Nieużyteczni obrońcy rozsądku

Szalona myśl, sama w sobie, nie jest niczym niebezpiecznym. Na prawdziwe manowce prowadzi nas dopiero konsekwencja w jej wdrażaniu. Bo im bardziej odjechany od rzeczywistości model próbują realizować inżynierowie dusz, tym konsekwentniej powinni zmuszać do tego ludzi poddanych ich woli. 
Wodowanie Horst Wessel; w kółku widoczny August Landmesser, commons.wikimedia.org

Zjawiły się, gdy odganiała ptaki. Dwie niewyraźne sylwetki wypłynęły w jej stronę zza kolb dojrzewającej kukurydzy. Czy od razu rozpoznała duchy? Wiemy, że tajemniczy przybysze przedstawili się dziewczynie jako jej zmarli przodkowie. Właściwie wszystko, co wiadomo o tamtym wydarzeniu, znamy z relacji samej Nong Kwawuse. Ośmioletnia pasterka, która tego dnia pomagała jej w polu i w krytycznym momencie stała obok, była zbyt mała, by ktokolwiek potraktował ją jako świadka poważnie. 

Było to w kwietniu 1856 roku na południowym krańcu Afryki, dziesięć lat po tym, gdy w odległym La Salette piętnastoletniej Melanii Calvat ukazała się Matka Boża. Nong Kwawuse mogła o Melanii usłyszeć od stryja. Parając się wróżbiarstwem, należał on do klasy miejscowego duchowieństwa, mógł więc zetknąć się z chrześcijańskimi kolegami po fachu – francuskimi misjonarzami – gdy przebywał w Kolonii Przylądka. 

Ale stryj – przyjmijmy oficjalną wersję tej podchodzącej legendą opowieści – początkowo nie uwierzył bratanicy. Dopiero gdy ta szczegółowo opisała wygląd jednej ze zjaw, rozpoznał w niej zmarłego brata, ojca dziewczyny. Nong Kwawuse nie mogła go pamiętać, ponieważ zginął, podobnie jak matka, podczas wojny z Brytyjczykami, gdy ona dopiero co zaczynała chodzić. Sierota wyrosła pod opieką stryja. 

Przekonany opiekun postanowił niezwłocznie przekazać nowinę władcy. Wziął więc kij podróżny i udał się do oddalonej o dzień marszu stolicy królestwa. Stolica składała się wówczas z kilkuset trzcinowych chat, z których największa stanowiła rezydencję króla Sarili. Rządził on jednym z kilku plemiennych państw, na które dzielił się wówczas naród Khosa, dziś jeden z największych etnosów Republiki Południowej Afryki. W każdym z tych państw rządził naczelnik zwany królem, ale Sarili był spośród nich najpotężniejszy. I tylko on jeden myślał o zjednoczeniu wszystkich Khosa. 

Dlaczego potężny władca miałby przyjąć na audiencji wiejskiego znachora? Otóż Mhlakaza, stryj dziewczyny, nie był szeregowym poddanym; jego ojciec był doradcą, więcej, prawą ręką króla. Sarili znał osobiście Mhlakazę, którego od razu wpuszczono do sali tronowej. 

Przybysz szczegółowo powtórzył władcy to, co usłyszał od dziewczyny, a co z kolei jej przekazane zostało przez duchy. Poddani króla Sarili, jak wszyscy Khosa, nie znali pisma i w tej sytuacji wszelkie wiadomości i nowiny przekazywano sobie notując je w pamięci. Zatem pamięć mieli ci ludzie wyśmienitą. 

Nasze bydło choruje, a obcy panoszą się po naszej ziemi – mówił Mhlakaza. I tak będzie, póki się nie oczyścimy. Trzeba wybić całe nasze bydło, bo wyhodowały je ręce czarowników. Trzeba zniszczyć całe zboże na polach oraz jego zapasy, bo posadziły je nieczyste dłonie. Trzeba zostawić kije kopieniacze w chatach i powstrzymać się od wychodzenia na pole. I trzeba czekać. Gdy dokonamy wszystkiego co potrzebne, nasi zmarli powstaną z grobów. Ich armia zepchnie do morza intruzów, którzy już nigdy więcej nie będą niepokoić naszego ludu. Nie musimy się martwić utratą pożywienia. Przodkowie przyprowadzą ze sobą nowe stada, o wiele dorodniejsze od tych, które mamy. Przyniosą też nowe sadzonki zbóż, nieskażonych czarami. Szczęście już na zawsze zawita pod strzechy naszych chat. 

Kim byli owi obcy, których należało zepchnąć do morza? To Anglicy, którzy w trybie imperialnej ekspansji konsekwentnie rozszerzali granice Kolonii Przylądkowej. W czasie akcji naszej opowieści dotknęły one właśnie granic domeny króla Sarili. Problem w tym, że jego poddani, którzy byli bardziej wędrownymi pasterzami niż rolnikami, parli na zachód, czyli w kierunku dokładnie przeciwnym temu, w którym posuwali się poddani królowej Wiktorii. Ci zaś w serii kilku wojen osadzili na miejscu tych z przeciwnej strony, przy okazji zabierając im część pastwisk. Sarili miał prawo czuć się tym upokorzony. 

Król chętnie uwierzył więc Mhlakazie, podobnie jak on wcześniej uwierzył Nong Kwawuse. W tym miejscu z całą pewnością kończy się legenda, a zaczyna historia. Twarde fakty, odnotowane na bieżąco przez dziejopisów. Bo władca rozkazał wszystkim poddanym, by wypełnili orędzie przekazane im przez młodą prorokinię. Wszyscy zobowiązani byli zarżnąć, co do jednej sztuki, całe swoje bydło i zniszczyć cały plon swoich pól. Co do jednego ziarna, co do jednej sadzonki. I nikt nie miał prawa się od tego obowiązku wykręcić. 

Jak powiedział władca, tak zrobiono. Przez dziesięć następnych miesięcy trwało wielkie zabijanie. Przez całe dziesięć miesięcy krajobraz południowego krańca Afryki znaczyły słupy dymów z podpalanych stosów ściętej kukurydzy. Podobnie przepadły wyrwane przedwcześnie z ziemi sadzonki manioku. 

Czy Sarili musiał użyć masowego terroru, by wypełnić tak bezwzględne i okrutne postanowienie? Historykom nic o tym nie wiadomo. Owszem, niektórych trzeba było zmuszać, ale większość poddanych w fanatycznym zapale sama niszczyła to, co wcześniej wyprodukowała. Ludzie czekali na dzień wybawienia, a wiadomo że jeśli ktoś bardzo się uprze, wytrzyma nawet i ssanie w żołądku. Do czasu. 

Nong Kwawuse zapowiedziała, że dzień ten nadejdzie, kiedy wstające słońce przybierze kolor czerwony. I zanim zajdzie na zachodzie, nadejdzie z nieba wielki wir, niosący pioruny i nawałnicę, której mocy nikt z żywych dotąd nie doświadczył. Gdy burza ucichnie, będzie już po wszystkim. Biali ludzie przepadną w morskich odmętach, a po ziemi, prowadząc tabuny radośnie ryczących bawołów, kroczyć będą Przodkowie. 

Nadworni wróżbici czy też astronomowie ogłosili, że dniem tym okaże się 18 lutego 1857. To już naprawdę niedługo. Można wytrzymać. Kilka tygodni samozaparcia, kiedy to niektórzy zjadali już ostatnie niezbędne zapasy, wynagrodzi im przecież stukrotnie niedaleka przyszłość. 

Wyznaczonego dnia nic się nie stało. Osłabieni niedojadaniem ludzie zaczęli szemrać przeciw prorokini. A to nie podobało się królowi. Bo kto traci zaufanie do tego, komu zawierzył władca, szybko może zwrócić się przeciw samemu władcy. Sarili udał się więc do wioski, w której mieszkali Mhlakaza i Nong Kwawuse. 

Gdy władca powrócił do stolicy, z precyzją doskonałej pamięci przekazał poddanym nowe wyjaśnienia, glosę do wcześniej wygłoszonego proroctwa. Otóż wszystko się zgadza i nie ma tu żadnej nieścisłości. Krwawiące słońce nie mogło wzejść 18 lutego, gdyż ludzie nie wybili jeszcze całego bydła. Jeśli chce się wejść do krainy szczęścia, należy naprawdę przyłożyć się do wypełnienia proroctwa. I potem należy odczekać jeszcze osiem kolejnych dni. Ten dziewiąty będzie dniem zmartwychwstania Przodków. 

Jak zareagował na te nowiny lud? Dość powiedzieć, że wiosna 1857 roku była okresem największej rzezi zwierząt. W sumie zaszlachtowano aż czterysta tysięcy krów, cieląt i buhajów. A dzień wybawienia mimo to nie nadszedł. 

Sprawa zrobiła się poważna. Nikt już nie pytał o interpretację proroctwa, bo ludzie umierający z głodu takich pytań nie zadają. A właśnie na wiosnę głód, chowający się dotąd po kątach pustych spichlerzy, uderzył w poddanych króla Sarili z całą mocą. Jak szacują historycy, uśmiercił on wtedy jakieś czterdzieści tysięcy osób. Drugie tyle, w rozpaczy poszukując czegokolwiek do zjedzenia, przekroczyło granicę białego wroga, by w farmach Kolonii Przylądkowej oddać się w niewolę jako najnędzniejsi z parobków, którym każe się tyrać za zrzucone ze stołu ochłapy. Najwytrwalsi z nich dotarli aż do Kapsztadu, gdzie na ulicach tego miasta czarne, wychudłe jak szkielety dzieci, których rodzice padli po drodze z osłabienia, budziły litość dam i filantropów.

Nong Kwawuse (po prawej), commons.wikimedia.org

Kolonialni urzędnicy, których miała zepchnąć do morza armia zmartwychwstańców, teraz już bez przeszkód mogli się poruszać po pagórkach opustoszałej ziemi. I dokonali pierwszego w historii tego kraju spisu ludności. Okazało się, że na miejscu pozostało zaledwie dwadzieścia siedem tysięcy ludzi. Martwych Brytyjczycy nie liczyli. 

Ale to jeszcze nie koniec niedoli, bo na pustych pastwiskach prędko pojawili się ludzie z odwiecznie wrogiego plemienia i zagarnęli dużą połać ziemi króla Sarili. Zrozpaczony, pozbawiony królestwa i większości poddanych władca, ze wstydu nie mogąc spojrzeć swoim ludziom w oczy, udał się na wygnanie. 

Nong Kwawuse, ujętą przez jeszcze inne wrogie plemię i dostarczoną Anglikom, osadzono na farmie majora armii brytyjskiej. Z tego okresu pochodzi jej jedyna fotografia. Portret, który do dzisiaj doskonale znają wszyscy Khosa.

Świątobliwi szaleńcy i kosztowne błędy 

Gilbert Keith Chesterton powiedział kiedyś, że szaleńcem nie był bynajmniej ten, kto nakazał dziesiątkom tysięcy ludzi budowę piramidy. Naprawdę szalony jest ten, kto jej objętość próbuje wymierzyć w calach sześciennych. Ten aforyzm mógłby być uwieńczeniem powyższej opowieści. Prorokini albo prorok, który porywa za sobą naród będący w tarapatach (a któż w nich nie jest?), to nieustający refren historii człowieka. I nie zmienia tego stanu rzeczy fakt, że olbrzymia większość spośród tych proroctw się nie sprawdziła, zaś wielu spośród owych profetów dzieje zapamiętały jako proroków fałszywych. Ludzie nie chcą rezygnować z prawa do nadziei, nawet tej ślepej, podobnie jak niespecjalnie palą się do potępiania mylących się wieszczów. Cóż, każdy profesjonalista ma prawo do błędu. Także świątobliwi szaleńcy, choć w tym przypadku błąd kosztuje wyjątkowo drogo. Nie tyle ich, ile ich wyznawców. To jednak wina już nie pomysłodawców, lecz realizatorów. 

Bo skąd bierze się ów błąd, jeśli nie z chłodno wykalkulowanej miary, w jaką kiepscy uczniowie natchnionych proroków próbują wtłaczać rzeczywistość? Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że im gorsza jest rzeczywistość zewnętrzna, tym bardziej wypada ją reformować. Ale już mało kto uświadamia sobie, że im gorsze wnętrze człowieka, tym mniej nadaje się on do reformowania tego, co na zewnątrz. Bo przypuszczony do naprawy świata, jeśli nie naprawi wpierw samego siebie, będzie formował ten świat takim, jakim jest on sam. Na własny obraz i podobieństwo. Paradoks polega więc na tym, że najbardziej skłonni jesteśmy do naprawy doskwierającego nam otoczenia, gdy najmniej jesteśmy do tego przygotowani. Wiedzą o tym prorocy, gdy wzywają ludzi do naprawy obyczajów. Apelowała o to i Nong Kwawuse. Cóż z tego, gdy ich apel podejmują możni wykonawcy, którzy nie mają już w sobie cierpliwości świątobliwych ascetów. Im się spieszy, chcieliby naprawiać świat od razu – tak aby skutki owej naprawy były widoczne jeszcze za ich życia. I do realizacji tej wizji zapędzają sztafety wykonawców, partaczy niegotowych przecież do tego dzieła. A oni później czynią świat takim, jakim go widzimy. 

Dopiero wtedy, na styku idei i jej realizacji, ujawnia się złowroga cecha utopii. Szalona myśl, sama w sobie, nie jest niczym niebezpiecznym. To nieunikniony produkt uboczny ludzkiej skłonności do poszukiwania. Na prawdziwe manowce prowadzi nas dopiero konsekwencja w jej wdrażaniu. Bo im bardziej odjechany od rzeczywistości model próbują realizować inżynierowie dusz (bardzo trafne określenie!), tym konsekwentniej powinni zmuszać do tego ludzi poddanych ich woli. 

 

W przypadku Nong Kwawuse uderza właśnie konsekwencja, z którą jej współplemieńcy brnęli w wypełnianie jednego z najbardziej absurdalnych założeń, jakie znają dzieje. Bo ogołocenie siebie samego z wszystkiego, co pozwala na utrzymanie się przy życiu (a tak właśnie było w przypadku tych rolników i pasterzy) jest absurdem. Ale czy my, ludzie roku 2021, mamy prawo oceniać tamtych biedaków z pobłażliwą wyższością? Czy mniejszym absurdem – chociaż, póki co, nie grożącym nam głodową śmiercią – jest to, co na każdym kroku widzimy dookoła siebie? Nasi współcześni, kwestionując pojęcie płci i bezwzględnie egzekwując tę zmianę od nieprzekonanej reszty, uderzyli w to, w co dotąd nikt nie ośmielał się uderzać: w binarną strukturę ludzkiej wyobraźni o świecie. A także, co gorsza, w biegunową strukturę ludzkiego poczucia miłości i solidarności. Destrukcyjne skutki tego uderzenia widzimy (a przynajmniej widzą je niektórzy z nas) coraz wyraźniej z każdym mijającym rokiem, wręcz miesiącem. A mimo to, jako wspólnota brniemy w absurd coraz dalej. 

Żebyż jeszcze na początku tego szaleństwa stali jacyś prorocy! Nic z tego. Zamiast wielkiej idei widzimy tysiące mrówek, uwijających się wokół nas z ekierką i suwmiarką.

Czekając na zwrot akcji 

W 1865 roku, po siedmiu latach wygnania wrócił na tron Sarili. W wojnach z sąsiadami zebrał do kupy większą część utraconych ziem. Panował długo, jeszcze całe ćwierć wieku, próbując nawet tego, o czym marzył za pierwszego okresu swych rządów – skupienia pod jednym berłem wszystkich Khosa. Nie udało mu się, ale to już do naszej opowieści nie należy. Ważne że był kochany przez poddanych, których po katastrofie demograficznej szybko zaczęło przybywać. 

Jak możliwy był tak nieprawdopodobny sequel? 

Wszystko za sprawą Nong Kwawuse, której fotografia rozchodziła się w tysiącach odbitek po całym kraju. Prorokini wytłumaczyła ludziom co się stało. Otóż niektórzy otwarcie sprzeciwili się nakazowi króla. A oceniając rzecz z dystansu, zdrowy rozsądek przeważył w nich nad poczuciem plemiennej lojalności. Jak w przypadku syna jednego z pomniejszych, wiernych Sariliemu wodzów, który to syn – jak sam powiedział – wolał zabić własnego ojca, aby nie musieć zabijać własnych krów. Nie było ich wielu, ale ich upór wystarczył, aby nie powiódł się plan, jaki Przodkowie zgotowali swojemu ludowi. Nong Kwawuse nazwała ich amagogotya, co jedni tłumaczą jako „niewierzący”, inni zaś jako „twardzi”, „nieużyci” lub „skąpi”. 

Ludzie dostali więc wyjaśnienie, jakiego w istocie pragnęli. To nie oni popełnili błąd. Winni są ci drudzy. 

Podział na „niewierzących” i „wierzących” (amathamba może też znaczyć „miękcy”, ulegli wobec wspólnoty) okazał się zadziwiająco trwały. Gdy brytyjska kolonia w całości pochłonęła już ziemie króla Sarili, amagogotya – bardziej zaradni od reszty, ale też pokłóceni z większością – okazali się podporą władzy białych kolonizatorów. Nawet dzisiaj, po ponad stu latach, w czasie których przeminęło tak wiele, włącznie z kolonią oraz apartheidem, Khosa bez najmniejszego wahania potrafią wskazać, kto z nich jest amagogotya, kto zaś amathamba. Podział ten przechodzi nawet w poprzek społeczności zamieszkującej rodzinną wioskę prorokini. Spór nadal żyje własnym życiem, choć dziś nie ma już żadnego praktycznego znaczenia, o co wtedy poszło. 

Nong Kwawuse umarła w wieku 60 lat, otoczona czcią wielbiących ją rodaków. Sławiąca ją pieśń śpiewana jest dziś w RPA jak hymn – w wyprostowanej postawie. 

Dzisiaj ludzie zdrowego rozsądku są potrzebni światu bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Ale amagogotya, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, potrzebni są inżynierom dusz. Bo współcześni utopiści – w odróżnieniu od swych antenatów z XIX i pierwszej połowy XX wieku – wiedzą, że nie wygrają. Chyba ostatnim, który w to wierzył, był Gramsci, ale nawet jego wizja zwycięstwa zza grobu podejrzanie trąci bezsilnością millenaryzmu. Po nim przyszło wezwanie „odlećmy”, wiara w awatary i wirtualną rzeczywistość, wreszcie dogmaty kanonu płci społeczno-kulturowej. Wszystkie te modele są tak bardzo odklejone od aktualnej rzeczywistości, że niemożliwe do realizacji. I wszyscy w głębi duszy to wiedzą, włącznie z konstruktorami genderowej utopii. 

Dlatego lewackim rewolucjonistom potrzebni są – i będą – ludzie, na których można będzie, aż do końca świata, zrzucać winę: popatrzcie, to przez nich nam się jeszcze nie udało. Współcześni utopiści, mimo pogróżek, nie poprowadzą finalnej wojny z „patriarchalnym” światem. Afroamerykanie, w imię BLM, mogą na jakiś czas zasiać anarchię w dużych miastach USA. Ci, którzy ich do tego namawiają z wygodnego i bezpiecznego dystansu uniwersyteckich pulpitów, nie zaryzykują jednak osobistej kariery i nie staną z nimi ramię w ramię, jak onegdaj Ukraińcy na Majdanie, by wspólnie, ryzykując życiem, walczyć o realnie nową Amerykę. Po adherentach tęczowej rewolucji, jak również entuzjastkach współczesnej odmiany ruchu wyzwolenia kobiet nie można się spodziewać nawet tego minimum. Ten kocioł można nieustannie doprowadzać do stanu bliskiego wrzeniu, ale broń Boże nie należy go przelewać. Bo wtedy za kije chwyci milcząca dotąd większość. A jest to większość, łagodnie mówiąc, znacząca. I co najważniejsze, ta większość, wierząc w biegunowy rozkład uczucia wzajemnej miłości, gwarantuje dalsze trwanie ludzkiego rodzaju. 

To również jest jasne dla wszystkich, chociaż nie wszystkim wolno o tym mówić. Bo gdy wszyscy to zgodnie uznają, pryśnie wiara w amagogotya

Z drugiej strony wiara w totalną wojnę jako remedium na lewicowe szaleństwo – byłaby kolejną utopią, kontrutopią w tym wypadku. Przecież ani ich nie przekonamy, ani też nie wybijemy, podobnie jak oni nas. Jednych i drugich jest na to po prostu zbyt wielu. 

Musimy koegzystować do końca świata, i dobrze byłoby już teraz się z tym pogodzić. Pozwólmy żyć nawet szerszeniom, nie zbliżajmy się tylko do ich gniazda. Istotą jest marginalizacja, osiągnięta cierpliwym przekonywaniem tych, którzy dzisiaj są pod wpływem naszych ideowych przeciwników. 

Zapewne lepiej by było, by to raczej nasi antagoniści, a nie my, stali się amagogotya w oczach ogółu. Jeżeli już nie można inaczej, jeśli wyposażeni w skażoną władzę poznawczą ludzie koniecznie muszą wskazywać innych jako przyczynę własnych niepowodzeń. Ale przecież nie takim chcielibyśmy oglądać świat. I wcale nie musi on tak wyglądać. Zdrowy rozsądek poddaje się stygmatyzacji tylko wtedy, gdy jego wyznawcy stanowią we wspólnocie niewielką mniejszość. Gdy stają się większością, zdrowy rozsądek broni się już sam.


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Jacek Borkowicz
Jacek Borkowicz
Ur. 1957, eseista i publicysta, z wykształcenia historyk Kościoła, z zamiłowania badacz etnotopografii. Członek Europejskiego Instytutu Kultury. W przeszłości redaktor w kilku polskich czasopismach. Żonaty, ojciec czwórki dzieci, mieszka w Józefowie koło Warszawy.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!