Polemizować z Tomaszem Terlikowskim lubię i nie lubię jednocześnie. Lubię, bo Tomasz jest jednym z ostatnich ludzi w Polsce, którzy wierzą w potrzebę debaty publicznej, roztrząsania problemów i osobistego namysłu po prostu. Z drugiej strony nie lubię, bo coraz bardziej martwi mnie ewolucja Tomasza, którego wypróbowany nonkonformizm coraz częściej rozpływa się w rozkosznej wspólnocie medialnych emocji masowych.
Wśród zasadniczych spraw nas różniących pojawiła się ostatnio kwestia zrozumienia istoty reżimu Putina, a pośrednio – aktualności antykomunizmu. Dla Tomasza jest – przynajmniej w wymiarze rosyjskim – nieaktualny, ponieważ neosowieckie i postkomunistyczne elementy systemu politycznego i społecznego współczesnej Rosji to co najwyżej przypadłości nowego porządku, opartego – jego zdaniem – na prawosławnym konserwatyzmie.
Dziwne to, skoro Armia Rosyjska podbija Ukrainę pod historycznymi sztandarami Armii Czerwonej, skoro w Armii tej zachowano ciągle bolszewicką formę „towarzyszu”, skoro funkcjonariusze wspierającego agresję wywiadu ciągle z dumą określają się jako „czekiści”, skoro w ich biurach wiszą portrety Dzierżyńskiego, skoro oderwane od Ukrainy obszary Zagłębia Donieckiego ogłoszono „republikami ludowymi”. O Mauzoleum Lenina, które Putin obiecał chronić – już nie wspomnę.
Wszystko to ma tym większe znaczenie, im mniej dociera do zachodniej opinii i świadomości. Nie dlatego, że przez to nabiera cechy ujawnianej rewelacji. Po prostu dlatego, że nie są to elementy propagandowego sztafażu, ideologii w sensie marksowskim (czyli – fałszywej świadomości), ale materialne znaki głębokiej pamięci instytucji, gwarantujące, że choć nie ma Związku Sowieckiego – sowieckie instytucje i sowiecka polityka trwają. Co więcej – odpowiada to potrzebie aparatu państwa obsługującego te instytucje. Samoświadomość państwowa Rosji jest bowiem oparta na utrwalaniu paropokoleniowych efektów sowieckiej propagandy (a utrwalanie mentalno-propagandowych struktur komunizmu to jedno ze znamion postkomunizmu w ogóle). Dmitrij Pieskow może głosić, że „NATO to narzędzie konfrontacji, sojusz tak pomyślany, tak zaprojektowany, tak powołany i tak rozwijany”, bo ukształtowane przez sowiecką propagandę społeczeństwo ciągle uznaje ZSSR za mocarstwo pokojowe, które bez powodu musiało żyć w stanie ciągłego zagrożenia ze strony agresywnego Zachodu.
Szczególnym składnikiem tych mentalno-propagandowych struktur jest bolszewicki antyfaszyzm. Zjawisko wielowymiarowe zresztą. Po pierwsze przez dziesięciolecia stanowił niepodważalny mandat do dominacji i okupacji wobec „wyzwolonych” państw Europy Środkowej. Po drugie – odbierał jakikolwiek moralny tytuł oporowi narodów Europy Wschodniej, moralnie zdyskwalifikowanych niemiecką orientacją w czasie drugiej wojny światowej. Po trzecie – delegitymizował wszelkie formy sprzeciwu tych narodów wobec ZSSR czy polityki do niego nawiązującej, uznawał ich patriotyzm za formę „nazizmu”, czemu opinia liberalna nie była w stanie się przeciwstawić, skoro sama stosowała bardzo podobne schematy propagandowe. Po czwarte – odczłowieczał wrogów, bo w tradycji sowieckiej „walka z faszyzmem” usprawiedliwiała wszystko.
Ten bolszewicki antyfaszyzm jest w ogóle nieobecny w wypreparowanych z socjologicznej i historycznej rzeczywistości analizach Tomasza Terlikowskiego. Mimo, że jego bardzo szczególnie aktualnym dokumentem są na przykład wyznania majora Aleksieja Bakumienko, który w Russia Today opowiadał jak jego oddział „oczyszcza” (!) Buczę i wspominał pradziadka, który „przeszedł całą Wielką Wojnę Ojczyźnianą i aż do 1953 roku pędził przez lasy faszystowskie złe duchy”. Po czym major Bakumienko oświadczył, że jest „kontynuatorem tej chwalebnej tradycji” i że „nie zhańbi pradziadka i dojdzie do końca”. I doszedł.
Wspólnym powołaniem narodów Zachodu po rozpadzie Związku Sowieckiego było wsparcie niepodległości państw, które ją odzyskiwały lub wprost powstawały. Był to warunek pokoju w Europie i stabilizacji nowego porządku międzynarodowego. Tym bardziej, że wymagała tego sytuacja, bo niezależność tych państw była od samego początku kwestionowana. Neosowiecka Rosja już w czasach Jelcyna uznała je za „bliską zagranicę”, która nie może zawierać żadnych nieakceptowanych przez Rosję porozumień międzynarodowych. To właśnie stanowiło o niewygasłej ważności misji Przymierza Atlantyckiego. Twierdzenie, że ZSSR zniknął bez (istotnego) śladu, że pozostały po nim najwyżej nieznaczące pamiątki, a Zachód ma nową misję – szerzenia uniwersalnej demokracji – jedynie zbudowało znakomite tło dla polityki Putina. Cdn.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.