Pochwała przemocy, ataki na kościoły, brutalizacja języka, insynuacyjny antyfaszyzm, zastraszanie wojska i policji, a przede wszystkim – odczłowieczanie przeciwników ideowych i politycznych. Nienawiść już jest, trzeba tylko znaleźć sfrustrowanych ludzi, którym zaszczepi się jej odpowiednią dawkę, by ich wykorzenić i przerobić na wojującą „klasę ludową”.
Prawo i Sprawiedliwość, owszem, „pozycjonowało” się względem katolickich wyborców, ale unikało zarówno głębszych zmian, jak i uniwersalistycznego orędzia w polityce. W tej sprawie okazywało się – partią Trzeciej Rzeczypospolitej. Opinii katolickiej nie budowano, tylko ją zużywano. Głosząc „dobrą zmianę”, zapomniano o „dobrej kontynuacji”.
Polska opozycja przeszła w ciągu ostatnich latach radykalną mutację. Nie chodzi jedynie o jej udział w upadku wojtyliańskiego consensusu, który u progu niepodległości połączył w Polsce demokrację z afirmacją cywilizacji życia, praw rodziny i dziedzictwa chrześcijańskiego. Owszem, Platforma Obywatelska już dawno zapomniała, że jej Deklaracja Ideowa uznaje Dekalog za „fundament cywilizacji Zachodu”, deklarując wiarę „w trwałą wartość norm w nim zawartych”, a konkretnie także przekonanie, że „prawo winno ochraniać życie ludzkie, tak jak czyni to obowiązujące dziś w Polsce ustawodawstwo”. W wypowiedziach Rafała Trzaskowskiego czy Borysa Budki nie słychać nawet najcichszego echa tych, na papierze ciągle oficjalnych, enuncjacji.
Zmiana charakteru opozycji jest jednak kwestią nie tylko przekonań czy założeń programowych. Dokonuje się na poziomie bardziej podstawowym, w stosunku do samego życia publicznego. W ciągu ostatnich lat, a szczególnie miesięcy, mamy w opozycji do czynienia z narastającą radykalizacją. Jej główny nurt przyjął bez zastrzeżeń (sub)kulturę radykalnych ugrupowań aborcjonistycznych i skrajnej lewicy. Był nawet moment, gdy uznał ich przywództwo duchowe, jak wtedy, gdy działalność „wspaniałej Marty Lempart” publicznie wychwalali rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar czy liberalny prezydent Wrocławia Jacek Sutryk.
Gwałt na języku to tylko początek
Za punkt przełomowy tego procesu można uznać publikację przez „Gazetę Wyborczą” (największy, co zawsze warto pamiętać, dziennik w Polsce), we wrześniu ubiegłego roku, apelu Jerzego Urbana: „Dopier**lajcie katolikom! Do**erdalajcie nacjonalistom! Dopie**alajcie biało-czerwonym!”. Pięć tygodni później język Urbana oficjalnie przejęli liderzy rozruchów aborcyjnych, przy pełnym aplauzie liberalnych mediów, polityków opozycji, a także – intelektualistów z kręgu Fundacji Batorego. Profesor Przemysław Czapliński właśnie w brutalizacji języka dojrzał szczególną zdobycz październikowej rewolucji. Nie tylko zresztą ze względu na ładunek emocji w nim zawarty, ale głęboką treść. Hasło „Wyp***dlać” uznał za tyleż zwięzłą, co precyzyjną formę delegitymizacji oponentów. Prościej tłumaczyła to „Gazeta Wyborcza”. Aleksandra Sobczak, zastępca redaktora naczelnego, ogłosiła, że są tylko „dwie drogi dla Polski – albo postępujący faszyzm”, albo „bunt i legalna aborcja”. Jako znamię „faszyzmu” została zidentyfikowana prawna ochrona życia, a więc standard zachodnich demokracji z czasów, gdy Schumann, De Gasperi i Adenauer inicjowali proces integracji europejskiej.
Antyfaszyzm „Wyborczej” robi wrażenie, ale nie powinien przysłaniać znaczenia delegitymizacyjnej funkcji językowego gwałtu, wyróżnionej z uznaniem przez profesora Czaplińskiego. Delegitymizacja to po prostu wykluczenie, zakwestionowanie prawa udziału, więc koniec pluralizmu, jaki znamy. Demokracja współczesna zaczęła się od przekonania o możliwości zbudowania porządku, w którym społeczeństwo jest stałym arbitrem sporów między konserwatyzmem a liberalizmem, przyjmując – zgodnie ze swymi przekonaniami – elementy jednego i drugiego. Tak miał wyglądać nowy „regimen commixtum”, solidarny i harmonijny ład społeczny, w który wierzył Jan Paweł II i który (właśnie w odniesieniu do ochrony życia) afirmowały największe niekomunistyczne polskie ugrupowania polityczne w momencie przystępowania Polski do Unii Europejskiej.
Oczywiście Europa przeżyła już niejeden kryzys tamtego porządku. Jednak kluczowy moment jego załamania precyzyjnie zarejestrował Ortega y Gasset: „Pod postacią syndykalisty czy faszysty po raz pierwszy w Europie, pojawia się typ człowieka, który nie chce drugiemu przyznać racji, ani nie pragnie sam mieć racji, lecz po prostu jest zdecydowany narzucić swoje poglądy innym. I to jest właśnie owa nowość: prawo do tego, by nie mieć racji”. W imię odrębnych, więc niepotrzebujących uzasadnień, racji narodowych, walki klas czy po prostu najzupełniej własnych interesów, maskowanych prywatnością, choć odnoszących się do całości życia społecznego. Tak działa delegitymizacja. „Krytyka Polityczna” właśnie wydała biblię „syndykalistów i faszystów”, „Refleksje o przemocy” Georges’a Sorela, ulubiony podręcznik Lenina i Mussoliniego. Jak widać – zwolennikom rewolucji może być przydatny na nowo.
Gwałt na języku był bowiem tylko początkiem. Równolegle z nim rozpoczęło się nachodzenie kościołów, zakłócanie Mszy świętych, wandalizm, aż po umieszczanie napisów graniczących z pochwałą nazistowskich zbrodni, jak przy symbolicznej mogile ofiar rzezi Woli przy kościele św. Klemensa w Warszawie. Znieważano także inne miejsca pamięci narodowej. Nawet to nie skłoniło liderów opozycji do rezerwy wobec Ruchu Wy***rdalać. Symptomatyczna była też reakcja rzecznika praw obywatelskich, Adama Bodnara, który – nie bacząc nie tylko na prawo w ogóle, ale nawet na prawa obywatelskie – uznał, że „nie jest rolą rzecznika praw obywatelskich być cenzorem w takich sytuacjach i mówić «to możecie, a tego nie możecie»”. Minister Bodnar mówił to w czasie, gdy nie tylko zakłócano odprawianie Mszy świętych, ale rzucono butelkami w ludzi, którzy chcieli własnymi ciałami chronić świątynie.
Wtargnięciom do kościołów towarzyszyły demonstracje nienawiści pod domami zwalczanych polityków. Nie dotyczyło to tylko Jarosława Kaczyńskiego. Najbardziej chyba znamienne, bo pokazujące kompletny zanik hamulców społecznych, były zajścia w Radomsku: zbiegowisko pod domem poseł Anny Milczanowskiej, matki niepełnosprawnego dziecka. Zbiegowiskiem tym kierowała uczennica, liderka miejscowego Strajku Klimatycznego. Do takich demonstracji nienawiści nawiązywał apel Leszka Balcerowicza na opozycyjnym Campusie Polska Przyszłości o „stawianie pod pręgierzem” dziennikarzy telewizji publicznej.
W tym samym czasie, podczas prowokacji na granicy białoruskiej, obiektem publicznego podburzania i stygmatyzacji stali się dowódcy Straży Granicznej. To już przypominało aferę Adriano Sofriego, przywódcy skrajnie komunistycznej Lotta Cotinua z czasów włoskich Lat Ołowiu. Sofri na podstawie zeznań świadka koronnego został skazany na 22 lata więzienia za sprawstwo kierownicze zabójstwa komisarza Luigi Calabresi. Do winy się nie przyznał, ale faktem niepodważalnym jest, że jego gazeta atakowała bezpośrednio komisarza Calabresi i wskazała go jako cel mordu.
Lewicowy (według własnej deklaracji) adwokat Piotr Barczak opublikował zdjęcia dwóch dowódców Straży Granicznej, opatrzył je inwektywami i apelem „wiecie, co robić, kiedy spotkacie ich na ulicy”. Sofri, który z czasem został profesorem Akademii Sztuk Pięknych, eseistą i „obrońcą praw człowieka”, znalazł wielu obrońców, również w Polsce. Mecenas Barczak nie publikuje esejów, tylko tweety, ale też walczy o postęp społeczny. Jak sam twierdzi – do żadnego gwałtu na dowódcach Straży Granicznej nie wzywał, tylko uważa, że „tym mendom należy się splunięcie w twarz”.
Wszystkie te elementy – pochwała nienawiści, ataki na kościoły, brutalizacja języka, insynuacyjny antyfaszyzm, zastraszanie wojska i policji, a przede wszystkim – odczłowieczanie przeciwników ideowych i politycznych, świadczą łącznie o wyraźnej bolszewizacji młodej opozycji w Polsce.
Do tego dochodzi „klasowość”. Jeszcze wczoraj od młodych celebrytów można było na ogół usłyszeć wyznanie, że poglądy mają „bardzo złożone”: zdecydowanie „prawicowe” w gospodarce i lewicowe w sprawach „obyczajowych”, krótko mówiąc – jak najwięcej pieniędzy, jak najmniej obowiązków. Dziś sytuacja jest jeszcze prostsza. Młode doktorantki, popijając drinki w klubach, debatują wieczorami o „klasowości”. Nienawiść już jest, trzeba tylko znaleźć sfrustrowanych ludzi, którym zaszczepi się jej odpowiednią dawkę, by ich wykorzenić i przerobić na wojującą „klasę ludową”.
Dziaderstwo, czyli mienszewizacja
Kurs na przemoc nie jest dobrą strategią wyborczą. Wielu starszych przywódców i polityków Platformy Obywatelskiej miało tego świadomość. To był zasadniczy motyw sprowadzenia Donalda Tuska na ratunek partii, która – coraz bardziej zacierając różnice z radykalną lewicą – w szybkim tempie traciła racje bytu. Jednak misja nie jest łatwa, bo polityka, nawet w czasach medialnej demokracji masowej, ma swój socjologiczny kontekst. W pojedynkę można budować „wizerunek”, ale ten wizerunek musi być jednak podobny do ruchu, który opisuje. Tusk chce Platformie przywrócić charakter radykalnej opozycji, ale jednak – opozycji politycznej. Tymczasem jego partia zabrnęła w opozycję nie tylko wobec władzy, ale wobec państwa, kultury narodowej, a często po prostu wobec społeczeństwa.
W czasie kryzysu imigracyjno-granicznego Tusk próbował manewrować, krytykując władzę, ale nie podważając potrzeby ochrony granic. Zarzucił nawet rządowi, że „za czasów PiS polską granicę przekroczyło rekordowo dużo nielegalnych migrantów”. I oświadczył, że „polskie granice muszą być szczelne i dobrze chronione”, a „kto to kwestionuje, nie rozumie, czym jest państwo”. Tę próbę tłumaczenia, „czym jest państwo”, jawnie skrytykowała Róża Thun, ale z pewnością zirytowała też ona najbardziej zapaloną młodzież PO. Tym bardziej, że po skandalicznym ataku Klaudii Jachiry na pamięć Prymasa Wyszyńskiego Tusk odciął się od skrajanych działaczy swojej partii, zapewnił, że PO nigdy nie walczyła z katolicyzmem, że większość jej członków to katolicy i że jemu samemu wiara nigdy nie kłóciła się z liberalizmem.
Mienszewizm (traktowany nie historycznie, ale socjologicznie) to próba utrzymania demokratycznego charakteru partii o tendencjach rewolucyjnych. Biorąc pod uwagę trwającą w Unii Europejskiej rewolucję przeciw religii, suwerenności, rodzinie, ten charakter wkodowany jest dziś w samą „opcję europejską”.
Nawiasem mówiąc, mało kto wie, że to mienszewicy bardzo długo reprezentowali główny nurt rosyjskiego socjalizmu. Bolszewicy uznali się za „większość” na podstawie jednego wygranego głosowania na kongresie rosyjskiej socjaldemokracji w 1903 roku. Ale siła propagandy, szczególnie streszczonej w efektownym haśle, może sięgać daleko.
Inna rzecz, że gdy konflikt społeczny narasta, sprawiedliwość milknie i skrupuły polityczne tracą znaczenie. Teoretyczne (bo wymierne tylko w wyborach) poparcie społeczne schodzi na dalszy plan, zaczyna się liczyć zdolność bezpośredniej mobilizacji i podburzania tłumu. Historia zaś pokazuje, że dramat rewolucyjnych skrupułów polega na tym, że nabierają znaczenia dopiero wtedy, gdy tracą już polityczne znaczenie. Zwycięstwo bolszewizmu skłoniło wielu wcześniejszych liberałów, a niekiedy i socjalistów, do praktycznej współpracy z monarchistami, choć wcześniej nie mieściło im się w głowach, że solidaryzują się ze złem zupełnie niewspółmiernym z tym, z czym wcześniej walczyli.
Pobierz pierwszy numer Magazynu Kontra!
Pierwszy magazyn
Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie
Kiereńszczyzna, czyli dryfująca władza
Kiereńszczyzna to władza, która nie mając odwagi skonfrontować się z rewolucją jako taką, zaczyna udawać, że jej nie ma. Chwilami gotowa jest nawet bronić materialnego porządku, ale w zasadzie uważa, że życie polityczne toczy się nadal, istotne są tylko kolejne wybory. Wobec rewolucji zajmuje stanowisko z reguły dwuznaczne, krytykuje (czasem nawet zdecydowanie) jej przejawy, ale nie jej treść. Chętnie przyjmuje jej elementy, w przekonaniu, że w ten sposób utrzyma lub poszerzy społeczne poparcie. Tymczasem społeczeństwo ulega zmianom, nawet jeśli w wyborach nie znajduje to jeszcze odzwierciedlenia.
Na Zachodzie rewolucja’68 zaczęła tryumfować zaraz po swojej „klęsce”. W USA i we Francji wyraźne zwycięstwo wyborcze odniosła „centroprawica”. I to właśnie wtedy „centroprawicowy” rząd Chiraca zalegalizował tzw. aborcję w 1975 roku.
Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych zrobił to już dwa lata wcześniej, z ominięciem demokratycznej procedury parlamentarnej. Ogłosił, że dysponowanie życiem nienarodzonego dziecka to część konstytucyjnego prawa do „prywatności”.
Mechanizm ten dobrze zrozumiał Viktor Orbán po utracie władzy w 2002 roku. Bardzo duży wzrost poparcia dla jego partii po czterech latach rządów nie zrównoważył jednak (wobec mobilizacji niegłosujących wcześniej wyborców) jeszcze większego przyrostu głosów dla opozycji. W czasie węgierskich wyborów 2002 frekwencja wzrosła z 56 do 70 %. To wtedy przywódcy Fidesz uznali, że bez głębokich zmian kulturowych władza prawicy będzie zawsze płytka i tymczasowa. Zrozumieli, że nie sposób przeprowadzić rzeczywistej zmiany społecznej uwalniającej Węgry od brzemienia komunizmu w oparciu o paromandatowe większości, które „udaje się” uzyskać dzięki odpowiednio chytrym kampaniom wyborczym. Porządek potrzebuje fundamentów. Uznali więc, że trzeba odbudować głęboką węgierską tożsamość, sięgając do chrześcijańskich i państwowych źródeł tradycji, dalej niż tylko „walka o wolność”. Taki charakter miała nowa węgierska konstytucja. Na tych wartościach Orbán oparł międzynarodowe orędzie państwa węgierskiego i tę politykę prowadzi nadal.
Prawo i Sprawiedliwość, owszem, „pozycjonowało” się względem katolickich wyborców, ale unikało zarówno głębszych zmian, jak i uniwersalistycznego orędzia w polityce. W tej sprawie okazywało się – partią Trzeciej Rzeczypospolitej. W podwójny znaczeniu. Po pierwsze – uznawało dorobek lat 1990-tych za całkowicie wystarczający. Wobec nowych wyzwań, szczególnie europejskich – PiS popadał w kompletny imposybilizm.
Opinii katolickiej nie budowano, tylko ją zużywano.
Walkę o cele drugorzędne, służące realizacji mitu konsolidacji partyjnej władzy, przedstawiono jako niemalże krucjatę w obronie wiary. Dla Jarosława Kaczyńskiego i polityków PiS poszerzanie władzy było zresztą ważniejsze od efektywnego używania tej, którą dysponowali. A stosując wszystkie techniki „utwardzania elektoratu”, czyli kilku milionów najbardziej zapalonych zwolenników, zupełnie się nie przejmowali, jak tego rodzaju strategia wpływa na resztę społeczeństwa.
Głosząc „dobrą zmianę” zapomniano o dobrej kontynuacji. Mimo że u początków PiS była walka o porządek prawny – zupełnie zrezygnowano z egzekucji prawa w najważniejszych sprawach ustrojowych. Środowisko Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie chciało odwoływać się – jako do obowiązującej normy – do Orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 28 maja RP 1997, uznającego ochronę życia od poczęcia za wymóg konieczny praworządnej demokracji. Nawet wtedy, gdy władze Unii perorowały o łamaniu Konstytucji w Polsce i gdy aż prosiło się o przypomnienie, że wolna Polska zasady cywilizacji życia afirmowała na długo nie tylko przed dojściem do władzy PiS, ale w ogóle przed jego powstaniem.
Rząd właściwie zrezygnował z poważnych polemik z Unią (z jednym może wyjątkiem – imigracji). Premier Szydło ogłaszała w Strasburgu, że chcemy Polski takiej jak Unia Europejska. Premier Morawiecki zapewniał liderów Parlamentu Europejskiego, że w sprawach wartości nie ma z nimi różnic. W programowej Deklaracji Rzymskiej, definiującej kierunki rozwoju Unii na przyszłość, szczególnie na najbliższą dekadę – Polska żądała jedynie, by rozwój Europy nie dokonywał się w „dwóch prędkościach”. To nawet nie był program spowalniania dekadencji, jedynie apel o to, by można się było o to upominać.
Również w planie wewnętrznym nie przedstawiano społeczeństwu tych zasad jako obowiązujących. Gdy w czasie debaty nad projektem Stop Aborcji skrajna lewica urządziła manifestację wieszakową – nikt nie przypomniał, że polskie prawo karne uznaje za przestępstwo chwalenie lub usprawiedliwianie przestępstwa. Ta polityka systematycznego niebronienia nawet prawnych wartości Rzeczypospolitej legła u podstaw demobilizacji opinii katolickiej, co opisałem w książce „100 godzin samotności”.
Suwerenność i zasady
Według Pew Research Center w Polsce dochodzi do niezwykle szybkich procesów dechrystianizacji młodzieży. Ta sytuacja jest niezwykle niebezpieczna, bo tak jak nie można wygrać wyborów bez ruchu społecznego, tak zawsze należy pamiętać o stanowej w istocie strukturze społeczeństwa, która nie składa się z izolowanych jednostek. Rewolucja jest tego doskonale świadoma, interpretując ten fakt w kategoriach postulowanej „klasowości” czy konfliktu pokoleń. Szczególnie wrażliwą grupą społeczną, której nastroje są barometrem przyszłości – jest młodzież. Tymczasem daleko odeszliśmy od czasów, gdy opinia katolicka była podmiotowa, a intelektualną żywotność opinii prawicowej poświadczały takie magazyny młodej inteligencji, jak „Christianitas”, „Fronda” czy „Pressje”.
Ulegająca bolszewizacji opozycja nie wygra od razu wyborów, ale jest w stanie uruchomić systematyczną presję na partie polityczne, polegającą zarówno na wymuszaniu postulatów, jak i na zastraszaniu oraz izolacji przeciwników. Może też przejść do otwartej przemocy.
I wcale nie musi się to kłócić (przynajmniej do pewnego momentu) z zachowaniem poparcia władz Unii Europejskiej. Parlament Europejski, w rezolucji po październikowych rozruchach, otwarcie usprawiedliwiał ataki na kościoły i kwestionował prawo do ich obrony.
W obliczu rewolucji niezbędna jest rekonstrukcja suwerennej władzy. Broniącej, bez żadnych partyjnych manewrów, dobra wspólnego, realizującej niezbywalny obowiązek wykonywania prawa, mającej oparcie w opinii publicznej. Bo rewolucji trzeba przeciwstawić zasady. Cywilizacja chrześcijańska jest jedyną moralną i intelektualną alternatywą dla radykalizującej się anarchicznej, konsumpcyjnej, postnarodowej utopii.
Niestety, o rezygnacji z egzekucji prawa już pisałem. Wbrew mitom o PiS-owskim „autorytaryzmie” najbardziej się on przejawia w partyjnej eksploatacji „odzyskiwanych” instytucji oraz w tyranizowaniu działaczy własnej i współpracujących partii. Władzom PiS nawet nie przyszło do głowy, by złożyć na PO skargę do Trybunału Konstytucyjnego o łamanie konstytucyjnych zasad działania partii politycznych, po tym jak z Platformy wyrzucono grono polityków przeciwstawiających się jawnie antykonstytucyjnemu (i sprzecznemu z przywołanym wyżej programem PO) projektowi zniesienia prawnej ochrony życia. Marszałek Sejmu zresztą nie zdecydował się nawet na skierowanie – zgodnie z Regulaminem – tego projektu do właściwej komisji sejmowej, w celu zbadania jego konstytucyjności.
Ale jest jeszcze siła opinii publicznej, więc (choćby częściowa) rekonstrukcja starego consensusu wojtyliańskiego, głęboko zakorzenionego w naszej kulturze. Kraju atakowanego z zewnątrz i zagrożonego „wertykalną inwazją barbarzyńców” nie stać na mnożenie konfliktów. Trzeba budować solidarność wokół wyzwań najważniejszych.
Władza musi nauczyć się prowadzić dialog ze wszystkimi, którzy mogą stanąć po stronie cywilizacji chrześcijańskiej, suwerenności i praw rodziny, a nawet z tymi, którzy szczerze dystansują się od ekstremizmu radykalnej opozycji. Często po stronie opozycji trzyma ich głównie PiS-owska ideologia „tylko my”.
Czas więc skończyć z zawłaszczeniem wartości, których władza nie traktowała jako drogowskazu polityki. Pora spotkać się z tymi, którzy na ten drogowskaz patrzą. Przysłowie mówi, że dżentelmen to ktoś, kto potrafi się bić i potrafi przepraszać. Ta prosta zasada należy do istoty konserwatyzmu.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego