Zapowiedź Muska o skasowaniu funkcji blokowania na Twitterze uważam, wbrew pozorom nie za ruch wolnościowy, ale dokładnie przeciwnie. Tak jak można było Muska chwalić za wiele rzeczy ze sfery wolności, które zmienił na Twitterze od momentu jego przejęcia, tak ten plan jest po prostu szkodliwy.
Ta historia powtarza się wielokrotnie: na którymś z moich kont w mediów społecznościowych – na ogół chodzi o Twittera (nie przestawię się na „X”) albo o YouTube – pojawia się fala komentarzy chamskich, agresywnych, niestosujących zasad cywilizowanej wypowiedzi lub po prostu reprezentujących najczystszy trolling. Komentujących blokuję, umieszczam przypomnienie o zasadach, jakie obowiązują na moich profilach i kontach, po czym natychmiast pojawiają się pretensje o stosowanie „cenzury”. Pretensje całkowicie chybione.
Właściwe znaczenie słów się zaciera lub podlega manipulacjom w zależności od zapotrzebowania. W osobę głoszącą wolnościowe poglądy łatwo uderzyć, wytykając jej stosowanie rzekomej cenzury. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: wolność leży właśnie w tym, że mamy prawo całkowicie dowolnie kształtować nasze profile w mediach społecznościowych – i nie jest to w żadnym wypadku cenzura.
Czym zatem cenzura jest? Najłatwiej to pokazać, przypominając, czym była w czasach Peerelu. Urząd przy ul. Mysiej – który miał oczywiście swoje delegatury w całym kraju – nosił nazwę „Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk” (od 1981 r. odpadło słowo „prasy”). „Kontrola” polegała na wycinaniu fragmentów, które mogły zagrozić władzy i autorytarnemu systemowi. Lub też na zatrzymywaniu całych utworów. Przykładów są oczywiście setki tysięcy jeśli nie miliony. O jednym z nich na koncertach w latach 90. opowiadał Jacek Kaczmarski. Cenzor, sprawdziwszy w latach 80. tekst piosenki Kaczmarskiego „Starzy ludzie w autobusie”, zapowiedział mu: „Tej piosenki pan w Polsce nigdy nie zaśpiewa”. Kaczmarski zapewne trafnie zauważał, że choć piosenkę jednak w Polsce śpiewa, to cenzorowi zapewne nie stała się żadna krzywda po upadku systemu, dla którego pracował.
Zatem nieodzowną cechą cenzury jest całkowite wyeliminowanie danej wypowiedzi z publicznego, przynajmniej oficjalnego obiegu. W czasach komuny to ograniczenie dotyczyło bloku wschodniego, w szczególności Polski, jeśli decydowała polska cenzura.
Jednak w ciągu ostatnich kilkunastu lat wykształcił się inny typ cenzury, już nie państwowej, ale prowadzonej przez wielkie cyfrowe korporacje, takie jak Google i Facebook. Nie ma tutaj co prawda działania państwa, ale z powodu faktycznie monopolistycznej pozycji tych podmiotów w pewnych sektorach obiegu informacji stosowany przez te firmy mechanizm ukrywania treści, kasowania ich lub likwidacji kont ma faktycznie walor cenzorski.
Szczęśliwie system nie jest stuprocentowo szczelny, zatem gdy Facebook zlikwidował konto Konfederacji – na szczęście wreszcie, po wielu miesiącach, przywrócone – partia mogła wciąż funkcjonować na Twitterze czy Instagramie (mimo że ten ostatni jest również własnością Mety, firmy prowadzącej właśnie Facebooka). Nie oznacza to jednak, że takie działania, jakie prowadzi firma Marka Zuckerberga albo Google, cenzurą nie są. Jakkolwiek jest to ewolucyjny typ cenzury – prywatnej, można by powiedzieć i pod pewnymi względami groźniejszej niż państwowa.
O tym, że argument „to jest prywatna firma, może robić, co chce” nie jest tu trafiony – pisałem już wielokrotnie. Nie będę zatem powtarzać tych argumentów w detalach. Przypomnę tylko, że monopolistyczna pozycja jest ogólnie w gospodarce rynkowej czymś złym, a tu dodatkowo ten monopol łączy się ze szczególną dziedziną aktywności, jaką jest kontrolowanie obiegu informacyjnego.
CZYTAJ TAKŻE:
Twitter, narzędzie wtórnego analfabetyzmu
Czy kształtowanie własnego konta w mediach społecznościowych według przyjętych przez siebie – praktycznie dowolnych – kryteriów jest cenzurą? Oczywiście, że nie. W żaden sposób nie blokuje to możliwości umieszczania przez zablokowanego swoich wypowiedzi w jakimkolwiek innym miejscu ani też w serwisie, na którym znajduje się dane konto. Ktoś zablokowany przez mnie na Twitterze nie może po prostu czytać moich wpisów (choć można to przecież łatwo ominąć) i pisać bezpośrednio do mnie. Tyle. Nijak nie spełnia to kryteriów „cenzury”.
Nawet przeciwnie: właśnie ta swoboda w oferowaniu lub odbieraniu innym dostępu do własnych wypowiedzi i możliwości bezpośredniej komunikacji jest wyrazem wolności. Każdy powinien mieć tutaj całkowitą swobodę. Nikomu nie powinno się narzucać, kogo chce wpuszczać do swojego, by tak rzec, cyfrowego domu.
Dlatego zapowiedź Muska o skasowaniu funkcji blokowania na Twitterze (jak szybko wiele osób wskazało, jest to sprzeczne z wymogami przez sklepy z aplikacjami Google’a oraz Apple’a) uważam, wbrew pozorom nie za ruch wolnościowy, ale dokładnie przeciwnie. Tak jak można było Muska chwalić za wiele rzeczy ze sfery wolności, które zmienił na Twitterze od momentu jego przejęcia, tak ten plan jest po prostu szkodliwy. Nie tylko odbiera użytkownikom serwisu właśnie dobrze pojętą wolność, ale też grozi, że X (tu znów ta nazwa bardziej pasuje) stanie się już zupełną rzeźnią.
POSŁUCHAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego