elementów języka, jakim sfera prawa się posługuje. Przykładem może być powszechne przekonanie, częste nawet wśród prawników, że elementem oficjalnego języka Unii Europejskiej jest pojęcie gender equality. A to nie jest to samo, co równość kobiet i mężczyzn. Tymczasem, gdy sprawdzimy poszczególne traktaty, okaże się że owo pojęcie nigdzie się tam nie pojawia. Na takich mistyfikacjach buduje się obecnie całą unijną narrację. To samo próbuje się zrobić wmawiając nam, że w europejskim systemie prawnym istnieje coś takiego jak prawo do aborcji – chociaż to pojęcie nigdy tam nie funkcjonowało.
Listopadowa rezolucja Parlamentu Europejskiego, która prawo do aborcji uznaje za prawo człowieka, nie jest aktem błędnym, lecz haniebnym. I dziwię się, kiedy nawet jej krytycy oceniają ją chłodnym okiem, bez dreszczu metafizycznego przerażenia. Ale jest też przykładem wspomnianego przez panią mętnego języka. Chociażby jej tytuł: „w sprawie faktycznego zakazu aborcji w Polsce”. To w końcu jest ten zakaz, czy go nie ma? Bo mnie, laikowi, wydaje się że litera prawa jest po to, by nie zajmować się „faktyczną”, lecz „formalną” stroną życia – ale oczywiście w taki sposób, by dobrze sformułowany aspekt formalny, w miarę możności, naginał do siebie „faktyczne” czyli niedoskonałe normy życiowe. Myślę więc, że w rezolucji operującej pojęciami prawa coś takiego, jak nieformalny zakaz, jest czymś dziwacznym.
Ciekawym precedensem jest przykład Bułgarii, gdzie w 2018 r. trybunał konstytucyjny orzekł o niekonstytucyjności postanowień Konwencji, a nawet zakwestionował jej zgodność z samą zasadą państwa prawa. Według tego orzeczenia prawo, aby było wykonywane sprawiedliwie, musi być jasne i jednoznaczne, zaś dwa równoległe i wzajemnie się wykluczające pojęcia „płci” tę jednoznaczność wykluczają. Ale takich zdroworozsądkowych orzeczeń jest ciągle zbyt mało. Nawet jeśli Konwencja Stambulska nie ma szans na ratyfikację na poziomie Unii Europejskiej jako całości, jej duch przenika w inny sposób – chociażby poprzez orzecznictwo trybunału w Strasburgu, który do interpretacji poszczególnych kwestii sam sobie dobiera odpowiadające mu instrumenty prawne. Konwencja, choć odrzucona na poziomie UE, będzie rezonowała w ten sposób, że komitet monitorujący jej wykonywanie będzie teraz wydawał cykliczne raporty, które potem będą powielane przez inne komisje, powstaną kolejne rezolucje itd. To działa jak gotowanie żaby.
Czy listopadowa uchwała może mieć realny wpływ na orzecznictwo Strasburga?
Teoretycznie Trybunał nie powinien brać pod uwagę rezolucji Parlamentu Europejskiego, który jest ciałem stricte politycznym. Trybunał, nawet interpretując podobne dokumenty, mimo wszystko stara się opierać na wiążących go instrumentach prawnych. PE to odrębny temat. Oni nierzadko przyjmują rezolucje nie tylko niezgodne z obowiązującym prawem międzynarodowym, ale oparte na fake newsach. Sami tego doświadczyliśmy w listopadzie, kiedy to mimo wyroków sądowych powiązano nas z tworzeniem tak zwanych stref wolnych od LGBT. Tymczasem nasz instytut się w to nie angażował, my zachęcaliśmy tylko do przyjęcia przez samorządy Samorządowej Karty Praw Rodziny, która stwierdza to samo, co polska konstytucja: rodzina jest podstawową komórką społeczną. Zatem wymaga ochrony ze strony instytucji samorządowych. Należy jednak jasno zaznaczyć, że rezolucje PE nie mają żadnej mocy prawnej i są tylko politycznymi próbami nacisku na poszczególne państwa UE.
„Nieuświadomiona potrzeba”, „prawa reprodukcyjne”… Język dokumentów takich jak Konwencja Stambulska pełen jest podobnych żargonowych zwrotów.
Terminy „prawa reprodukcyjne” czy „zdrowie reprodukcyjne” wymyślono bynajmniej nie po to, by chronić kobiety. Kiedy dotrzemy do pierwszych dokumentów ONZ, uchwalonych jeszcze w latach 60. czy 70., wyraźnie zobaczymy, że pojęcia kontroli populacji, planowania rodziny zostały tam wprowadzone w intencji zmniejszenia globalnej liczby rodzących się dzieci. Swoisty neomaltuzjanizm. Dopiero po 30 latach terminy te zostały przejęte przez feministki (szczególnie podczas konferencji w Kairze w 1994) i teraz ubiera się je w szaty wyzwolenia kobiet.
„Nierówne stosunki reprodukcji” – samo myślenie w tych kategoriach to straszna redukcja problemów praw kobiet. Zdecydowana większość spośród nas w codziennym życiu ma zupełnie inne, o wiele bardziej poważne problemy. Dyskryminacja ze względu na macierzyństwo? Rozwiązaniem nie jest ucieczka od macierzyństwa, ale wrażliwość struktur wyższych na problemy rodzin, które przecież nie są balastem ani dla samorządów, ani dla państwa. Chodzi o to, żeby te struktury pomagały, i to nie tylko kobietom, bo są przecież także ojcowie. Tymczasem unijna strategia definiuje macierzyństwo jako największą przeszkodę na drodze samorealizacji kobiety.
W tymże duchu wypowiedział się ostatnio lider naszej największej partii opozycyjnej, używając słów „udręka” i „niewolnica”.
To bardzo jednostronna optyka. Skoro to jest największą przeszkodą, żeby walczyć o równouprawnienie kobiet, to tego macierzyństwa należałoby się wyzbyć, oddać dzieci instytucjom i pracować na pełen etat, jak mężczyzna.
Jest jeszcze inny tego rodzaju zwrot: youth leadership. Jak go pani ocenia?
Mocny nacisk międzynarodowych organizacji na „partycypację młodzieży” to pozornie zjawisko pozytywnie. Gorzej że stoi za tym kontekst ideologiczny. Nie chodzi tu o wzrastanie młodzieży w dojrzałości, ale o wyciąganie jej z podstawowych struktur społecznych. W wydanym w zeszłym roku poradniku Funduszu Ludnościowego (UNFPA) eksperci ubolewają, że ze względu na pandemię nie mają dostępu do nie chodzącej do szkół młodzieży, proponują więc, by z spośród równolatków wyłaniać oświeconych liderów, którzy będą zachęcali rówieśników do angażowania się w „grupy edukacji seksualnej”. A przecież wiadomo, jak bardzo podatne na wpływy w grupie rówieśniczej są nastolatki.
U nas to nie przejdzie. Może w krajach dalszego Zachodu, gdzie nie ma dystansu do instytucji państwowych, jaki Polacy mają we krwi. W tym jednym wypadku ta nasza nieufność może się przydać.
Oby miał pan rację.
„Strażniczka domowego ogniska” – to pojęcie wywołuje furię feministek. Ujmijmy więc sprawę łagodniej. Co powie pani wszystkim osobom dobrej woli, które widzą w kobiecie naturalną rzeczniczkę rodziny?
Ale czy mężczyzna nigdy nie był w równym stopniu tej rodziny rzecznikiem? Tylko inaczej, bardziej na forum publicznym, choć i na tym polu kobiety się wyróżniały. Wspomnijmy chociażby niesamowite postacie świętych kobiet w Kościele katolickim. Rzecznikami rodziny są obydwoje. I mogą się dopełniać i być tymi rzecznikami na różne sposoby.
-rozmawiał Jacek Borkowicz
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.