■ Za nami kolejny Dzień Judaizmu ogłoszony przed laty przez naszych biskupów. Kiedyś o tym dorocznym obchodzie rozmawiałem z wybitnym pracownikiem Konferencji Episkopatu Polski. Miałem wrażenie, że obaj jesteśmy świadomi, że ogłaszanie katolickiego obchodu ku czci nawet najbliższej nam niekatolickiej religii (na przykład hipotetycznego Dnia Anglikanizmu) to faktycznie podważanie powszechności Kościoła, deklaracja religijnego relatywizmu. W wypadku Dnia Judaizmu – niepotrzebne ani dla uświadamiania wiernym żydowskich korzeni chrześcijaństwa, ani dla pracy na rzecz przyjaźni między chrześcijanami a Żydami.
Intencja jest dobra, ale przecież dzień, w którym Kościół zwraca uwagę wiernych na swe żydowskie dziedzictwo, mógłby nazywać się na przykład Dniem Pamięci Pierwszego Przymierza albo w ogóle nie musiałby się nazywać w sposób szczególny. Te same założenia duszpasterskie można by realizować na przykład w uroczystość Obrzezania Pańskiego (niestety, zachowaną tylko w kalendarzu tradycyjnym), we wspomnienie Świętych Machabeuszy albo w jedne z Suchych Dni, szczególnie nawiązujących do świąt żydowskich.
Właśnie w ten sposób łączono by liturgię i nauczanie. „To trzeba zmienić”, powiedziałem memu znajomemu. „Ale to niemożliwe, biskupi już tak zdecydowali”. Trudno o bardziej dosadną deklarację klerykalizmu.
Powtarzane co roku dni do rzeczywistych relacji chrześcijańsko-żydowskich nic nie wnoszą, są raczej pomnikiem ideologii Dialogu, odsłaniając całą jej jałowość. Zastępują rozmowę rytualnymi gestami kurtuazji, pozbawionymi w istocie religijnego sensu.
Obchodzone są tak, jakby związki między chrześcijaństwem a judaizmem unieważniały dramatyczne napięcie i kontrowersje. Doskonałym przykładem tego irenistycznego podejścia może być artykuł ks. Grzegorza Michalczyka, opublikowany na wartościowym skądinąd portalu „Aleteia”. Czyta się go tak, jakby nie było całego dramatu historii Zbawienia, który tak trafnie streszcza deklaracja „Nostra Aetate”, nawiązując do słów Zbawiciela: „Jeruzalem nie poznało czasu nawiedzenia swego”.
I nie chodzi tu tylko o katolicką perspektywę. Prof. Stanisław Krajewski, wybitny polski działacz żydowski, napisał kiedyś, że Żydom o wiele łatwiej zaakceptować konformistyczną zmianę religii, niż głębokie katolickie nawrócenie, takie jak św. Edyty Stein. I dotyczy to nawet osób, które po chrzcie zachowują głęboki szacunek dla swego żydowskiego dziedzictwa. Z tego więc powodu trudno czynić Edytę Stein patronką dialogu z judaizmem – i to nie jest opinia teologa katolickiego, tylko żydowskiego.
■ Katolicyzm zaś idzie wąską ścieżką (por. Mt 7,14) ponad otchłaniami marcjońskiego antysemityzmu, negującego witalne związki Kościoła z dziedzictwem żydowskim (a więc i z Żydami), i synkretycznego dialogu, który w imię relacji z judaizmem co najmniej rozmywa uniwersalizm Ewangelii, która najpierw jest przecież skierowana do Żydów (por. Mt 10,6; Rz 1,16). Związki te są witalne, bo chrześcijaństwo nie jest budującym mitem, ale objawioną Prawdą.
Wcielenie Syna Bożego dokonało się w historii, w konkretnym miejscu i czasie. Dlatego właśnie Kościół zawsze uważał, że religia żydowska jest świadkiem tej historii. Świadek przecież nie musi być rzecznikiem, wystarczy, że powtarza świadectwo.
A łączy nas nie tylko historia. Również egzystencjalna kondycja: fenomen wybrania. Kogo dziwi lub gorszy fakt, że jest jedna prawdziwa religia, tym bardziej powinno gorszyć przekonanie, że jest jeden naród wybrany. Kto w tym pierwszym widzi zniewagę ludzkości, powinien widzieć ją również w tym drugim (a historycznie pierwszym). Na tym w istocie polega neomarcjonizm, na kontestacji faktu, że więź ogólnoludzka nie polega na uniformistycznej jedności. Ale to właśnie wynika z wiary w Boga, który wybiera. Wybiera i towarzyszy, bo widząc wszystkich – niektórym udziela łask szczególnych, a wspiera wszystkich, którzy Łaskę podejmują.
Tymczasem echo neomarcjońskiego (a w praktyce pozytywistycznego) podejścia znaleźć można nawet w krytyce biblijnej Konecznego, gdy za osobliwość uznaje, że Pięcioksiąg Mojżesza o Bogu mówi „z reguły z dodatkiem zaimka dzierżawczego. Jest to Bóg mój, twój, nasz, wasz, Bóg ojców naszych” itd. Ale tak właśnie odmawiamy Modlitwę Pańską i tak wyznajemy wiarę, gdy adorując Ciało Chrystusa podczas Mszy powtarzamy słowa Apostoła Tomasza: „Pan mój i Bóg mój”!
■ Słyszymy dialogiczne frazesy, a potrzebne byłoby orędzie (najzupełniej materialnej) prawdy i sprawiedliwość. Właśnie teraz, gdy atakuje się jako „złe, bo żydowskie” święta, które obchodziła Święta Rodzina; gdy podważa się kult Rodziny Ulmów; albo gdy – w planie zupełnie współczesnym – słyszymy nie tylko negację prawa państwa żydowskiego do obrony, ale w ogóle do istnienia. Zamiast konkretnych reakcji w tych sprawach mamy jedynie stwierdzenia, że – jak mówi kardynał Ryś – „antysemityzm jest grzechem, a z grzechem się nie dyskutuje”.
Jednak czy z faktu, że odrzucenie wiary jest grzechem, wynika, że nie należy dyskutować z ateizmem i ateistami? Albo czy z tego, że tzw. aborcja, czyli dzieciobójstwo prenatalne, jest (jak to jasno stwierdza „Gaudium et spes”) „potworną zbrodnią”, wynika, że nie należy spierać się z aborcjonizmem czy aborcjonistami?
Dziwna perspektywa w dobie Pluralistycznego Społeczeństwa. A może właśnie nie? Może niedyskutujący dialogizm jest jego bezpośrednią konsekwencją? Może chodzi właśnie o obojętną koegzystencję rozmaitych „tożsamości”, co najwyżej zjednoczonych w zaciekłej obronie owego relatywistycznego pluralizmu, w obronie przed poważnym dialogiem na temat prawdy…
Owszem, błąd jako taki nie ma praw. Ale ulegający mu ludzie, szczególnie ulegający bezwiednie – mają prawo do prawdy. Dlatego zawsze uczestniczyłem w publicznych dyskusjach z aborcjonistami, choć nigdy nie ukrywałem, że aborcjonizm jest po prostu ohydną ideologią dyskryminacji, która (jako taka właśnie) nie powinna mieć żadnych rzeczników w cywilizowanym społeczeństwie. Ale skoro dramat wolności sprawia, że ma…
O ileż bardziej ludzka jest więc po prostu perspektywa dramatyczna, wychodząca od realnych różnic! Ta, którą tak dobrze streścił bp Bernard Fellay, opisując wspólnotę cierpienia łączącą chrześcijan i Żydów: oni cierpią patrząc na Krzyż, my cierpimy patrząc na ich niewiarę. Albo bliska w istocie tej perspektywie opinia Michaela Bar Zvi, wybitnego żydowskiego filozofa, który wzywał chrześcijan do „przymierza o charakterze politycznym i duchowym, bez wywoływania zamieszania teologicznego”. Bar Zvi, intelektualny wnuk Maurrasa, miał przede wszystkim na myśli obronę dobra wspólnego narodów – Izraela i narodów Europy. To konkretna prawnonaturalna podstawa, by budować solidarność – nie dlatego, że nic nas nie dzieli, ale ze względu na to, co nas łączy, mimo tego, co nas dzieli.
Jest tyle spraw, które warto dyskutować, tyle wzywań, na które trzeba reagować. Nie warto ich chować za fasadą ceremonialnego Dialogu, zamiast po prostu spierać się o Prawdę, ustalać pole zgody – i działać, gdy wymaga tego konkretne dobro.