MACIEJEWSKI: Ostatni zryw

Na ostatniej z prostych, tej, która prowadzi do śmierci, już nic nie stoi na przeszkodzie. Rozsądek i plany nie każą dłużej czekać, opinia i konwencje przestają mieć cokolwiek do powiedzenia. Pewnie dlatego życie nie kończy się powoli jak gasnący knot świecy, tylko szybko i gwałtownie, jak błysk eksplozji. W ostatnich dniach i godzinach wstępują w umierającego siły, których się po sobie nie spodziewał. Przychodzą z tych wszystkich miejsc, do których nie zdąży dotrzeć; z wnętrza każdej chwili, która chciałaby zostać przez niego przeżyta. I wtedy wszystko staje się jasne.

Jak w Conciergerie, twierdzy, która podczas jakobińskiego terroru stała się przedsionkiem śmierci i zamkiem rozkoszy jednocześnie. Skazani przez Komitet Ocalenia Publicznego na śmierć, w ogromnej mierze arystokraci, ograniczeni na co dzień więzami dobrego tonu i elegancji, w swych ostatnich chwilach oddawali się fantazyjnym orgiom. Jedni po drugich, kolejni lokatorzy zamkowych cel, wykorzystujący fakt, że nadzorcy i strażnicy twierdzy brali ich przedśmiertne, choć nie bezpośrednio, konwulsje w cudzysłów ostatniego życzenia skazańca. Może to sprawił geniusz tamtego miejsca, może tych kilkunastu miesięcy (w obu przypadkach geniusz lekko stuknięty). A może też jedno i drugie było tylko okolicznością, dzięki której ujawniło się to, co przy innym biegu wypadków pozostałoby na zawsze ukryte. Ale to nie znaczy przecież, że nie istniało, że nie dawało o sobie znać na inne, bardziej pokrętne sposoby. Że ciało i jego wygórowane pretensje już dużo wcześniej nie wzięło w posiadanie świata dobrych manier i wysokiego urodzenia. I teraz, kiedy za moment jedna jego część miała zostać za pomocą gilotyny oddzielona od drugiej dopomniało się o swoje z łapczywością wierzyciela, widzącego, że banda złodziei zaczaiła się na majątek jego dłużnika. I wszystko stało się jasne.

Jak w Warszawie, tylko zupełnie inaczej. Tu ostatnim zrywem przeczuwającego bliski koniec życia były nie orgie, tylko śluby. 256 oficjalnie zarejestrowanych, ale w powstańczej, niezbyt sprzyjającej dopełnianiu formalności rzeczywistości, pewnie kilka razy więcej. Kobierce pośrodku cmentarzy – pewnie w takich okolicznościach łatwiej jest przysięgać miłość do grobowej deski. Ale po co w ostatnich chwilach zawracać sobie głowę szukaniem księdza, sporządzaniem obrączek z nakrętek do butelek czy praniu jedynej sukienki? Chyba, że tu również chodziło o spłatę długu, i to tego samego, który rozpętał to piekło wokół nich. W jedno i drugie, małżeństwo i walkę, popychała ta sama pochopność. Obsesja zaciągania na siebie zobowiązań ponad siły i rozsądek. A może jeszcze coś innego; myśl, że jeżeli nie ma sensu przysięgać, to i żyć nie ma po co. 

Autor jest stałym publicystą dziennika „Rzeczpospolita”, w którym ten artykuł został opublikowany dn. 27.07.2019 r. Felieton jest częścią książki „Milczenie katedry” wydanej nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej.

Jan Maciejewski
Jan Maciejewski
urodzony w 1990 roku w Mysłowicach na Śląsku. W przeszłości redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressji”. Obecnie felietonista magazynu weekendowego „Plus Minus”. Mąż Oli, tata Julka, Anieli i Stefana.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!