„Jaki jest najlepszy plan, aby zapewnić ludzkości długą, szczęśliwą i zdrową przyszłość?”, pyta Petronella Page, która prowadzi globalny talk show „Witaj świecie!”.
„Możemy przywrócić równowagę ekologiczną, uzdrowić biosferę i tak dalej, innymi słowy zacząć żyć zgodnie z posiadanymi zasobami, a nie na niespłacalny kredyt, jak to czyniliśmy przez ostatnie pół wieku, jeśli poddamy eksterminacji dwieście milionów najbardziej rozrzutnych i marnotrawnych osobników naszego gatunku”, odpowiada doktor Tom Gray zaproszony do studia telewizyjnego. Ekspert od lat próbuje, przy wykorzystaniu komputerów, znaleźć wyjście awaryjne z katastrofalnej sytuacji, w jakiej znalazł się gatunek ludzki.
Pytanie i odpowiedź padają w książce „Ślepe stado” Johna Brunnera. Podobno to „najlepsza powieść science fiction wszech czasów”. Książka ukazała się w 1972 roku. W tym samym roku opublikowany został słynny już raport „Granice wzrostu”. Przypadek? Nie sądzę.
Brunner to prorok. Przewidział świat, w którym woda, gleba i powietrze są zatrute. W jego książce, ludzie myją twarze wodą butelkowaną, kranówki używa tylko biedota. Ziemia opryskiwana chemią rodzi żywność nafaszerowaną chemią, nielicznych stać na organiczne, ekologiczne produkty. Ludzie spędzają większość czasu w domach, bo na zewnątrz trzeba chodzić w maskach filtracyjnych. Władza polityczna umywa ręce, prawo ochrony środowiska to fikcja, światem rządzą korporacje. „Bogate kraje zniszczyły wszystko, co miały i poszły kraść do ludzi, którym coś jeszcze zostało.”
Bruner pisał 50 lat temu o świecie, który mamy dziś za oknem. Każdy, kto widzi coś więcej niż czubek własnego nosa ma świadomość obecności PFOA w naszej krwi, glifosatu w naszym moczu czy smogu w naszych płucach. Oczywiście, jeszcze nie wszystko, o czym pisał Bruner widać z naszego okna w Polsce. Na razie patrzymy na czubek narodowego nosa, bo co nas interesuje sytuacja ludzi w krajach Trzeciego Świata. Najważniejsze, że możemy ich jeszcze okradać, żeby nam było dobrze.
Ale wszelkie zło zatacza koło i w końcu do nas wróci. Jak naucza Apokalipsa św. Jana: „I rozgniewały się narody, a nadszedł Twój gniew i pora na umarłych, aby zostali osądzeni, i aby dać zapłatę sługom Twym prorokom i świętym, i tym, co się boją Twojego imienia, małym i wielkim, i aby zniszczyć tych, którzy niszczą ziemię”. Jesteśmy dziś bliżej tych słów niż kiedykolwiek.
Bomba populacyjna
Wyobraź sobie, że masz staw, w którym umieszczasz sadzonkę lilii wodnej. Każdego dnia lilia i jej potomstwo podwaja liczbę liści. Gdybyś pozwolił jej swobodnie się rozrastać, pokryłaby staw w ciągu 30 dni, wypierając wszystkie inne formy życia. Porośnięta powierzchnia przez dłuższy czas wydaje się niewielka. To osłabia Twoją czujność. Zaczynasz niepokoić się dopiero, kiedy lila pokrywa już połowę powierzchni stawu. Zagadka: którego dnia to nastąpi? Odpowiedź: dwudziestego dziewiątego. Pozostał Ci zatem tylko jeden dzień na ratowanie stawu. Za późno.
To natura wzrostu wykładniczego. Kiedy coś rośnie w sposób wykładniczy to znaczy, że się podwaja – 1, 2, 4, 8, 16, 32 itd. Czas podwajania jest stały i można go obliczyć. Inną cechą wzrostu wykładniczego jest to, że wielkość rosnąca wykładniczo przyspiesza i zaskakująco szybko osiąga wyznaczoną górną granicę.
Spójrz teraz na kilka liczb obrazujących wzrost populacji. W roku 1600 żyło nas na Ziemi pół miliarda, w 1940 dwa miliardy, a w 1990 roku stuknęło nam pięć miliardów. W 2002 roku, ostrożne prognozy szacowały, że w okolicach 2050 roku będzie nas osiem miliardów. Mamy rok 2023 i już jest nas osiem miliardów. Liczba ludzi na Ziemi rosła do tej pory wykładniczo.
„Nawet jeśli obecnie rozmnażające się pokolenie decyduje się na mniejszą liczbę dzieci, to i tak w wyniku tego, że ich dziadkowie i rodzice mieli ich tak dużo, co cztery i pół dnia na naszej planecie przybywa milion ludzi. Nawet uczeń podstawówki stwierdzi, że nie jest to zbyt bezpieczne dla środowiska” – pisze Alan Weisman w książce „Odliczanie: ostatnia nadzieja na przyszłość naszej planety?”. (Jeżeli nie masz czasu na lekturę wielu książek o bombie demograficznej to polecam tą jedną.)
Ocenę wpływu człowieka na środowisko można analizować przy pomocy prostego równania, zrozumiałego dla zwykłego obywatela:
I=PAT
W równaniu poszczególne czynniki to: I (Impact) – wpływ na środowisko, P (Population) – liczba ludzi, A (Affluence) – zamożność/konsumpcja, T (Technology) – energochłonność technologii potrzebnej do konsumpcji i zamożności. Równanie zostało po raz pierwszy zaprezentowane w pracy „Impact of Population Growth” w piśmie „Science” w 1971 roku. Jej autorami byli Paul R. Ehrlich i John P. Holdren.
Z przeludnieniem mamy do czynienia, kiedy środowisko naturalne nie jest w stanie utrzymać przy życiu ludzi na danym obszarze z uwagi na brak np. wody, pożywienia czy czystego powietrza.
„Zaprzeczanie przeludnieniu jest teraz w modzie” pisał filozof polityki John Gray w 2002 roku. Minęło 20 lat i nadal temat przeludnienia jest „niepoprawny politycznie”. Szczególnie w bogatych krajach, które „w swoim zużyciu surowców same są najbardziej przeludnione”. „Popularne przekonanie, że nie istnieje coś takiego jak przeludnienie, jest częścią antropocentrycznego światopoglądu, który nie ma niczego wspólnego z nauką” – zauważa autor „Słomianych psów”.
Przed przeludnieniem ostrzegali w przeszłości Thomas Robert Malthus w książce „Prawo ludności” oraz Paul i Anne Ehrlich w książce „The Population Bomb”. Przez dekady byli oni szkalowani i wyszydzani. „Legiony ekspertów i samozwańczych mędrców ekonomicznych usiłowały zagłuszyć ich przesłanie. Jednakże ono ciągle wypływa na powierzchnię” – pisze Alan Weisman.
(Nie) uratuje nas technologia
Są tacy, którzy mówią, że nie ma granicy dla wzrostu populacji. Uratuje nas bowiem ludzka pomysłowość w zakresie technologii. „Nauczymy się kopać głębiej i pompować szybciej” – napisał w 1996 roku Julian Simon, ekonomista z University of Maryland i Instytutu Cato, think tanku wolnego rynku. „Mamy obecnie w naszych rękach – a tak naprawdę w naszych bibliotekach – technologię, która wyżywi, zapewni ubranie oraz energię rosnącej nieustannie populacji naszej planety przez następne siedem miliardów lat” – to kolejna złota myśl Simona.
No cóż, „każdy, kto wierzy, że wzrost wykładniczy może trwać w nieskończoność na skończonej planecie, jest albo szaleńcem, albo ekonomistą” (Kenneth Boulding).
Żyjącymi odpowiednikami Simona są dziś Musk, Gates i Schwab. Przykładowo, Musk twierdzi, że konieczne jest wręcz podniesienie wskaźnika urodzeń. Niestety, technokraci wychowani na filmach typu „Star Trek” tak mają. Naoglądali się w dzieciństwie, że możliwe jest życie w sztucznym środowisku, pozbawionym roślin, zwierząt i dzikiej przyrody, za to wypełnionym technologią i plastikiem.
Gdy 15 listopada 2022 roku, według ONZ, stuknęło nam 8 miliardów „Washington Post” w komentarzu redakcyjnym napisał, że to „prawdopodobnie dobra rzecz”, bo „wkrótce na Ziemi pojawią się miliony nowych ludzi, a ich nowe pomysły i świeża energia” rozwiążą nasze problemy. Czyli po nas choćby potop. Bo te miliony nowych ludzi będą zbyt zajęte przetrwaniem kolejnego dnia, żeby mieć czas i przestrzeń na wymyślanie technologicznych nowinek, jak dzisiaj robią to jeszcze ich ojcowie.
Swoją drogą to ciekawe, czy ci którzy głoszą dziś, że jest nas za mało i możemy rozmnażać się bez granic, mają świadomość, że pchają nas w kierunku wojen na śmierć i życie. Bo trudno sobie wyobrazić pokojowy świat, kiedy zacznie brakować wody, która gasi nasze pragnienie, ropy, która podtrzymuje naszą cywilizację czy ziemi, która daje nam pożywienie.
Z kolei, Marek Lechowski w książce „Czy jest nas za dużo?” zachęca, żebyśmy pamiętali o efekcie kompensacji (ang. rebound effest), „który sprawia, że postęp jest zawsze mniejszy, niż to wynika z prostych przeliczeń. Wyobraźmy sobie, że przejęliśmy się problemami naszej planety i chcemy kupić samochód, który zużywa mało paliwa. Nasz samochód kosztuje nas mniej, emituje mniej zanieczyszczeń. Na tej tańszej transakcji zaoszczędzimy i my, i natura – przynajmniej w tym momencie. Efekt kompensacji polega na tym, że ponieważ mamy oszczędny samochód i możemy podróżować taniej, będziemy podróżować dalej, zatem w części lub całkowicie skompensujemy oszczędność”.
Często w dyskusjach o przeludnieniu pojawia się argument „zielonej rewolucji”. Przypomnę, że w drugiej połowie XX wieku, dzięki technologii hybrydyzacji roślin wyhodowano nową odmianę pszenicy karłowatej, która dawała wyjątkowo duże plony. Eksperymenty hodowlane miały na celu ograniczenie głodu na świecie. I faktycznie go ograniczyły, np. w Indiach czy Chinach, ale jakim kosztem?
„Pomimo radykalnych zmian w składzie genetycznym pszenicy i innych upraw nie wykonano żadnych badań związanych z wpływem nowych genetycznych odmian na bezpieczeństwo ludzi lub zwierząt. Skupiono się przede wszystkim na zwiększaniu plonów. Genetycy byli pewni, że hybrydyzacja daje bezpieczne produkty, nadające się do konsumpcji przez ludzi, a kwestia światowego głodu była tak pilna, że efekty rolniczych eksperymentów wprowadzono do zasobów żywnościowych bez uwzględnienia spraw ludzkiego bezpieczeństwa jako drugiej strony równania” – pisze amerykański kardiolog, doktor William Davis w książce „Dieta bez pszenicy”. Rezultatem masowego spożywania pszenicy jest dziś ogólnoświatowa epidemia cukrzycy, chorób serca czy otyłości. I masowe samobójstwa hydrologiczne w Indiach. Od 1995 roku ponad 270 tysięcy rolników odebrało sobie życie.
Wkrótce czeka nas „nowa zielona rewolucja”, tym razem przy użyciu technologii CRISPR, napędów genowych i „czystego mięsa”. Jakie „czyste zło” dostaniemy tym razem w pakiecie?
Dewzrost
Są również głosy, które mówią, że nie ma granic dla zwiększającej się liczby ludzi na Ziemi, bo uratuje nas dewzrost. Jeśli zahamujemy lub cofniemy wzrost gospodarczy to Ziemi starczy dla następnych kilku (kilkunastu, kilkudziesięciu) miliardów ludzi – sky is the limit.
No nie, to tak nie działa, co pokazuje przywoływane wcześniej równanie „I=PAT”. Konsumpcję i technologie możemy ograniczać, ale jeżeli w tym samym czasie będzie zwiększała się liczba ludzi to i tak wpływ na środowisko będzie duży. Tym większy, im więcej będzie ludzi. „Im jest nas więcej na kuli ziemskiej, tym więcej zakłóceń jest antropopochodnych, to znaczy uszkadzamy naturę” (Lem).
Zachłanna konsumpcja i przeludnienie to dwie strony tej samej monety. „Oddzielenie kwestii konsumpcji od wielkości populacji jest jak mówienie, że długość prostokąta ma większe znaczenie dla jego powierzchni niż jego szerokość” – tłumaczy Paul Ehrlich.
Rozbrajanie bomby konsumpcji oznacza walkę z 7. grzechami głównymi: pychą, chciwością, nieczystością, zazdrością, nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu, gniewem i lenistwem. A dziś to właśnie te grzechy sprzedają się najlepiej. Zwiększają rozmiar bomby konsumpcji.
„Dwieście milionów najbardziej rozrzutnych i marnotrawnych osobników naszego gatunku” jest żywotnie zainteresowanych, żebyśmy grzeszyli, codziennie, przez 365 dni w roku. Im więcej ludzie mają, tym więcej jeszcze chcą posiadać. Kasta dwustu milionów skutecznie ogłupia masy. I tak to się kręci, bo jak śpiewał Kazik z Kultu w „Udanej transakcji”: „A ci, ci, co ogłupiają, najlepiej zarabiają. A ci, co dużo zarabiają, ci najlepiej płacą.”
Po pierwsze, umiar
Jakie jest wyjście awaryjne z katastrofalnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy my, ludzie?
Po pierwsze, potrzebny jest umiar. Skromniejszy tryb życia (Malthus). Jeśli chcemy, żeby nasz gatunek przetrwał potrzebujemy rozbroić bombę konsumpcji i populacji.
Jak podaje Oxfam ośmiu ludzi posiada tyle bogactwa, co połowa świata. Nawet uczeń podstawówki stwierdzi, że coś tu jest nie tak. Dlatego umiaru powinniśmy żądać przede wszystkim od „dwustu milionów najbardziej rozrzutnych i marnotrawnych osobników naszego gatunku”. To z nimi de facto toczymy tę wojnę, nie między sobą. „Rzeczywiście toczy się wojna klas, ale to moja klasa – klasa bogaczy – ją prowadzi i to my wygramy”, twierdzi Warren Buffett, miliarder, inwestor i szósty najbogatszy człowiek świata.
„Jednak nawet gdyby – pod wpływem jakiejś siły wyższej – wielkość populacji ustabilizowała się w połowie XXI wieku na poziomie znacznie poniżej 10 miliardów, to i tak mieszkańcy całego globu nie mogliby liczyć na osiągnięcie poziomu zamożności i stylu życia charakterystycznego dla współczesnej klasy średniej w Ameryce Północnej, Europie Zachodniej i Japonii” – zauważa Edward O. Wilson w książce „Konsiliencja. Jedność wiedzy”.
Dobrobyt bez wzrostu jest możliwy. Umiaru potrzebujemy we wszystkim, co robimy na Ziemi. Od rzeczy małych, jak nie kupowanie nowej wersji smartfona, po rzeczy wielkie, jak zakaz lotów w kosmos do momentu, kiedy nie posprzątamy bałaganu, jaki robimy na naszej planecie.
Czy samoograniczenie w skali globalnej jest możliwe? Czy pragnienia konsumpcyjne wszystkich ludzi na Ziemi mogą być stłumione? Wątpię. Mimo to, warto „zachowywać się jak trzeba” dokonując codziennych wyborów konsumenckich i obywatelskich. Warto „zachowywać się jak trzeba” stawiając opór żądzom kasty dwustu milionów, którzy prawą ręką dla własnego zysku i władzy niszczą planetę, a lewą, w ramach CSRu wzywają do jej ratowania (naszym, a nie własnym, kosztem).
CZYTAJ TAKŻE:
MACIEJEWSKI: Nie możesz wyłączyć? Wyjmij baterie!
OKRASKA: W obronie wspólnoty. Ponad podziałami
Po drugie, nie kraść nitów
Po drugie, do przeżycia potrzebna jest nam różnorodność przyrodnicza. Potrzebna jest dzika przyroda, z której wyrośliśmy. To oznacza, że powinniśmy troszczyć się zarówno o ludzi, jak i o inne gatunki roślin i zwierząt. „Musimy pojąć, iż Płetwale Błękitne, Jaguary, Nosorożce Czarne i lasy deszczowe nie mają szansy przeżycia przy dalszym trwaniu eksplozji populacji ludzkiej” – pisał Dave Foreman w książce „Wyznania wojownika Ziemi”.
Wyobraź sobie, że przy wsiadaniu do samolotu widzisz mechanika, który wyciąga nity ze skrzydła. Kiedy z przerażeniem pytasz go, co robi, słyszysz odpowiedź, że nie masz się czym martwić. Samolot ma tysiące nitów, brak kilku z pewnością nie skończy się katastrofą. A poza tym robił to od dawna, a skrzydło nadal się trzyma i samolot lata bezpiecznie. Przypowieść znajduje się w książce „Extinction”, której autorami są Paul R. i Anne H. Ehrlich. Przyrównują oni samolot do statku kosmicznego Ziemia, mechanika do ludzkości, a nity do gatunków, które wybijamy w szalonym tempie. „Ekolog ma mniej więcej takie same szanse przewidzenia konsekwencji wyginięcia danego gatunku, jak pasażer linii lotniczych oceniający skutek braku pojedynczego nitu”.
Jest ogromna różnica między kapitałem finansowym, a kapitałem przyrodniczym. Te kapitały nie są wzajemnymi zamiennikami. Pieniędzy nie da się jeść.
W 1999 roku w rozmowie dla miesięcznika „Dzikie Życie” Stanisław Lem mówił: „Myśmy tę przyrodę opuścili. Nie chcę powiedzieć nieładnie o nas, ale my, pod wpływem sukcesów niektórych technologii, przestaliśmy rozumieć fakt podcinania gałęzi, na której siedzimy i może nas to bardzo dużo kosztować w nadchodzącym stuleciu. Przecież znamy z historii całe cywilizacje, które wyginęły, gdyż nie umiały dostosować się do przyrody. Dzisiaj nam się wydaje, że jesteśmy panami, ale to nieprawda. Jak przychodzą klęski żywiołowe, to się wtedy okazuje, że jesteśmy robaczkami na tej kuli ziemskiej i jesteśmy zupełnie, ale to zupełnie bezsilni. Wystarczy kilka dni opadów i okazuje się, że człowiek nie może się nigdzie ruszyć, nie może nic załatwić”. Zamiast więc czytać bajki Lema, powinniśmy poczytać jego eseje i publicystykę, szczególnie te, które przestrzegają przed łatwym życiem z mordą w śmietanie.
Lynn Margulis w „Symbiotycznej planecie” zauważa, „że ani ludzie, ani inne gatunki, nie są kluczowymi elementami życia. Ekspansja jednego gatunku zawsze musi kończyć się katastrofą, ponieważ żaden z nich nie może odżywiać się własnymi odpadami. W tym sensie wzrost populacji ludzi napawa niepokojem”.
Po trzecie, oceniać technologię
James Lovelock, autor książki „Gaja. Nowe spojrzenie na życie na Ziemi”, ma rację mówiąc, że dziś „dobrowolna rezygnacja z technologii jest niemożliwa. W tak wielkiej mierze stanowimy nieodłączną cześć technosfery, że porzucenie jej stanowiłoby dowód równie wielkiego braku realizmu jak wyskoczenie ze statku na środku Atlantyku, żeby w chwalebnie niezależny sposób samemu przepłynąć resztę trasy”.
Przyznaję mu rację z bólem, ponieważ mam świadomość, że jesteśmy w pułapce postępu. Technologia to nasza proteza, od której jesteśmy uzależnieni. I z każdym dniem to uzależnienie pogłębiamy. Technologia to proteza, bez której już dziś nie potrafimy żyć na poziomie indywidualnym (np. uzależnienie od smartfonów). A jutro nie będziemy potrafili żyć na poziomie globalnym, kiedy sztuczna inteligencja zautomatyzuje nasz świat (np. chatGBT). Za chwilę zaczniemy „projektować dzieci na zamówienie”, pogrążymy się w transhumanizmie, a później to już tylko równia pochyła.
Potrzebujemy systemów oceny technologii, bo jak ostrzegał Lem: „każda technologia ma swoją ciemną stronę, z góry nieprzewidywalną”.
Podobno Martin Heidegger napisał w swoim testamencie, że przed samobójstwem spowodowanym utratą kontroli nad technologią może nas uratować ewentualnie tylko Bóg. Moim zdaniem niemiecki filozof miał rację.
Czy jest nas za dużo?
„Jeżeli jest jakaś droga ku Lepszemu, to wymaga ona bezwzględnie dokładnego przyjrzenia się Najgorszemu” mówił Thomas Hardy.
Ronald Wright w książce „Krótka historia postępu” zauważa, że „wspinaliśmy się po drabinie postępu, wyłamując po drodze niższe szczeble. Nie ma drogi powrotnej innej niż katastrofa”. I dalej: „w przededniu epoki pary w 1825 roku populacja światowa wynosiła około 1 miliarda. Gdyby cywilizacja przemysłowa miała upaść, liczebność światowej populacji spadłaby do podobnego poziomu. Mówiąc wprost: miliardy umrą”.
Jest nas już osiem miliardów.
Czy jest nas za dużo? Tak, jest nas za dużo o „dwieście milionów najbardziej rozrzutnych i marnotrawnych osobników naszego gatunku”. Zmiana, więc – jeśli ma się dokonać – musi zacząć się od nich.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego