Jeżeli naprawdę chcemy pomóc jakoś naszym bliźnim z Bliskiego Wschodu, zróbmy wszystko by zostali w swoich domach. By Łukaszence nie opłacało się czarterować kolejnych lotów. Jeśli chcemy postępować zgodnie z moralnością, to po prostu wygrajmy tę wojnę.
Cywilizacja bezpośredniego transferu wrażeń, szybkiego reagowania na bezpośrednie bodźce upośledza nasze umysły na dwóch poziomach. Po pierwsze, odbiera umiejętność dostrzegania szerszego, czy w ogóle jakiegokolwiek, kontekstu zdarzeń. Widzimy pojedynczy kadr, krótki filmik i automatycznie reagujemy wzruszeniem lub irytacją. Po drugie, nie potrafimy już dostrzegać związków przyczynowo skutkowych. Bodziec zadziałał tu i teraz, nie ma dla niego żadnego „przed” ani „potem”. Nasz umysł, znieczulony clickbaitowymi nagłówkami i szybkimi montażami z TickTocka, zostaje tym samym całkowicie zdetronizowany przez emocje.
Stare powiedzenie głosi, że na wojnie prawda jest pierwszą z ofiar. Ale podczas konfliktu toczonego w epoce bezpośredniego transferu wrażeń to już nie kłamstwo, wykrzywiona przez propagandę opowieść jest narzędziem prowadzenia walki. Dużo groźniejszą i skuteczniejszą bronią są odpowiednio wycelowane bodźce. Opowieści można wykazać niekonsekwencje, sfalsyfikować ją odpowiednio dobranym argumentem czy dowodem. A jak można dyskutować ze zdjęciem płaczącego dziecka? To już nie otwarta wojna fabuły, tylko partyzantka bodźców. Tym ważniejsze jest, aby zachować w tym konflikcie czujność. Szczególna odpowiedzialność spada na nas, przedstawicieli „starego świata”, epoki pisma. Ludzi, którzy żyjąc z układania słów w zdania, a zdań w opowieści są posłańcami kontekstu, świadkami łańcuchów przyczynowo-skutkowych. I tym dotkliwsza jest jednocześnie klęska, jaką na tym polu ponosimy w polsko–białoruskim konflikcie. Klęska, do której przyczyniła się w głównej mierze opacznie rozumiana chrześcijańska moralność. Duchowość przefiltrowana przez ciasne sito nowych mediów. Etyka bodźców.
Etyka, która dla wielu afiszujących się ze swoją religijnością publicystów stała się w ostatnim czasie jedyną obowiązującą. Wyciągają oni z chrześcijańskiej moralności wyłącznie te fragmenty, które zgrywają się ze zdjęciami i nagraniami przedstawiającymi płaczące na polsko-białoruskiej granicy dzieci czy młode kobiety, czule obejmujące swoje czworonogi. Dopasowują do nich gotowe formuły: jak „biednego przyodziać” czy „zbłąkanego do domu przyjąć”. Kompletnie abstrahując przy tym zarówno od kontekstu wydarzeń na granicy, jak i najbardziej prawdopodobnych konsekwencji wcielenia w życie ich postulatów. Trudno orzec, czy sami są bardziej ofiarami medialnej rzeczywistości, w jakiej funkcjonują po kilkanaście godzin na dobę, czy wykorzystują naiwność śledzących ich ludzi, budując swój wizerunek jedynych prawdziwie ewangelicznych chrześcijan.
Ważniejszy jest jednak fakt, że przy okazji całkowicie zafałszowują przy tym sens chrześcijańskiej moralności. Nie jest ona bowiem prostym odruchem, tylko logicznie zbudowaną całością. Opowieścią, której nie sposób zrozumieć przez pryzmat pojedynczych zdań. Fabułą, zbudowaną według pewnych jasnych reguł. Wyciąganie jej urywków jest równie zasadne, co sprowadzenie filozoficznego systemu do zbioru złotych myśli.
W moralności chrześcijańskiej występuje jasna hierarchia obowiązków. Nie osuwa się w pięknoduchostwo, ponieważ jest zawsze zakotwiczona w „tu i teraz”. Operuje konkretem, wymaga ode mnie odpowiedzialności przede wszystkim za najbliższych, następnie za członków szerszych wspólnot, do których należę. Nie oczekuje ode mnie zbawiania świata, tylko troski o ten jego fragment, który Opatrzność postanowiła mi „przydzielić”.
Chrześcijanie nigdy nie mieli być „naprawiaczami świata” czy jego zbawicielami. Byłoby to sprzeniewierzenie się cnocie pokory, jakiej wymaga od nas Kościół. Z kolei cnota roztropności wymaga od nas, byśmy kierowali się nie tyle emocjami, co rozumem. Ten ostatni nie jest bowiem wrogiem moralności, ale jej strażnikiem.
Jak to się ma do konkretnej sytuacji na polsko–białoruskiej granicy? To właśnie tu, jak na dłoni, widać tragiczne konsekwencje pięknoduchostwa, kierowania się nakazami etyki bodźców. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć bowiem, że tłum migrantów znalazł się tam w dużej mierze za sprawą tych, którym „nakazy chrześcijańskiej moralności” nie schodzą od kilku miesięcy z ust. Podstawowym zadaniem ataku hybrydowego jest wywołanie wewnętrznych podziałów i zaognienie sytuacji wewnątrz państwa–celu. A to właśnie fotografie kilkuletnich migrantów wywoływały najbardziej skrajne emocje. Pobudzały do moralnego oburzenia i apeli o wzięcie przykładu z „miłosiernego Samarytanina”. Czy naprawdę można przypuszczać, że umknęło to uwadze agencji wywiadowczych Rosji i Białorusi? Czy raczej przeciwnie, było zachętą do czarterowania kolejnych samolotów z Bliskiego Wschodu?
Wystarczyło na chwilę zawiesić obowiązywanie fałszywej etyki bodźców, dostrzec polityczny kontekst wydarzeń na granicy, spróbować zrozumieć – nie tak trudne przecież do przewidzenia – konsekwencje podgrzewania do czerwoności emocji, grania na najwyższym możliwym moralnym „C”, a obecnych wydarzeń można było uniknąć. Ustrzec się nie tylko przed zaognieniem sytuacji na granicy, ale również oszczędzić niewinnym ludziom cierpienia po jej białoruskiej stronie. Tak jak udało się to Litwie, która będąc potencjalnie dużo łatwiejszym celem dla białoruskiej agresji, wyciszając nieco wewnętrzny rozdźwięk i nie poddając się moralnemu szantażowi, okazała się być dla hybrydowej agresji ze Wschodu orzechem do zgryzienia dużo trudniejszym.
Jeżeli naprawdę chcemy pomóc jakoś naszym bliźnim z Bliskiego Wschodu, zróbmy wszystko by zostali w swoich domach. By Łukaszence nie opłacało się czarterować kolejnych lotów. Jeżeli chcemy się kierować prawdziwymi nakazami moralności, za wszelką cenę umocnijmy nasze granice.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.