Rosja zawsze fascynowała Zachód jako alternatywa, możliwość przezwyciężenia samego siebie. Stawia to ludzi żyjących strefie Międzymorza w trudnej sytuacji. Zachodnia antysystemowość bywa i dla nich pociągająca, jednak nie jeśli idzie w pakiecie z prorosyjskością.
Podczas mojego trzyletniego pobytu w Berlinie zawsze fascynował mnie fakt, że skrajną lewicę i skrajną prawicę dzieliło wszystko poza jednym – ostentacyjną prorosyjskością. Była ona widoczna i w przypadku innych partii, jednak w Die Linke i AfD przybierała wymiar wręcz karykaturalny, zwłaszcza w kwestiach związanych z historią, czy tzw. kulturą pamięci. Alexander Gauland, lider AfD, potrafił z trybuny w Bundestagu bronić polityki zagranicznej Józefa Stalina. Tłumaczył, w związku z rocznicą wybuchu drugiej wojny światowej, że Josif Wissarionowicz sprzymierzył się z Hitlerem tylko taktycznie. Stalin nie miał innego wyjścia, a Polska była sama sobie winna, bo nie przyłączyła się w 1939 do żadnego z potężnych ościennych mocarstw. Co do Die Linke, to dla nich kluczowy był moment zakończenia wojny. Zapadły mi zwłaszcza w pamięci obchody 75-tej rocznicy konferencji w Poczdamie zorganizowane przez działaczy związanych z tą partią. Prelegenci i część publiczności otwarcie oskarżały i tak przecież dość krytyczny wobec USA i przyjazny Kremlowi rząd Angeli Merkel o bycie sługą amerykańskiego imperializmu. Kanclerz wytykano porzucenie budowania współpracy z Rosją. Podnoszono konieczność tworzenia eurazjatyckiej osi i wyśpiewywano peany na cześć rosyjskich wyzwolicieli i pogromców narodowego socjalizmu zarazem.
Oczywiście stosunek Niemiec do Rosji zawsze był specyficzny. W całej myśli zachodniej obecna jest jednak pewna rezydualna fascynacja antysystemowych polityków i myślicieli Rosją. Dziewiętnastowieczni reakcjoniści za De Maistrem widzieli w Moskwie wzór wszelkich możliwych cnót dawnych monarchii europejskich, które bezpowrotnie zaprzepaściła rewolucja francuska. Z tego sposobu myślenia o imperium carów wyłamał się dopiero Astolphe de Custine publikując w 1843 swoją Rosję w 1839 (znaną polskiemu czytelnikowi jako Listy z Rosji). Jednak, jak twierdził sam Custine, powodem, dla którego udał się na wschód, było właśnie poszukiwanie pewnego konserwatywnego ideału i dopiero z czasem dostrzegł jak daleka jest Rosja od jakichkolwiek zachodnich kategorii społecznych i politycznych. Dla odmiany w dwudziestym wieku ojczyzna Dostojewskiego stała się mekką dla postępowych Europejczyków. Sartre czy Shaw, Ibárruri czy Gramsci, wszyscy wzdychali do kraju w którym wszystko w polityce można zrobić ot tak, jednym śmiałym ruchem, bez krępujących zachodnich konwencji, reguł i tradycji.
Europa Środkowo-Wschodnia była oczywiście do pewnego stopnia inna. Na bezkrytyczną prorosyjskość zaszczepił ją realny socjalizm. W efekcie w latach osiemdziesiątych największy związek zawodowy w regionie, polska Solidarność, odżegnywał się wyraźnie od ideologicznych asocjacji, które dla zachodnich związkowców były chlebem powszednim. Jednak szybko i do Polski zaczął przenikać zachodni dyskurs na temat Moskwy jako ważnej antysystemowej siły, która jest może jedyną nadzieją na pokonanie anglosaskiego globalizmu. Celował w tym podejściu np. Adam Wielomski, który jeszcze w 2012 dowodził, iż „sojusz z prawosławną Rosją jest jedyną możliwością przeciwstawienia się zachodniej sekularyzacji”. Nawoływał tym samym Wielomski do ułożenia się z Kremlem właśnie z pozycji antysystemowego ultrakonserwatyzmu przesiąkniętego myślą de Maistra i Bonalda. Okazało się też, że bardzo podobnie myśli miało wielu działaczy narodowych nawiązujących z kolei do polityki zagranicznej Romana Dmowskiego. I znowu nieco podobnie jak w Niemczech zaskakująco ciepło o opcji rosyjskiej mówili też przedstawiciele postkomunistycznego betonu, który wciąż jeszcze funkcjonuje w jakiejś formie w polskim życiu politycznym.
Sam na łamach Kontry podkreślałem, jak bardzo zwodnicza jest teza o powszechnej agenturalności każdego, komu jakoś jest po drodze z aktualną linią polityczną Kremla (a przynajmniej tak mu się wydaje). Dlatego nie mam zamiaru miotać ani pod adresem profesora Wielomskiego, ani nikogo innego, niewybrednych oskarżeń oraz inwektyw. Znacznie ciekawsza jest dla mnie próba zrozumienia pewnej fascynacji intelektualnej, która, jak przyznaje dziś sam Wielomski, nie może już przynieść w polskiej polityce żadnych konkretnych owoców. Odnotowuję więc, że dyskretny urok Kremla działa zwłaszcza na polskie i zachodnie środowiska polityczne związane z alterglobalizmem, antyglobalizmem, czy jak sam to nazwałem, lokalizmem. Coś miłego o Moskwie ma do powiedzenia zarówno Tucker Carslon czy Wojciech Cejrowski, jak i Bernie Sanders. Czarowi ulegają nawet niektórzy hierarchowie kościelni, zwłaszcza po tym, jak patriarcha Cyryl zasugerował, że wojna na Ukrainie ma ukrócić raz na zawsze parady LGBT w Kijowie. Wszystkim omamionym zwykle w zachodnim, a zwłaszcza amerykańskim wydaniu globalizmu wiele się nie podoba. Jednocześnie jednak globalizm wydaje im się zjawiskiem przepotężnym. Staje się on w ich ujęciu apokaliptycznym smokiem o licznych medialnych i biznesowych głowach. Pokonanie takiego stwora nie jest zaś możliwe przy użyciu normalnych środków, potrzebny jest jakiś święty Jerzy. Wielu takiego świętego widziało aż do 24 lutego 2022 w Rosji, wielu dostrzega go w niej nawet i później.
Nie będę ukrywał, że rozumiem antyglobalistów również dlatego, że sam jestem przecież autorem esejów i artykułów traktujących o zanikaniu tradycyjnego podziału na lewicę i prawicę oraz wykluwaniu się podziału na globalizm i lokalizm. Inaczej niż wielu innych analityków starałem się też zawsze dostrzec pozytywne elementy w spojrzeniu antyglobalistycznym. Nie uważam jednak, że lekarstwem na globalizm jest staromodny regionalny imperializm, a już zwłaszcza imperializm w wydaniu rosyjskim. Wielość państw narodowych nie wyklucza, w moim odczuciu, możliwości ich współpracy i budowania stabilnego ładu światowego. Dostrzegam też, że utożsamiający się z globalizmem Joe Biden stanął ostatecznie po stronie Ukrainy, a na przykład zdecydowanie antyglobalistyczny Wiktor Orban się waha. To nie jest łatwy moment dla wszystkich krajów naszego regionu. Zwłaszcza dla tych, dla których z jednej strony tak ważne są ich tożsamości kulturowo-polityczne, a z drugiej prawdziwie egzystencjalnym zagrożeniem jest Kreml, a nie Waszyngton, przy całej jego ideologicznej specyfice. Co do mnie, to mogę tylko nawiązać do klasycznego (choć apokryficznie przypisywanego Józefowi Piłsudskiemu) zdania i powiedzieć, że jeśli będę musiał, to z tramwaju o nazwie antyglobalizm wysiądę na stacji Międzymorze.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.