Donald Tusk, pośród wielu innych talentów, ma jeden z najbardziej cenionych w kuluarach nowoczesnej demokracji, w której dyskusje zastąpiła permanentna medialna walka o władzę – „instynkt zabójcy”. Dowiódł go rozstając się z kolejnymi współpracownikami. Tusk nie cierpi przy tym na „dziecięcą chorobę populizmu” i nie rzuca się na każdą popularną ideę czy na każdego niepopularnego przeciwnika. Jeżeli jednak widzi, że sytuacja jest klarowna, że z jednej strony jest buzująca złość, odrzucająca z ksenofobiczną konsternacją każdy nierozumiany argument, a z drugiej jedynie „pozorna”, bo odrzucana „słuszność” – zawsze jest gotów uderzyć w opinię, którą odbiera jako słabszą.
Instynkt poprowadził Tuska i tym razem. Na aborcjonistycznych demonstracjach nie mogło go zabraknąć. Nie powstrzymało go to, że owe demonstracje brutalnie wykorzystały tragedię zmarłej ciężarnej kobiety, obracając ją w falę złości przeciw ochronie nienarodzonych dzieci. Istot uznanych jedynie za „płody”, systematycznie odczłowieczanych, przedstawianych jako organ, a właściwie narośl, w każdym razie „część własnego ciała”, którą można usunąć, jeśli powoduje dyskomfort, a należy – jeśli choćby teoretycznie miała nieść jakikolwiek problem.
Udział przywódcy opozycji w aborcyjnych wystąpieniach to już nie jest „branie pod uwagę nastrojów społecznych”, ale kształtowanie nastrojów wrogich nienarodzonym. Tusk doskonale zna – nawet jeśli ich nie powtarza – hasła organizujące aborcjonistyczne emocje.
Za parawanem wykorzystywania przypadkowej tragedii albo rozważania teoretycznych casusów – kryje się bowiem usprawiedliwianie zupełnie nieteoretycznych historii „satyryczki”, która nie pozwoliła urodzić się dwójce swoich dzieci (bo już w dzieciństwie dzieci nie lubiła), piosenkarki, która nie chciała dziecka, bo byłoby jej za ciasno w mieszkaniu, czy wreszcie afirmacja odbierania dzieciom prawa do urodzenia w imię „prawa do nieposiadania dzieci”.
To takie motywy aktualizują „prawo do aborcji”. Czasem głosi się je w sposób jawny, jak dzieje się to w pedoseksualnej (i popartej przez PO) rezolucji Parlamentu Europejskiego, głoszącej że możliwość „aborcji ma zasadnicze znaczenie dla (…) zdobycia bezpiecznych doświadczeń seksualnych” przez młodzież. Kumulacja doświadczeń „zabezpieczonych aborcją”: to dla torowania drogi takim „ideom” wykorzystuje się pszczyńską tragedię.
I tym „ideom” Tusk nie przeciwstawiał się nawet wtedy, gdy jako przewodniczący Rady Europejskiej powinien był bronić chroniących życie państw Unii Europejskiej i reagować na bezprawne wsparcie, udzielane przez Komisję (szczególnie przez panią Jourovą) aborcjonistom. Zaufał prądom europejskiej historii. Dryf europejski przyniósł mu przewodnictwo Rady, teraz liczy pewnie na to, że aborcyjny dryf poniesie go we właściwym kierunku w krajowej polityce.
Politycznej roli i odpowiedzialności przywódcy opozycji nie sposób przecenić, ale w tym wypadku mają one charakter szczególny. Aborcjonistyczne demonstracje miałyby o wiele mniejszą siłę destrukcji, gdyby politycy opozycji zachowali wobec nich dystans, choćby dystans konstytucyjny, szanujący Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 28 maja 1997 roku, które broni ludzkiej godności każdego dziecka od poczęcia i uznaje jego prawną ochronę za warunek praworządnej demokracji.
Cioran mówił, że opinia publiczna jest niemową, dopóki nie zabiorą głosu autorytety. Również poglądy są prywatne albo „niszowe”, dopóki osobistości publiczne nie udzielą im poparcia i autoryzacji.
Nawet jeśli przywódcy czują się w przymusie wpisywania swej działalności w polaryzujące konflikty społeczne, zasadniczym motywem ich działalności nie może być interes partyjny. A jeśli nawet nie są w stanie (choćby ze względów poznawczych) kierować się dobrem wspólnym, powinni przestrzegać jednego, elementarnego imperatywu: sołżenicynowskiej dewizy „nie kłamać”! Bo ani dziecko nie jest naroślą czy organem, ani Trybunał Konstytucyjny jesienią ubiegłego roku nie ustanowił nowej wykładni polskiej Konstytucji, a jedynie ją powtórzył.
Jeśli jakiś publicysta czy dziennikarz powie, że politycy (dźwigając „odpowiedzialność” za skuteczność w prowadzonej grze) nie mogą poddawać się takim wewnętrznym ograniczeniom – łatwiej mi będzie zrozumieć to, o czym ci komentatorzy mówią niż to, co mówią. Albo prościej – łatwiej zrozumieć polityków, którzy tak myślą, niż komentatorów, którzy to usprawiedliwiają. Dziennikarze lub publicyści nie są bowiem pod naciskiem partii i zwolenników, chodzą w nimbie strażników prawdy, kontrolujących interesownych polityków. I dlatego imperatyw „żyć bez kłamstwa” obowiązuje ich w pierwszym rzędzie.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego