To nie jest jedna sytuacja. To nie jest jedno zaburzenie. Zabetonowanie debaty pod pozorem walki z raniącym, przymusowym leczeniem tego, co „nie jest zaburzeniem”, ukryło pod jednym parasolem mnóstwo opcji odwracalnych, nieoptymalnych, zaburzeniowych, patologicznych. Media nie tworzą przestrzeni do badania prawdy, służąc jednej agendzie. Niestety, to samo trzeba powiedzieć o uniwersytetach epoki woke. I o zastępach dobromyślnych, oddanych roli ratownika specjalistów.
W pierwszej części tekstu zastanawialiśmy się, jakie są skutki wyuczenia reakcji „nie pytaj, afirmuj” gdy chodzi o zjawiska związane z nietypowością seksualną. Reakcji, która u naukowców, badaczy, klinicystów, a nawet w przestrzeni publicznej w ogóle, z perspektywy co najmniej kilku nurtów jest pożądana. Ostatecznie chodzi o inkluzywność i unikanie dyskryminacji wobec osób, które w jakiś sposób różnią się od większości. Tymczasem w ciągu kilku pokoleń stajemy w obliczu sytuacji, gdy trzeba będzie redefiniować większość. Normy i ich brak nie tylko są wyrażane przez społeczeństwo, ale wprost je kształtują.
Powód czwarty: idee mają konsekwencje
Gdy zaczęto grzebać przy normie i pojęciach podstawowych, obudziły się demony
Zakwestionowanie celu, dla którego istnieje płeć i seks, czyli rozmnażania i przekazywania życia, wydaje się niczym zdrożnym. Ot, coś więcej niż biologia, ślepy ewolucjonizm, dostrzeżenie kulturowego i duchowego wymiaru miłości, w tym fizycznego jej wyrazu… Seks dla satysfakcji, tak czy inaczej rozumianej, oderwał się od celu, dla którego istnieje (a jeśli macie dużo wątpliwości, bo wolicie nieco romantyczniejszą wizję, rozejrzyjcie się po świecie przyrody). Satysfakcja, zadowolenie diady stało się nowym i jedynym obowiązującym celem. Ale diada osób różnej płci wynikała z normy rozmnażania. Satysfakcję somatyczną można osiągnąć na nieskończenie wiele sposobów i w różnych konstelacjach. I tak właśnie definiowana jest seksualność, jako „szeroki wachlarz reakcji na różne bodźce, charakterystyczny dla naczelnych”.
Świat nauki wyrwał się już za Hume’a ze smyczy wartościowania – i rozsiadł się na neutralności. Nikt nie obroni seksualności przed jedyną normą satysfakcji i umowy społecznej. Przyjemność i legalizm – na tym terytorium i w tym czasie akurat jakiś akcydentalny, zmienny. Głoszący przykładowo (ale niezobowiązująco), że nie można partnera zjeść, nawet za jego zgodą (autentyczny dylemat niemiecki). Albo że partner powinien być tego samego gatunku (nie obowiązuje na Węgrzech i w Kanadzie). Tudzież, że nie powinien być przed wiekiem dojrzewania, a nawet w ogóle niepełnoletni. Niemniej już kilkulatki w zaleceniach WHO powinny ogarniać świadomą zgodę na czynności seksualne, dlaczego – trudno powiedzieć; co do świadomej niezgody – coś byłoby na rzeczy…
Jeśli rozmnażanie nie porządkuje seksualności, a norma moralna nauk o seksualności, wolno wszystko. Wszystko, do czego da się przekonać, co da się kupić i co da się ugrać. Czasem mogą to być gry „w naukowca”, jak w przypadku badacza życia owadów, który stał się protoplastą seksuologii naukowej, Alfreda Kinseya. Molestowanie „do celów poznawczych” w laboratorium wszystkiego, co żywe, od niemowląt po własnych studentów, nie wykluczyło tego człowieka z annałów nauki. Kinsey był pierwszym z szeregu szarlatanów, którzy opowiedzieli współczesną, progresywną baśń o seksie jako o spektrum równoważnych, zmiennych opcji. Po jakimś czasie kolejny złowrogi rozdział napisał John Money, lekarz „prowadzący” (z molestowaniem gratis) głośny przypadek „uzgodnienia płci” na niezgodną z biologiczną u bliźniaka, który przy nieudanym obrzezaniu stracił przyrodzenie. Do dziś jest wielkim autorytetem transgenderyzmu.
Konsekwencją zakwestionowania normy biologicznej i moralnej (deprecjonowanej np. pod hasłem „włażenia do sypialni”) jest podważanie wszystkiego, do czego przyzwyczaili się liberałowie. Hasło „love is love” już zaczęto wykorzystywać do inkluzji do „szerokiej normy” poliamorii. Dalej: do równouprawnienia sprzedawania seksu i udawania, że prostytucja nie niesie za sobą żadnych zagrożeń (ostatnia ciekawa „inba” dotycząca SWPS, nagłośniona przez kanał YT Szymon Mówi).
W programach obowiązkowej edukacji seksualnej dla dzieci szkolnych pojawiły się rzeczy, od których nudnemu normalsowi (znającemu tylko tzw. vanilla sex, czyli monogamiczny i jakiś taki… z szacunkiem do siebie nawzajem) jeżą się włosy na głowie. Dziadersi myślą, że wreszcie nastąpi postęp, że dzieci będą uczyć się o asertywności i prezerwatywach. No więc: nie. Trzeba się będzie radykalnie doedukować, żeby nadążyć, ale może być Wam ciężko na sercu – i w żołądku.
Comprehensive Education Model. Opcja wielokrotnego i płynnego określania swojej tożsamości płciowej to mały pikuś. Zadania domowe w postaci oglądania przeróżnego typu pornografii też. Spodziewaliście się podawania dzieciom jako wariantów seksu, czyli normalizacji „złotego deszczu” i „rainbow shower”? Sikania i wymiotowania na partnera, nazwy smarowania się kałem nie pomnę, jako opcji do wypróbowania? Przyzwyczajania do parafilii? I nie krytykuj, „nie wypowiadaj się, skoro nie spróbowałeś”? Myślę, że wątpię. Jak myślicie, co dzieje się w pokoleniu, do którego tak przemawia szkoła – a każdy dostępny ekran w domu i w kieszeni pozwala pogłębić „wiedzę”?
Czy właśnie daleko odjeżdżamy od naszego wyjściowego tematu? Niestety, tylko pozornie. Normę dobrego działania pogrzebaliśmy z kilku przyczyn. Dla świeckości poznawania świata. Dla czystości metody empirycznej. Dla uzasadnienia uprawiania seksu bez perspektywy poczęcia potomstwa. Potem dla uzasadnienia seksu wyłącznie dla przyjemności. I w końcu – żeby nikt nie miał nieprzyjemności i nikomu nie było przykro, że jej nie spełnia.
Kosztem jest uwolnienie demonów.
Powód piąty: pozorne ostateczne rozstrzygnięcia
Cenzura prewencyjna w świecie nauk społecznych i medycznych – to brzmi groźnie.
Ostatnio myślałam, że żyjemy we wspaniałych czasach czystego postępu, mając 13-14 lat. To bardzo miłe uczucie. Na pewno gdybym dorastała dziś, uzupełniłabym je o trwogę związaną z zagrożeniem tego wspaniałego świata katastrofą klimatyczną. Ogólnie bycie wyznawcą narracji, w której role dobrych i złych zostały rozdane i nic nie wzbudza wątpliwości, a jedynie entuzjazm lub przerażenie, jest bardzo przyjemne. Nie, religia katolicka nie spełnia tych kryteriów, uszczypliwy czytelniku. I nauka również nie powinna. Falsyfikowanie, dyskusja, konieczność obrony argumentów – dobrze jej robią. Zabetonowanie debaty – nie, o zastraszeniu nie wspominając.
Przygoda związana z porównywaniem kolejnych naukowych narracji na ten sam temat (realnych, w książkach, nie w postaci wikipedycznej esencji) jest niezmiernie frapująca. Nie jest to wycieczka w jedną stronę, jedynie słusznego postępu w medycynie, a już na pewno nie w naukach społecznych. Dobrze jest dostrzegać socjologiczność zjawiska nauki i świata badawczego: z ich tabu, faux pas, warunkami stania się persona non grata i warunkami zostania… świętą krową. I wychodzić poza swoją bańkę, choćby na przeszpiegi. Albo po to, by zobaczyć, że utrzymywanie czystości nauki (definicje są? Błędów formalnych nie ma?) ma zgoła nieczyste konsekwencje.
Dzieła profesora Lwa-Starowicza trzeba dodatkowo uszanować za brak klękania przed wokismem. W dodatku przyznaje on, że mamy szereg problemów, co do których powinniśmy zawiesić na haku wzajemne uprzedzenia. W recenzji książki Nicolosiego pisał (krytycznie wobec tego ostatniego! A obok niego prof. Beisert – jeszcze bardziej krytycznie): „zachowania homoseksualne nie są podstawą do rozpoznawania tego typu orientacji!”. Z wykrzyknikiem. Bo Nicolosi nie definiował, a nawet ich zdaniem błędnie definiował homoseksualizm po deklaracji odczuć i zachowań albo tożsamości (podczas gdy naukowo jest on trwałą i wyłączną reakcją genitalną na osobę tej samej płci – a to nie podlega wyleczeniu). Co jednak ze znaczeniem autoidentyfikacji („jestem gejem”) i wynikającymi z niej wyborami, które mają zwrotne konsekwencje dla człowieka?
Jeszcze zanim było to modne, ponad dekadę temu, partnerka znanego dziennikarza brylowała w mediach z wątkiem sześcioletniego syna, który „JEST homoseksualistą, a my to akceptujemy”. Powszechne i reakcyjne afirmowanie po prostu przeskoczyło dwa pola na ścieżce postępu – dotyczy już transseksualizmu, i dalej: genderfluid łamanego przez pozostałych -dziesiąt opcji. Specjaliści postrzegający się jako nowocześni czy z aspiracjami, zazwyczaj rozumują mało subtelnie w tej materii. Objaw – umocnienie. Deklaracja – afirmacja. A przecież, cytując Starowicza, który tłumaczył, dlaczego terapeutyczne sukcesy Nicolosiego mogą być pozorne: „(…) pacjentami Autora był mężczyźni o orientacji biseksualnej, aseksualni, z zaburzeniami identyfikacji w roli płciowej, z fiksacją na homoerotycznej fazie rozwoju psychoseksualnego, z zaburzeniami w relacji z ojcem, z różnego typu mechanizmami obronnymi”, a to da się leczyć (wiedzę o różnych typach i możliwych hipotezach powstawania odmiennej od typowej orientacji można poszerzyć w doskonałej książce autorstwa obu Starowiczów, ojca i syna, „Homoseksualizm” wydanej przez PZWL). Być może ścieżka afirmacji gubi całą masę opcji.
Powiedzmy więcej: to przykładowa i niepełna lista rzeczy, które w odbiorze społecznym mogą podszywać się objawowo pod homoseksualizm rzekomy (i przypuszczalnie z transseksualizm będzie podobnie) albo do niego przymocować – a ich leczenie będzie powodowało poprawę ogólnego funkcjonowania i ulgę. A teraz wyobraźmy sobie zakaz leczenia wszystkiego, co ma choćby pozór zła… przepraszam, konwersji.
To, co według świata jest homoseksualizmem, a według naukowców nie spełnia definicji, bo jest wyleczalne objawowo (ze względu na to, że wyglądając podobnie, wynika akurat z określonej, wyleczalnej dynamiki), można poddać skutecznym oddziaływaniom terapeutycznym. Chciałoby się powiedzieć: zwał jak zwał, różnie bywa, to dajcie ludziom sprawdzać, wybierać, nie wrzucajcie wszystkich do jednej szafy.
Nasi polscy seksuolodzy postąpili elegancko, recenzując krytycznie to, z czym się nie zgadzają. To niedzisiejsze postępowanie; cancelling bowiem działa inaczej, np. mając na celu deprecjację osoby zajmującej się zakazanym tematem poprzez doklejenie jej powiązania z czymś budzącym wstręt. Tak uczynili aktywiści wiadomego akronimu z książkami Josepha Nicolosiego seniora, eliminując je ze sprzedaży w największej internetowej księgarni świata (tak, tej od liczenia kroków pracownikom). Dlaczego? Bo terapia reparatywna, którą rozwijał, kojarzy się poprzez odmowę automatycznej afirmacji, z konwersyjną. Konwersyjna zaś z nawracaniem (convert – słowo to jest w związku z religijną konotacją nielubiane w kręgach działaczy na rzecz traktowania terapii jako prawa człowieka, bez możliwości delegalizacji). A co gorsza – słowo podobne, a da się i przypiąć cel – z awersyjną, czyli próbami leczenia homoseksualizmu z wykorzystaniem zasad warunkowania, przez skojarzenie z bodźcem awersyjnym. Paskudne i złowrogie, jak w „Mechanicznej pomarańczy”. I tak oto Nicolosi, w gabinecie bynajmniej nie rażący nikogo prądem w ramach wywoływania awersji – tylko nawiązujący z pacjentem na jego własne życzenie kontakt, badający historię i motywy, wspierający i nazywający emocje, a szczególnie korygujący nieerotyczną, a bliską relacją brak ojca – stał się dla Amazona wrogiem do natychmiastowej eliminacji.
Mamy jeszcze trudny wątek, kontynuujący kwestię skutków poszerzania normy. Kompletnie politycznie niepoprawny. Dla celu włączania i tolerancji rozpowszechniamy dwa sprzeczne memy: jeden o zwykłości i „niczym-nie-różnieniu-się” funkcjonowania w odmiennej od heteroseksualnej orientacji. Drugi zaś dotyczy normalizowania spektrum zachowań, które w normie heteroseksualnej przed rewolucją obyczajową nie miały prawa się zmieścić: seryjnej monogamiczności jako normy, poligamiczności, wielości partnerów, promiskuityzmu, erotomanii, przeróżnych eksperymentów seksualnych, prowadzenia zwyczajnie ryzykownego i niezdrowego stylu życia w dziedzinie seksualności, zupełnego oddzielenia seksu od miłości romantycznej, wiernej, trwałej i płodnej. Dostęp do dowolnego seksu – również w kategorii ocen społecznych – jako prawo człowieka.
W oparach tak rozumianej „normalizacji” trudno jest uznać za dramat i spiąć się do walki o jeszcze niepokojące wszystkich (?) zjawiska, takie jak zatrzymanie obniżania wieku inicjacji seksualnej. Trudno walczyć z rozluźnieniem normy wierności i załamaniem się trwałości małżeństw. Trudno przeciwstawić się przestawieniu się nie tylko chłopaków, ale i dziewczyn, na maksymalizację liczby partnerów seksualnych. Trudno zapobiegać chorobom wenerycznym, aborcji i nieprzebadanemu do niedawna użytkowaniu przez młode dziewczyny antykoncepcji hormonalnej. Łatwiej pójść ścieżką… zapewniania dostępu, afirmowania, reinterpretowania norm. Skądś to znamy?
W przypadku transseksualizmu sytuacja ma się znacznie gorzej. Ale o tym w kolejnym punkcie.
Powód szósty: nowa odmiana histerii, czyli cynicy, fanatycy, działacze i… nastolatki
Wybitny pediatra i endokrynolog amerykański z ponad 45-letnim stażem, van Meter, który obserwował wszystkie fale i był członkiem największych towarzystw medycznych, opowiada, że z pierwszym przypadkiem transgenderyzmu nastolatka spotkał się na początku lat 90-tych. Nikt z zapytywanych, zrzeszonych specjalistów, nie miał doświadczenia z podobną sytuacją i nikt nie wiedział, co robić. Poszło z geometrycznym przyspieszeniem. W gigantycznym chaosie znaczeniowym zaistniały coraz dłuższe absurdalne listy opcjonalnych płci i śmieszne kategorie autodiagnostyczne, w których gubią się sami zainteresowani. Co nie znaczy, że nie walczą o nie (zaimki!) w stanie z pogranicza rozpaczy, zacietrzewienia i rewolucyjnej nadziei.
Zaproponowany przez Andrzeja Zybertowicza podział osób angażujacych się w nowy nurt rewolucji seksualnej i każdej innej (cynicy, fanatycy, działacze), jest bardzo wymowny i celny. Osoby rozkręcające nowy ruch i wspierające go finansowo rzadko same są obiektami rzekomych czy prawdziwych prześladowań. Potrzebne są masy oddane sprawie. Nikt nie będzie jej tak oddany jak nastolatki – i nic dziwnego, że to właśnie one są ofiarami, wokół których kręci się całe szaleństwo. Jednocześnie to one także są szalejącym tłumem. Transgenderyzm w swojej XXI wiecznej wersji wpisuje się w potrzeby i dynamikę nastolatka idealnie. Z tym zastrzeżeniem, że żaden z tych wyborów nie jest dokonywany na zimno. W przypadku nastolatków mamy do czynienia wyłącznie z myśleniem na gorąco, czyli krótszą drogą.
Pozwala skanalizować odczuwane zamieszanie, związane z rozpoczęciem okresu dojrzewania i przeobrażeniem ciała. Pozwala ulokować i rozładować napięcie psychiczne w rodzaju samouszkodzenia dokonywanym za pomocą bindera, blokerów, hormonów, chirurgii. Pozwala uciec przed przerażającymi wyzwaniami wieku dorosłego. Pozwala wyrazić się przy poparciu i aplauzie swojego, zwłaszcza wirtualnego środowiska, z jednoczesnym poczuciem bycia kontrkulturowym. Umożliwia ucieczkę od kobiecości z jej niespełnialnymi, instagramowymi standardami i zagrożeniem realną przemocą, wkręcaną do głów rówieśnikom przez dzisiejszą pornografię. Zapewnia bycie zauważoną, a nawet scedowanie życia rodziny wokół siebie (to cecha dotycząca wielu zaburzeń, podtrzymująca je pomimo cierpienia, jakie odczuwa jednostka). Wreszcie: pozwala radykalnie odróżnić się od siebie z dzieciństwa (ROGD – zespół nagłej dysforii dotyczy niemal wyłącznie dziewcząt dotychczas bardzo stereotypowo „dziewczęcych”) oraz od swoich rodziców. Skrócona ścieżka do autonomii. Schrier dodaje ciekawą hipotezę: być może jedyna, jaka jest dla wielu dziewcząt dostępna w sytuacji, gdy rodzice starają się być najlepszymi przyjaciółmi i nieba uchylić dziecku. Wobec czego ma się zbuntować nastolatka w życiu usłanym pod nią? Może… wobec własnej tożsamości?
Byłoby nieuczciwie twierdzić, że każda historia ma takie podłoże. Jednak niektóre ścieżki mają zadziwiająco dużo wspólnych mianowników. W historii psychologii było już kilka fal masowych diagnoz nowego zjawiska, tudzież wprowadzenia cudownej, masowo wykonywanej interwencji medycznej, zakończonej tragedią (np. lobotomii). Wiele wskazuje – np. analiza skupień występowania dysforii – na to, że mamy do czynienia ze zjawiskiem mającym cechy histerii. Przyjęciem mylnej tożsamości, ulokowaniem własnego psychicznego cierpienia w zjawisku i narracji dostępnych kulturowo. Młode dziewczyny są szczególnie podatne na tego rodzaju fałszywe przekonania, a dla nikogo nie jest tajemnicą, że dysforyczne i transgenderowe „coming outy” w 99% nie zaistniałyby bez masywnego wsparcia ze strony internetowych celebrytów, godzinami wykonujących swoisty coaching uwięzionym w cyfrowym świecie nastolatkom. A co z groźbą samobójstwa? Powiedz nastolatkowi, że jeśli spełni warunek X, będzie miał myśli samobójcze – i obserwuj efekty. Nikt nie wykona takich badań, to nieetyczne. Ale można przeprowadzić eksperyment myślowy, oparty na prawidłowościach rozwojowych w tym wieku. Autosugestia to potężne narzędzie wpływu.
Mało kto wspomina, że oprócz braku dowodów na pogarszanie się stanu psychicznego dzieci, które potraktowano zachowawczo, mamy silne dowody na poprawę z biegiem czasu. Przeciwnie do dzieci poddanych afirmacyjnym praktykom, tym bardziej oddziaływaniu silnych środków chemicznych: blokerów i hormonów.
Dojrzewanie to nie tylko zmiana w obrębie pierwszo- i drugorzędnych cech płciowych. To przede wszystkim gigantyczny remont mózgu. Wyobraź sobie, że ktoś wchodzi do rozgrzebanego przez rozpoczynający się remont domu i mówi, że dla zabezpieczenia sytuacji zamrozimy dom w tym stanie – przez kilka lat powinien dojść do ładu. To nie ma szans powodzenia.
Dokładnie tak wygląda praktyka podawania blokerów dojrzewania, rzekomo po to, by dojrzalsze dziecko miało lepszy wybór „prawdziwej płci”. Blokowanie oddziaływania biologicznie zaprogramowanej zmiany zapewnia zwiększenie rozstrzału między odczuciami i ciałem, również w społecznym sensie. Rówieśnicy, to podstawowe pole odniesienia, będą zupełnie gdzie indziej pod względem fizycznym, ale też psychicznym i umysłowym. Ten mózg miał zablokowane funkcje dojrzewania – żeby podjął mądrzejsze decyzje. Miał zablokowane doświadczenie związane z własną płcią – żeby nabrał doświadczeń na temat własnej płci. Ludzie, co my robimy tym dzieciom?
Wydaje się, że powinniśmy przynajmniej rozważyć inne postępowanie, zaoszczędzić na tak radykalnych środkach – jeśli już nam nie żal ludzi – ze względu na świat przyrody. Ilość syntetycznych hormonów, które realnie wchodzą w interakcje (przecież wypłukują się z organizmu i wchodzą w skład wody, gleby, a następnie oddziałują na inne organizmy żywe, stając się częścią ich procesu wzrostu). Swoista schizofrenia dotyczy jednak obszaru hormonów, jak i antybiotyków, od wielu lat – tutaj kwestie ekologiczne pozostają zawieszone na kołku.
Powód siódmy: wąż zjada własny ogon, a rewolucja – dzieci.
Krytyka transgenderowego szaleństwa wychodzi z serca nowojorskiego liberalizmu. W ogromnie zasłużonej, bezlitośnie obnażającej grozę sytuacji książce Abigail Schrier „Nieodwracalna krzywda” nie ma mowy o twierdzeniu, że cokolwiek w homoseksualizmie jest nie OK. Jednym z głównych argumentów autorki jest właśnie szkoda, jakiej doświadczają zwłaszcza lesbijki w „nowym, wspaniałym transświecie” – oraz homoseksualiści w ogóle – choć według książki było tej grupie już bardzo dobrze, zwłaszcza w Ameryce lat 90-tych. Obecnie jest wręcz sterroryzowana w tym swoim odłamie, który nie uznaje transseksualnego prymatu.
Według narracji liberalnej, ale nie progresywnej, większość osób nazwanych czy identyfikujących się nienormatywnie pod względem tożsamości płciowej, bez interwencji w wieku dojrzałym byłaby homoseksualna. Interwencje idące w kierunku afirmacji transtożsamości byłyby w tym momencie odbieraniem prawa do bycia osobą własnej płci i jednocześnie osobą homoseksualną czy odczuwającą pociąg do własnej płci. Tą drogą dochodziłoby do prawdziwego likwidowania homoseksualistów, jakkolwiek okropnie to brzmi. Przerabianych na osoby trans poprzez fałszywą świadomość, i mocne wsparcie kulturowe literki T.
Jeden z najbardziej znanych działaczy trans nazwał niedawno gejów kobietami, które nie mają odwagi tego przed sobą przyznać! Inny problem dotyczy doboru partnera i dylematu, czy zachowanie swoich preferencji płciowych może być wykluczające i czyje prawa są górą (umawiasz się z kobietą, a na randce pojawia się transkobieta – czy ci to przeszkadza? Czy odmawiasz należnej jej afirmacji jej prawdziwej płci?). Środowisko wieloliterowego akronimu dzieli się coraz bardziej, dochodzi dosłownie do bitek na tęczowych marszach, bo niektórzy uczestnicy nie afirmują innych. A nawet protestują, uważając ich za wrogów wolności – np. kobiet.
O TERF-ach, czyli „wykluczających transseksualistów radykalnych feministkach” większość osób usłyszała za sprawą buntu J.K. Rowling (autorka Harry’ego Pottera za poddanie w wątpliwość określenia „osoby miesiączkujące” została wykluczona m. in. z całych obchodów 20 rocznicy bestsellerowej ekranizacji, łącznie z okolicznościowym dokumentem). Mają pełne ręce roboty, bo obrona tezy (nie tyle logiki, ale funkcjonalnej zasadności idei, bo to najbardziej dziś interesuje społeczeństwo), że to kobiety biologiczne właśnie ze względu na swoją biologię potrzebują szczególnej ochrony, nie ma się najlepiej. Do kobiecych więzień trafiają mężczyźni, łącznie z gwałcicielami na sali sądowej przypominającymi sobie, że są uwięzieni w swoim ciele. Do damskich „stref bezpieczeństwa” weszli również. Szatnie sportowe, pokoje na szkolnych wycieczkach, toalety, kobiece gabinety kosmetyczne (pan Jessika Yaniv, casus kanadyjski – głosił hasło „transseksualiści nie są niedotykalni”, pozywając kolejne kosmetyczki z mniejszości narodowych, niechcące wykonać damskiej depilacji jego – jak by nie patrzeć męskich – genitaliów)… Schrier podaje przykład pierwszej wizyty u braffiterki z młodą nastolatką – która okazała się biologicznym mężczyzną. Z zarostem pod warstwą pudru (jak mówił/a gwiazda „The Hype House”, paradokumentu o celebrytach z TikToka, to bardzo pracochłonne, codziennie ukrywać zarost). W tiulowej spódniczce. Z lekka kłopotliwe?
Trafili do sportu, praktycznie każdej kategorii – i zwyciężają. Trafili do przeróżnych konkursów piękności i wygrywają w nich z prawdziwymi kobietami, co TERF-y nazywają ostatecznym zwycięstwem męskiego promiskuityzmu. Film nakręcony przez doskonale spreparowanego młodego transseksualistę, dowodzący dlaczego jest lepszym materiałem na randki od biologicznych kobiet (z ich fochami, okresem i możliwością zajścia w ciążę) – jest pod tym względem bardzo wymowny. Materiały o „bardziej sexy transach” zalewają sieć.
* * *
To nie jest jedna sytuacja. To nie jest jedno zaburzenie. Zabetonowanie debaty pod pozorem walki z raniącym, przymusowym leczeniem tego, co „nie jest zaburzeniem” ukryło pod jednym parasolem mnóstwo opcji odwracalnych, nieoptymalnych, zaburzeniowych, patologicznych. Media nie tworzą tutaj przestrzeni do badania prawdy, służąc praktycznie jednej agendzie. Niestety to samo trzeba powiedzieć o uniwersytetach epoki woke. I o zastępach dobromyślnych, oddanych roli ratownika specjalistów.
Gargantuiczny problem, którego rozmiarów nie jesteśmy jeszcze w stanie sobie wyobrazić, polega na tym, że płeć faktycznie jest aktualizowana społecznie, przy wyjściu z biologicznej bazy. Da się zaburzyć rozwój, który – choć przebiega przeróżnie – ma pewne stałe optimum.
Od kilku pokoleń dokonujemy w tym obszarze szeregu coraz dalej idących zmian, przeżywając je jako ulepszenia – i nie zadając pytań, nawet tych, które się same narzucają. Dysponujemy obecnie ostatkami modelowania ról płciowych młodszym od nas osobom i sami aktywnie je niwelujemy, przyjmując narrację o opresji płci. Kolejni młodzi dorośli będą jeszcze gorzej ogarniać temat sensu płci i czucia własnej płci. Obstawiam dwa papierki lakmusowe tej rzeczywistości. Skłonność młodych kobiet do macierzyństwa oraz zdolność młodych mężczyzn do wchodzenia z nimi w stałe, stabilne związki i pełnienie w nich męskiej roli. Dającej takie bezpieczeństwo, z którego rodzi się dom.
Po dekonstrukcji płci i seksualności, jaka dokonała się w kulturze i której najbardziej destrukcyjnie doświadczyło pokolenie Z (obecnie na progu wejścia w dorosłość) – nie wiadomo, co będzie. To se ne vrati. Wiemy tylko jedno: walec rewolucji nie jest skłonny do zatrzymywania się.
Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.