Po aneksji przez Rosję okupowanych terytoriów i wobec nabierającej tempa kontrofensywy ukraińskiej jesteśmy w momencie przesilenia, o czym już pisałem. Uważam, że Władimir Putin pewnie spróbuje użyć broni masowego rażenia. Najprawdopodobniej jednak do apokalipsy nie dojdzie. Wojsko Putina nie jest gotowe na hekatombę, a druga strona daje mu jasno do zrozumienia, że może jej uniknąć.
Zachód traktuje nuklearne pogróżki Rosji bardzo poważnie. Jako analityk także widzę rosnące prawdopodobieństwo apokaliptycznych scenariuszy. Jak jednak słusznie zauważył Rafał A. Ziemkiewicz w twitterowej polemice z Łukaszem Warzechą wokół mojego tekstu pt. „Point of no return” Władimira Władimirowicza nie bardzo wiadomo, jaki z tego wyciągnąć wniosek. Czy konkludujemy, że Federacji Rosyjskiej wolno wszystko, bo zawsze może zagrozić swoimi głowicami? Ten gospodarczo i demograficznie coraz bardziej podupadły kraj? Owa „Górna Wolta z rakietami”, jak to zgrabnie ujął kiedyś kanclerz Helmut Schmidt? Oczywiście taka konkluzja byłaby bezsensowna. Geopolityczne wpływy Rosji są nie do obronienia, bez względu na to, co sama zrobi i jak bardzo chcieliby pomóc jej rozmaici konserwatorzy status quo. Oczywiście dla wszystkich będzie lepiej, jeśli zaakceptuje status regionalnego mocarstwa, orbitującego coraz bardziej wokół Chin i porzuci fantazmaty o wielkim „rosyjskim świecie”.
Pytanie: jak ją doprowadzić do tego stanu i równocześnie nie wywołać wojny nuklearnej? W kraju nie ma przecież czegoś, co zachodni liberalizm określa „społeczeństwem obywatelskim”. Prawdziwe protesty zaczęły się dopiero, kiedy przypadkowych młodych mężczyzn zaczęto przymusowo mobilizować. Nie trwały zaś na większą skalę, kiedy ginęli żołnierze zawodowi, a na Ukrainie mnożyły się krwawe zbrodnie. To obraz wyjątkowej moralnej nędzy. Mówiąc w skrócie, Irańczyków poruszyła niedawno bardziej śmierć jednej teherańskiej dziewczyny niż Rosjan masakra przeszło pięćdziesięciu tysięcy „ich” chłopców. Nie będzie w Rosji na pewno masowej demokratyzującej rewolucji. Realnie więc rzecz ujmując, cała nadzieja w wojskowych, junta jest zawsze lepsza od oszalałego neototalitaryzmu bez żadnych hamulców. W podobnym momencie drugiej wojny światowej, kiedy zwycięstwo Rzeszy nie było już możliwe, wojskowi spróbowali zamachu i Clausowi von Stauffenberg prawie się udało.
Ryzyko jest jednak oczywiście ogromne. W tym kontekście Marcin Kędzierski w ostatnim numerze „Więzi” zadał bardzo ważne pytanie, które brzmi: „Dlaczego w Polsce mniej myślimy o groźbie użycia broni atomowej przez Putina?”. Myślę, że odpowiedzią jest fakt, że Kremlowi na Zachodzie udało się sprzedać dość dobrze mit bohaterskiego rosyjskiego żołnierza, w który my w nasze części Europy po prostu nie wierzymy. Nie widzimy, w skrócie, w Rosjanach apokaliptycznych demonów zdolnych zniszczyć świat i siebie wraz z nim, bo wierzymy w ich małość i tchórzostwo.
Tutaj mała dygresja: trudno oczywiście odmówić znamion bohaterstwa czynom niektórych szeregowych żołnierzy. Ich dowódcy odznaczali się jednak od czasów wielkich czystek przeważnie cynizmem, tchórzostwem i bestialstwem. Gdyby zaś Stalin nie wyciągnął kilku zdolnych oficerów pokroju Konstantina Rokossowskiego z łagrów i szybko nie awansował kilku młodzików, takich jak Gieorgij Żukow, losy wojny ojczyźnianej mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. Dziś w Rosji nie ma jednak wielkiej armii ojczyźnianej. Kraj nie posiada już przecież tamtych rezerw demograficznych. Zmieniła się też mentalność mas. Brak wymęczonych głodem wielkiej kolektywizacji synów chłopskich, którzy pójdą w kamasze choćby i na pewną śmierć, byleby się wcześniej do syta najeść. Dziś młodzi Rosjanie wolą ucieczkę nawet pieszo przez Kaukaz niż użyźnianie sobą ukraińskiej gleby.
Wysocy oficerowie to zaś, jak wynika z doniesień z frontu i rosyjskich społecznościówek, w dużym stopniu pozbawieni kręgosłupa potakiwacze i tchórze z polityczno-towarzyskiego klucza. I tutaj właśnie dochodzimy do sedna sprawy.
Użycie broni nuklearnej na skalę większą niż np. kontrolowana awaria w elektrowni w Erhodarze to jednak czyn, który wymaga osobistej odwagi i gotowości poświęcenie swojego życia, również ze strony samego dowództwa. Czy w rosyjskiej armii panuje dziś taki etos? Zupełna wiara w ich sprawę, pełna gotowość do poświeceń? Tymczasem w przypadku głowic strategicznych zgodnie z naszą najlepszą, choć nieoficjalną, wiedzą o rosyjskich procedurach wymagane jest zatwierdzenie ze strony szefa sztabu i ministra obrony. W przypadku głowic taktycznych, procedura jest zapewne uproszczona, ale prezydent federacji sam przecież nie usiądzie za sterami bombowca. Co więcej, dostarczenie tych ładunków w pobliże miejsca działań wojennych jest trudne bez równoczesnego zaalarmowania zachodnich systemów wywiadowczych.
Ukraina robi tymczasem wszystko, co może, aby przekazać rosyjskiej armii jasny sygnał: „nie musicie umierać, nie chcemy masowych ofiar, tylko wycofania się z naszych terenów”. Kijów czyni tak otwarcie kanałami medialnymi zapewniając o tym, że ci, którzy się poddadzą, mogą liczyć na dobre traktowanie i namawiając wojsko wroga do odwrotu. Wykonuje też znaczące gesty, jednocześnie demonstrując cały czas swoje przekonanie o zwycięstwie. Prezydent Żeleński odwołał na przykład kolejną turę poboru, mówiąc, że armia którą teraz dysponuje w zupełności mu wystarczy. Niektórzy analitycy zokludowali też, że Ukraińcy celowo nie domknęli kotła pod Łymaniem, zostawiając Rosjanom drogę odwrotu pomimo wyraźnych rozkazów Putina, który zaczął stosować doktrynę „ani kroku wstecz”.
Ogólnie nic z tego co widzieliśmy w związku z ukraińską kontrofensywą i szeroko kontestowaną mobilizacją w Rosji nie sugeruje, aby ktokolwiek w armii Putina był gotowy pomóc mu „wcisnąć guzik”. Wydaje się, że sam Władimir Putin dobrze o tym wie, inaczej już pewnie sięgnąłby po arsenał broni masowego rażenia. Mówimy jednak o człowieku o silnie autorytarnej osobowości, który do tego ma rosnące poczucie, że w sensie dosłownym walczy coraz bardziej o swoje życie. Najprawdopodobniej więc w końcu spróbuje czegoś naprawdę desperackiego. Ryzyko jest dla niego duże, ale jest też możliwość, że system zadziała, a ograniczona detonacja jednak zastraszy Zachód. Nie da się takiego działania do końca przewidzieć i się przed nim ustrzec. Pozostaje wierzyć nie w szlachetność rosyjskiej duszy, ale właśnie w jej demoralizację i tchórzostwo. To paradoksalnie może nas uratować. Bardzo prawdopodobne jest bowiem, że rozkaz po prostu nie zostanie wykonany. To z kolei samo przez się będzie oznaczać natychmiastową utratę władzy przez obecnego gospodarza Kremla. Najpierw więc areszt domowy, a potem cokolwiek zechcą nowi decydenci. Społeczeństwo nawet nie mrugnie, to nic, że w sondażach Putin ma poparcie. Kolejnego też poprą. Próba generalna apokalipsy skończy się wtedy kolejną klapą w iście rosyjskim stylu, a przedstawienie, szczęśliwie, nigdy nie wejdzie na afisze.
A potem? Niezależnie od wszystkiego, zgadzam się z Marcinem Kędzierskim, że zwykłym Rosjanom należy się odrobina chrześcijańskiego miłosierdzia. To miłosierdzie będzie musiało jednak przybrać formę: „zniesienie sankcji i pomoc rozwojowa w zamian za głowice”.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego