KOWALSKI: Misja czy dymisja? O tym jak „nowy świat” zaczyna nawracać „stary kontynent”

Fotografie wykonane przez autora tekstu w trakcie pobytu w Tanzanii

Mówiąc po piłkarsku: Kościół podbija świat dla Jezusa dzięki działalności prowadzonej „na wyjeździe”. Nie wolno jednak zapomnieć o obronie własnej bramki. 

Jesienią odwiedziłem Tanzanię, gdzie przez dwa intensywne tygodnie trzymałem się z dala od wypełnionych zwierzętami (i turystami) parków narodowych, nie interesował mnie trekking na śnieżny szczyt Kilimandżaro ani plażowanie na Zanzibarze na dobre (i złe) skolonizowanym przez Polaków. Pochłonęły mnie busz i dzicz, gdzie biały człowiek wciąż jest rzadkim gościem. Oczom ukazał się świat nieskażony globalizacją, często bez stałego prądu i bieżącej wody, pierwotny. Najlepszymi przewodnikami po tej krainie rodem z „Przygód Tomka na Czarnym Lądzie” Alfreda Szklarskiego, która mimo upływu ponad stu lat od akcji powieści ma się całkiem nieźle, okazali się polscy misjonarze. Znają język suahili, miejsca i ludzi, więc zainteresowany innością rodak jest dla nich błogosławieństwem – można mu pokazać afrykański świat. Ja też wygrywam, bo dostaję soczystą jak mango porcję wiedzy serwowanej w ojczystym języku, więc bez niedomówień. Ledwo dopinam walizkę, gdzie jak zwykle połowa rzeczy okaże się niepotrzebna i jadę w nieznane. 

 

Wiara czysta

We wsi Butiama, zagubionej między Jeziorem Wiktorii i parkiem Serengeti, jako proboszcz posługuje ksiądz Daniel, misjonarz zmartwychwstaniec. Mieszka tam od 10 lat, więc gdy idzie przez wieś, ludzie witają go jak swego. Dopiero od roku na niewielkiej plebanii znalazł pomoc w posłudze: miejscowego wikariusza Phillipa. Również od roku posiada pralkę, wcześniej wszystko czyścił ręcznie, choć woda jest i tak tylko zimna, o ile w ogóle płynie z kranu. Internet bywa z rzadka, bo jesteśmy w wiosce – przypomina z uśmiechem, gdy chcę powiadomić rodzinę, że mam się dobrze. Skromny pokój wyposażony jak klasztorna cela: łóżko, szafka, biurko i krzesło, po co komu więcej mebli? Miejscowa kucharka gotuje skromne potrawy: zwykle banany z przydomowego ogrodu, ryby z pobliskiego stawu, chleb własnego wypieku. Prosto, ale smacznie. Trudno jednak żyć w mocno spartańskich warunkach. 

Także dlatego, że – opowiada ksiądz – niektórzy ludzie czarują. Raz na plebanii znalazł laleczkę voo-doo, przed bramą zakopane koguty, wierni znosili mu amulety od czarowników. Umówiony chrzest w wiosce odwołał w ostatniej chwili, bo czuł dziwny niepokój – oto jedna z babć dziecka miała przy sobie magiczne przedmioty – i nie ma tego złego, uroczystość odbyła się w Poniedziałek Wielkanocny z wielką pompą. W 2018 roku na plebanię napadli wojownicy z al-Szabab, afrykańskiej przybudówki al-Kaidy, którzy co prawda niczego nie ukradli i nie zniszczyli, lecz nad ołtarzem napisali sprayem, że to ich teren i ksiądz ma się wynosić. Czy nie czuje lęku z tego powodu? „Chrystus jest większy” – tłumaczy oczywistość. Dla pewności odprawił egzorcyzmy, a nocą całego terenu pilnuje tanzański stróż, chodzący wokół z latarką i łukiem z zatrutymi strzałami – do tej pory skutecznie odstrasza Zło. 

Serce rośnie, gdy widzi się tak silną wiarę, co przemawia zarówno do mnie i miejscowych. Dowód? W niedzielny poranek jedziemy z księdzem kilkanaście minut po bezdrożach, by w małym kościółku we wsi Muriaza, również należącej do jego parafii, spotkać setkę wiernych stłoczonych w skromnym kościółku z palonej cegły. Przyszli z okolicy – zwykle pieszo, czasem boso. W prezencie przynieśli trochę kartofli i proszek do prania, katechista Laurent dostał jajko. Najpierw chwila na spowiedź, potem piękne śpiewy i granie na bębnach, grzechoczą kapsle nanizane na drut. Wierni wpatrują się we mnie, poza polskim misjonarzem niewielu tutaj białych gości, więc na zakończenie mszy muszę wyjść przed ołtarz i powiedzieć kilka słów. Chwalę uśmiechniętą i rozmodloną Tanzanię, czym wzbudzam entuzjazm i zbieram niezasłużone oklaski. 

Niezwykłe doświadczenie dla przybysza z daleka, choć i tak dalej plasują się przeżycia księdza Arkadiusza ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich posługującego wśród Masajów. W książkach „Opluty przez Boga” oraz „Uduszona miłość” plastycznie opisuje swoje przygody wśród lokalnych społeczności, do których czasem trzeba iść wiele godzin wśród dzikiej natury oraz – bywa i tak – jeszcze bardziej dzikich zwierząt; spać z nieco mniejszymi, lecz równie męczącymi pluskwami i pchłami zagnieżdżonymi w kocu, w chatach z duszącym dymem. Jedynym posiłkiem bywa tam kubek zsiadłego mleka przynoszony przez miejscowych w dowód szacunku i miłości. Zresztą mlekiem, napojem dającym siłę, zdarza się księdzu święcić obejścia i chrzcić dzieci, jako kompromis między dwoma światami. Cóż powiedzieć, koc może i brudny, ale wiara czysta. 

Księdzu Danielowi zdarza się odebrać od wiernych list intencyjny: oficjalne zebranie rodziny właśnie jego, o czym zawiadamiają z dumą, wybrało na sponsora dachu ich domu, który czas przygniata do ziemi i przecieka w porze deszczowej. List trafia do szuflady, pośród innych podobnych. A ksiądz przestrzega, aby wiernych nie rozpieścić i nie spełniać absolutnie każdej prośby, nawet jeśli jest to możliwe w bardziej przyziemnych sprawach, bo dach stanowi jednak ekstrawagancję. Uczy ich w ten sposób, że Kościół nie stanowi instytucji charytatywnej wspierające na zawołanie – miską zupy, banknotem szylingów czy nawet pracą, gdy nie jest ona zbyt potrzeba. Ludzi ma przyciągać miłość do Boga i wizja zbawienia. Co jest najlepszym interesem do zrobienia.

Toyota z szoferem

Z buszu jadę do miasta Mwanza nad Jeziorem Wiktorii, gdzie – niezręcznie pisać i kajam się, lecz uczucie dyskomfortu nie daje spokoju – w domu prowincjonalnym jednego z międzynarodowych zgromadzeń (jego nazwę pominę z litości) – żyję lepiej niż w hotelu: mam piękny pokój z wygodnym łóżkiem, ciepłą wodę pod ciśnieniem, ktoś rano złożył moje pranie suszące się na słońcu. Do tego pyszne i obfite posiłki, no i świetnie zaopatrzony barek, który wskazuje mi wiekowy ksiądz z Francji, miejscowy rezydent, bo gdybym przed snem miał ochotę na kropelkę to śmiało i nie muszę pytać… Jak to możliwe, aby w Tanzanii, jednym z biedniejszych krajów świata, gdzie zdarza mi się widzieć dzieci w podartych łachmanach pijące wodę wprost z kałuży, domy trzymają się na plaster i słowo honoru, niestrudzeni handlarze przez cały dzień sprzedają jedno jabłko, można żyć na takim poziomie przypominającym luksusowe wczasy? Warunki powinny być przecież adekwatne do rzeczywistości. Wydaje się też, że misjonarz – nawet jeśli go stać – nie może wywyższać się i żyć ponad stan, aby pozostać bliżej innych ludzi. 

 

Oczywiście dobrze wiem – misjonarze robią coś dobrego, wspomniane zgromadzenie zajmuje się pierwszą ewangelizacją, gdzie nie było jeszcze nikogo, pracuje z dziećmi ulicy i obłożnie chorymi, więc księża narażają się na choroby tropikalne i inne miejscowe ryzyka. Tym bardziej ten zgrzyt – widok pełnego barku i brudnej kałuży – nie dawał mi spokoju aż do rozmowy ze znajomym afrykanistą, który doktorat poświęcił organizacjom wyznaniowym prowadzonym przez instytucje religijne chrześcijańskie i muzułmańskie – zauważył, że pierwsze nawracały poprzez kościoły, szpitale i szkoły; drugie dzięki handlowi i pieniądzom. W rozmowie dodaje, iż przy okazji prowadzonych badań mieszkał w placówkach misyjnych i jego obserwacje były identyczne z moimi: między misjami i światem zewnętrznym często istnieje przepaść. Zwłaszcza jedzenia było dużo i w bród, okazjonalnie na deser pojawiały się nawet lody, choć ich smaku tanzańskie dzieci nie znają… 

 

Gwoli ścisłości i sprawiedliwości: afrykanista docenia potężną pracę wykonywaną przez niektórych misjonarzy; na placówkach pozostają sami, zdani na łaskę i niełaskę świata (vide ksiądz Daniel). Ale bywają i tacy, którzy zachłysnęli się szczęściem i dobrostanem. Najbardziej zaskakujące dla niego było to, że lokalni księża – pracownicy misji – nie traktowali ich jako miejsca posługi i możliwości głoszenia Słowa Bożego, lecz… formę awansu społecznego. Gdy opowiadał jednemu z kapłanów jak w Dar es Salaam – największym mieście Tanzanii – został napadnięty i obrabowany, gdy szedł piechotą do kościoła – ten zdziwił się wielce: przecież po ulicy nie chodzi się piechotą, należy jeździć terenową toyotą z szoferem, bo tak najbezpieczniej. „Zapewne miał rację, tylko najpierw trzeba mieć pieniądze na toyotę i szofera…” – ironizuje. „Tanzański kapłan pozostaje pod opieką finansową Kościoła i ma się dobrze: dostaje przywileje obce innymi śmiertelnikom, więc dlaczego by z tego nie skorzystać. Im ktoś wyżej, tym większe odcięcie od rzeczywistości i poczucie bycia lepszym”. Czy to grzech? 

 

Słoik majonezu

Ksiądz Janusz z SMA w Afryce przebywa od 20 lat. Aktualnie prowadzi w Mwanzie dom, gdzie opiekuje się albinoskimi dziećmi. W Tanzanii od lat białawi ludzie mają pod górkę: żyje ich tutaj największy odsetek w Afryce, mimo iż ze statystykami różnie bywa, zapewne około 20 tysięcy. W najokrutniejszych przypadkach giną lub są okaleczani, borykają się z ostracyzmem i dyskryminacją, bo tak nakazują stare wierzenia, które ksiądz stara się rugować. Tanga też jest pod górkę: idąc można się zasapać, z kamiennych skał roztacza się za to piękny widok na Jezioro Wiktorii, co najlepiej widać z gabinetu księdza; oprócz tego ma on swój pokój do spania. Jako szef zajmuje się wszystkim. Gotują miejscowe kucharki, oprócz tego zatrudnia dwóch stróżów i sprzątaczy, kierowcę i tragarz w jednej osobie. Pomaga mu loretanka siostra Amelia, chwilowo na gościnnych występach u Masajów, gdzie uczy matematyki. Rok temu poprosiła swoje zgromadzenie o wsparcie i do Mwanzy przyjechała siostra Barbara, gdzie uczy dzieci i robi zakupy na targu. (Obie siostry stanowią jedyne loretanki-misjonarki, bo Ukrainy i Rosji nie liczy się jako misji). Do towarzystwa pojawiła się również pani Katarzyna, świecka wolontariuszka, która od zawsze chciała jechać na misje. Z propozycji wyjazdu do Republiki Środkowoafrykańskiej nie skorzystała, bo kraj jest zbyt niebezpieczny; rok temu misję w Tanzanii zatrzymała pandemia, lecz latem wreszcie zostawiła dobrze płatną pracę w korporacji i przyleciała na miejsce, aby poświęcić czas albinoskim dzieciom; stara się także o dalsze finansowanie projektu i właśnie uruchomiła nową stronę internetową tangahouse.org. 

 

Uciśnionym pomaga wielu ludzi – sam do Tangi dostarczyłem walizkę lup, bo albinosi mają kłopot ze wzrokiem; do tego zapakowałem nasiona i piłkę do gry; z powrotem do Polski przywiozłem 150 kartek do rodziców adopcyjnych, które zostaną im wysłane na Boże Narodzenie. Dobrze wiem, że dzięki wpłatom ksiądz Janusz pomaga „swoim” dzieciom – opłaca im dobre szkoły, karmi, poi i ubiera, zapewnia wszystko, co niezbędne do godnego życia. Dodatkowo daje pracę miejscowym, mimo iż migają się jak mogą: podjazd pod wzgórze budowali długo i niestarannie, nie dokończyli roboty; dziwili się wielce, gdy kapłan sam zakasał rękawy, bo czemu biały człowiek chwyta za szpadel? Przed Tangą dwie czarnoskóre kobiety rozbijają właśnie kamienie, bo żwiru tu nie ma, będzie z tego ogrodzenie, żeby za murem trzymać zwierzęta: zgodnie z ideą księdza dom ma stać się samowystarczalny, aby nie „wisiał na białych pieniądzach”, póki co jajka i mleko kupuje się od miejscowych. To chwalebne, lecz przyzwyczaja do pieniędzy – przed czym przestrzega ksiądz Daniel. Z drugiej strony: gdyby nie opłacanie sąsiadów, Tanga skazałaby się na ostracyzm. 

 

Białawych dzieci mieszka ledwie 12 – taki był zamysł: to dom, nie sierociniec – do pomocy mają prawie tyle samo dorosłych, choć cały Boży dzień – od 7 do 17 – spędzają w szkole. A jednak zwyczajny dom – piszę to chybotliwie ze współczuciem, także jako ojciec trójki dzieci – wygląda przecież inaczej, moja rodzina obywa się bez kucharek, kierowców, pomagierów. Posiłki w Tandze są tak bogate, że zastanawiam się, czy podobnie jadam w Warszawie. Na stole jest nawet majonez, tutaj rarytas ze sklepu indyjskiego, trzy razy droższy niż w Polsce, na co nie może sobie pozwolić zwykła tanzańska rodzina (znajomy afrykanista zaznacza: słoik mógł pojawić się na przyjazd gościa z daleka). Pozostaje pytanie: czy Tanga nie staje się niebem dla albinoskich dzieci, które co prawda trafiły tutaj z piekła sierocińców i rodzinnych wiosek, ale poza ogrodzeniem życie wygląda krańcowo inaczej? Czy budowanie dla nich cieplarnianych warunków ma być zadośćuczynieniem, które mimo wszystko dodatkowo je skrzywdzi i utrudni późniejsze życie? Afrykanista potwierdza: podopieczni Tangi mogą być nieprzygotowani do funkcjonowania w tanzańskich realiach, chociaż działalność misji jest nader chwalebna. 

Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Niesiemy Chrystusa

400 lat temu powołano do życia Kongregację Ewangelizacji Narodów, Dzieła Misyjne powstały przed 200 laty, właśnie mija setka rocznica uznania ich za papieskie. W 1926 roku papież Pius XI ustanowił Światowy Dzień Misyjny, który obchodzony jest każdego roku w przedostatnią niedzielę października. Tym razem przypadł 24 października pod hasłem „Spotkaliśmy Jezusa, więc głosimy”. Papież Franciszek z tej okazji ogłosił orędzie: „Podobnie jak Apostołowie i pierwsi chrześcijanie, również my mówimy z całą mocą: »Nie możemy nie mówić tego, cośmy widzieli i słyszeli« (Dz 4,20). Wszystko, co otrzymaliśmy, wszystko, czym obdarował nas Pan, dał nam, byśmy to dobrze wykorzystali i przekazali bezinteresownie innym. Tak jak Apostołowie, którzy zobaczyli, usłyszeli i dotknęli zbawczej mocy Jezusa (por. 1 J 1,1-4), tak i my dzisiaj możemy dotknąć cierpiącego i chwalebnego ciała Chrystusa w historii każdego dnia i odnaleźć w sobie odwagę, by dzielić się ze wszystkimi przesłaniem nadziei, które rodzi się ze świadomości, że towarzyszy nam Pan”. Podkreślał: „Dzisiaj Jezus potrzebuje serc ludzi zdolnych do przeżywania powołania jako prawdziwej miłości, która sprawi, że wyjdą na peryferie świata i staną się posłańcami i narzędziami współczującej miłości. I jest to powołanie, które On kieruje do wszystkich, choć nie w ten sam sposób”. Po co ten wysiłek?

Cóż, 5 miliardów ludzi na świecie nie jest jeszcze ochrzczonych lub nie zna Chrystusa, więc jest o kogo walczyć. 

 

Papieskie Dzieła Misyjne w skali świata co roku zasilają około 600 mln katolików na terenach misyjnych kwotą 90 milionów euro. Dużo czy mało? W Polsce w zeszłym roku podczas Niedzieli Misyjnej zebrano prawie 600 tysięcy euro, przed pandemią był nawet milion (pod względem hojności zajmujemy ósme miejsce w Europie). „Niedziela Misyjna daje nadzieję na to, że kolejni misjonarze w imieniu Kościoła pokonają najdalsze przestrzenie globu, aby zaświadczyć o Ewangelii Życia” – tłumaczy ksiądz dr Maciej Będziński, dyrektor krajowy PDM. Zachęca, by „każdy z ochrzczonych włączył się w dzieło pomocy naszym siostrom i braciom na terenach misyjnych, np. poprzez uczestnictwo w nabożeństwach misyjnych”. Proponuje materiały duszpasterskie, które mają służyć we wspólnotach i parafiach w przybliżaniu idei misji. Najważniejsze są jednak pieniądze, bo pomagają w czynieniu realnego dobra: dzięki nim buduje się i remontuje kościoły, kaplice i domy parafialne; formowani są kapłani i katechiści, dofinansowuje szkolenia dla młodzieży, rozwija ewangelizację medialną. W 2021 roku polscy wierni wsparli w ten sposób 44 projekty w czterech krajach Afryki (Burundi, Demokratyczna Republika Konga, Liberia i Sierra Leone) oraz dwóch Azji (Tadżykistan i Tajwan). Tymczasem tegoroczna liczba projektów nieco spadła w porównaniu z zeszłym i 2019 rokiem (58). Dlaczego? Urzędową odpowiedzią jest pandemia. 

 

Komisja Episkopatu Polski ds. Misji posiada w tym celu cztery agendy: Centrum Formacji Misyjnej, Dzieło Pomocy „Ad Gentes”, Instytut Misyjnego Laikatu i MIVA Polska. Imponuje zwłaszcza działalność MIVA (Mission Vehicle Association – stowarzyszenia na rzecz misyjnych środków transportu). Motto brzmi: „Obviam Christo”, czyli „Niesiemy Chrystusa” na ziemi, wodzie i w powietrzu. Wszak misjonarze pracujący przeważnie w Trzecim Świecie potrzebują środków transportu, by docierać do wiernych: dostali już 2207 rowerów, 679 samochodów (głównie terenowych), 267 motocykli, 23 busy, 18 łodzi, po sześć koni i skuterów, pięć quadów, dwa tuk-tuki, po jednej rikszy, mototaczce i paralotni. Działają liczne wspierające projekty – jak AdoMiS, czyli Adoptuj Misyjnych Seminarzystów, stanowiące pomoc dla kleryków i nowicjuszy na terenach misyjnych. Ba, znajoma ze sklepu z ubraniami „Bóg wie co” wprowadziła właśnie „Misję Katana”, czyli sprzedaż jeansowych kurtek z odzysku, z których 50 złotych zysku przeznacza na wsparcie akcji „Paraiso” (po portugalsku – raj) realizowanego w Mozambiku przez fundację Przymierze Miłosierdzia wspierającą samotne matki na co dzień pracujące na wysypisku śmieci w najuboższej dzielnicy stolicy kraju. Chwalebne, prawda? 

 

Okrężna droga

Chciałbym zapytać, ilu jest misjonarzy na świecie? Ewa Marciniak z sekretariatu Komisji Episkopatu Polski ds. Misji radzi kontakt z Watykańską Kongregacją ds. Ewangelizacji Narodów, ale moje pytanie utyka gdzieś na łączach albo młyny kościelne mielą zbyt powoli. Komisja Episkopatu może powiedzieć, ilu Polaków wyjeżdża w świat, bo co roku w październiku aktualizuje dane. Aktualnie na misjach mamy 1800 misjonarzy i misjonarek w 99 krajach na 5 kontynentach (do tego 39 osób świeckich). Najwięcej w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach – 727 osób, głównie w Brazylii (220), Boliwii (118), Argentynie (110), Peru (55) i Paragwaju (37). W Afryce – 695 osób: Kamerun (109), Zambia (66), Tanzania (55), Madagaskar (44), Republika Południowej Afryki (36), Republika Środkowej Afryki (35) i Rwanda (29). W Azji: 301, w tym Kazachstan (99), Filipiny (28), Japonia (27), Uzbekistan (15) i Tajwan (14). W Oceanii: 62, wszystkie w Papui Nowej Gwinei. W Ameryce Północnej: 15. W szeregach jest 24 biskupów.

Nie da się ukryć: misyjne liczby spadają – w 2020 roku mieliśmy 1883 polskich misjonarzy, rok wcześniej – 1903. Biskup Jerzy Mazur, przewodniczący Komisji Episkopatu narzeka, że Centrum Formacji Misyjnej jeszcze przed kilkoma laty każdego roku przygotowywało do wyjazdu ok. 35 osób. W zeszłym roku tylko 10, w tym – 17. Zgromadzenia typowo misyjne, które same prowadziły formację kandydatów i wysyłały misjonarzy bezpośrednio na misje, nie wysyłają ich wcale albo pojedyncze osoby. Biskup wylicza: ostatnio przeszkodziła pandemia, do tego kolejni misjonarze kończą posługę, przechodzą na emeryturę, chorują i wracają do kraju, podejmują odmienne wyzwania, wreszcie – umierają. Znamienne, iż wśród przyczyn spadku biskup nie wymienia coraz szerzej rozumianego ekumenizmu w Kościele, aby szanować inne religie również prowadzące – choćby okrężną drogą – do Boga. 

Mój niewierzący przyjaciel na każdym kroku podkreśla niechęć do instytucjonalnego Kościoła, bo ten w ostatnich latach zbyt często zaplątuje się w poły sutanny, pozostaje sceptyczny. Uważa, że ksiądz Daniel w Butiamie dzielnie wojujący z przeciwnościami losu, nie jest przecież u siebie: wkroczył z butami w świat magii, tradycyjny na tych terenach, więc niech nie dziwi się odpłacaniem mu brzydkim za nadobne. Coś w tym jest, ale też czegoś nie ma. Wiary. Jeżeli misje rozumieć jako przekonanie o sile Słowa i chęci dzielenia się Nim, cóż może powstrzymywać człowieka przed wykrzykiwaniem na całe gardło: Bóg jest Wielki? Przecież: „Spotkaliśmy Jezusa, więc głosimy”. Ci, którzy naprawdę Go spotkali, nie mogą usiedzieć w miejscu. I właściwie nie ma znaczenia, czy chodzi o przydrożny kamień, czy fotel obity skórą. 

Wysyłając misjonarzy w dalekie kraje, nie wolno jednak zaniedbywać macierzy. Zapełniamy wszak kościoły w Tanzanii i innych pięknych miejscach, tymczasem nie zauważamy pustoszejących w Europie, która pobudowała piękne katedry – o ile jeszcze stoją, bo bywają ordynarnie burzone – lecz nie umie o nie zadbać: coraz mniej w nich wiernych i samych księży. 

Bóg jest ironistą, więc pojawiły się „migracje duchownych” opisywane przez Centralny Urząd Statystyki Kościoła – dzięki czemu Nowy Świat wspomaga Stary Kontynent. Oto wedle znanych danych co piąty kapłan we Francji to obcokrajowiec i zdecydowaną większość stanowią właśnie przybysze z Afryki (druga grupa to Azjaci). Liczby idą w tysiące rocznie, więc biskupi afrykańscy z tego powodu biją na alarm. W Polsce to jeszcze nie nastąpiło. I ciekawe, co by było, gdyby ksiądz Phillip, który w maju przyjedzie do nas z księdzem Danielem, zdecydował się zostać.

Jakub Kowalski
Jakub Kowalski
Rocznik 1975. Absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Pisał o sporcie do "Gazety Wyborczej", gdy sam stał na bramce w amatorskich drużynach piłkarskich. Okazało się jednak, że reprezentacja Polski mu nie grozi, bo umie się rzucać tylko w jedną stronę - o dziwo: w lewą - wtedy pogrzebał swoją karierę i zaczął pisać reportaże społeczne do "Rzeczpospolitej", której pozostaje wierny. Podobnie żonie i trójce dzieci. Na swojej bydlęcej drodze wciąż walczy z aniołem, choć pojął już, że to Bóg, który odjął mu władzę w jednym uchu i dalej błogosławi.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!