JUREK: Zakryte Niebo. Wokół książki Bronisława Wildsteina „Lew i komedianci”

flickr.com

Co czyniło niemożliwą próbę modlitwy? Chyba niekończący się pejzaż. Drapacze chmur rozrastały się, zasłaniały niebo. Światło więc gasło, ludzie ciągle potykali się o raniącą, coraz bardziej obcą, rzeczywistość, ale poruszać się w niej, szukać dróg wyjścia – w zasadzie już nie byli w stanie.

Jedno z najgenialniejszych zdań Witkacego to pojawiająca się w „Nienasyceniu” przepowiednia, że „komunizm to pierwsza warstwa gnoju dla początku tego, co przyjdzie i co pozostanie już”. Na Zachodzie teorię konwergencji sformułowano już po destalinizacji, Witkacy prognozował jej realizację u szczytu rewolucyjnego terroru. Co więcej, w jakimś sensie przeczuwał też chiński cyber-komunizm, osobliwą mieszankę marksizmu, konfucjanizmu i kapitalizmu, która dziś, jak w czasach Murti-Binga, rusza do walki o świat.

„Lew i komedianci”, najnowsza książka Bronisława Wildsteina, zbiór trzech opowiadań i dwóch dramatów, wpisuje się w nurt tych właśnie rozważań. Ciekawie też dokumentuje ewolucję zainteresowań autora. Fenomen postkomunizmu, znajdujący się w centrum większości – z wyjątkiem „Mistrza” – powieści Wildsteina, zawsze miał tam wymiar jednocześnie metafizyczny i polityczny. W ostatnich książkach ten pierwszy plan jest obecny coraz mocniej, drugi jednak blednie. Już poprzednia powieść Wildsteina, „Dom wybranych”, pomijała właściwie politykę w wąskim znaczeniu. Tak jakby partyjne i wyborcze walki stawały się czymś wtórnym wobec innych aspektów rzeczywistości. Akcję najnowszej książki, podobnie jak poprzedniej, Wildstein umieszcza głównie w środowisku mediów i kultury; tym razem jednak również instytucji europejskich oraz teoretyków (i techników) praw człowieka. Ci, którzy tam działają, są „naprawdę” przekonani, że stwarzają „współczesny świat”. Przygotowują „najważniejsze decyzje” i to od nich „zależy czy zapadną”. To oni nadają „sprawom dynamikę” albo skazują je „na obumarcie”; pokazuje także „tych, którzy są z nimi związani”. 

Przy czym to nie tyle polityka traci znaczenie, co stopniowo zanika świat, w którym można ją było świadomie prowadzić, w którym możliwe były indywidualne przekonania i odpowiedzialność. Jak zapowiada jednemu z pierwszych eurokratów oficer sowieckiego wywiadu – „nadchodzi czas, gdy od genialnych jednostek przechodzimy do genialnych kolektywów.” I precyzuje dalej: „Często mówię: ja. Odmieniam ten zaimek we wszelkich możliwych formach, ale (…) to tylko przyzwyczajenie, fantomowy odruch, pod którym kryje się ból po utraconym narządzie, z czasem przekształcającym się wyłącznie w gramatyczną formę. Bo mnie już właściwie nie ma. My postąpiliśmy w ewolucji”. Temu światu na przeszkodzie stoi  państwo, wspólnota polityczna urzeczywistniająca społeczną wolność ludzi, kontrolę nad zbiorowym losem. Dlatego musi ono obumrzeć, do czego z zapałem dążą obie strony konwergencji.

 


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


W tym rozpadającym się świecie normy pojawiają się i znikają, w zależności od potrzeb. Definiujące je „prawa człowieka nie są żadnymi prawami w naiwnym, tradycyjnym sensie i w żadnym wypadku nie przypominają tablic Hammurabiego czy Mojżesza. (…) Są procesem, którego ostatecznego kształtu nie jesteśmy w stanie dziś określić, w przeciwnym razie nie byłyby tym, czym powinny, a swoim zaprzeczeniem, zakrzepłą, alienującą człowieka formą. Powinny się rozwijać, wydobywać ukryte sfery dominacji i przemocy”. Słuchacze tego wykładu sądzą, że „proces ten służyć ma (…) eliminacji” owych „sfer dominacji i przemocy”. Chyba przekonany o tym jest również sam wykładowca, ale tak naprawdę „ukryte sfery dominacji i przemocy” pojawiają się i „rozwijają” wraz z kolejnymi proklamacjami Praw Człowieka, pozbawiając ludzi (i ich prawa) jakiegokolwiek punktu oparcia.

Motywem przewodnim pięciu krótkich form, składających się na „Lwa i komediantów”, jest jednak opór jednostki wobec systemu. Opór niezamierzony, ale nieunikniony; bardziej odruchowy niż świadomie anty-systemowy; będący buntem samej natury, która – jak w wypadku socjologa nie będącego w stanie wydusić z siebie kolejnego zdania wykładu – dochodzi do granic własnej odporności, o ile oczywiście natura (czyli rozum moralny, po prostu sumienie) jeszcze reaguje. Natomiast ludzie, którzy niszcząc własną naturę poczuli się „jako bogowie” (Rdz 3,5) – do reakcji już nie są zdolni.

W tym labiryncie pojawia się furtka, ta sama, co we wcześniejszych powieściach Wildsteina. „Krążyłem wokół kościoła” – opowiada jeden z bohaterów, oniemiały socjolog. „Co blokowało mi wejście do wewnątrz? Co czyniło niemożliwą próbę modlitwy?”. Chyba niekończący się pejzaż. „Drapacze chmur rozrastały się, zasłaniały niebo”. Światło więc gasło, ludzie ciągle potykali się o raniącą, coraz bardziej obcą, rzeczywistość, ale poruszać się w niej, szukać dróg wyjścia – w zasadzie już nie byli w stanie.

 


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Marek Jurek
Marek Jurek
(ur. 1960) publicysta, historyk, tłumacz. Ostatnio wydał „100 godzin samotności czyli rewolucja październikowa nad Wisłą”. Tłumaczył Charles’a Maurrasa i Jeana Madirana. Współzałożyciel magazynu „Christianitas”. Przez wiele lat czynny polityk, m.in. przewodniczący Krajowej Rady RTV, marszałek Sejmu RP, poseł do Parlamentu Europejskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!