Aborcja jako kozioł ofiarny

Władzy nie dzierży się dla samego faktu jej posiadania, ale dla możliwości zmieniania rzeczywistości – dla realizacji swoich ideałów i obrony tego, co uznajemy za sprawiedliwe. Czy PiS za zmianę prawa aborcyjnego zapłacił wyborczą porażką? Wątpię, ale nawet jeżeli tak by było, to mówi się trudno. W życiu są ważniejsze rzeczy niż sondaże.

„Oświecona” prawica

Jednym z bardziej dojmujących obrazków ostatnich dni są kolejne wpisy i wypowiedzi polityków oraz publicystów z prawej strony, którzy nagle, trzy lata po wydaniu orzeczenia przez Trybunał Konstytucyjny, uznali, że sprawa aborcji to był jednak strzał w stopę. Że PiS mógłby jeszcze sobie spokojnie trwać u władzy, ale zaostrzenie prawa pozbawiło ich tej możliwości.

Głosy, że zmiana prawa będzie kosztowała PiS trzecią kadencję, pojawiały się od dawna, jednak czym innym jest uczciwa analiza sytuacji (nawet jeżeli wniosków z niej płynących nie podzielamy), a czym innym nagła wolta ideowa, którą obecnie obserwujemy u kolejnych reprezentantów prawicy. Trudno mieć pretensje do zwolenników tzw. kompromisu aborcyjnego, że ostrzegali PiS w 2020 roku, skoro autentycznie mieli taki pogląd na sprawę; jednocześnie jednak trudno się nie dziwić na widok kolejnych prawicowców, którzy deklarowali się jako pro-life, a teraz nagle zaczęli krytykować PiS.

Źle to świadczy o konserwatystach, jeżeli samo sprawowanie władzy pozostaje dla nich najważniejszym wyznacznikiem politycznego sukcesu. Idąc dalej tą samą logiką, formacja Kaczyńskiego powinna sukcesywnie rezygnować z kolejnych ideowych pryncypiów. Suwerenność Polski? Lepiej zrezygnować. Sprzeciw wobec rewolucji LGBT? Lepiej odpuścić. Ale i sama aborcja – przecież na władzę naturalnie pojawiłby się nacisk, aby dostosować polski stan prawny do „zachodnich standardów”. Po co drażnić Brukselę?

Daleki byłbym od stwierdzenia, że to sprawa aborcji odebrała PiS szanse na trzecią kadencję. Zakładając nawet, że to prawda, to pojawia się pytanie – i właściwie co w związku z tym? Wszak to naturalne, że czasami należy podjąć decyzje, które z punktu widzenia partyjnego interesu są nieopłacalne. To byłoby wielce niepokojące, gdyby nagle konserwatywne ugrupowanie zrezygnowało z nadrzędnej cechy polityczności, jaką jest możliwość podejmowania decyzji.

Polityka sprowadzona do sondaży i zabiegania o wyższe poparcie dla samego trwania u władzy, to w rzeczywistości tryumf postpolityki, a zarazem śmierć polis.

 

Akceptacja porażki

Najbardziej interesuje mnie w tym momencie nie tyle nawet sprawa zmiany prawa aborcyjnego, co polityczny (w głębszym rozumieniu tego pojęcia) wymiar tego wydarzenia.

Sama logika podnoszona przez „oświeconych prawicowców”, którzy nagle zrozumieli, że PiS przegrał przez orzeczenie TK, prowadzi do tego, że celem Zjednoczonej Prawicy powinno być trwanie u władzy dla samego trwania.

A przecież dzierżenie urzędów i władzy politycznej jest jedynie narzędziem – władza nam służy do wdrażania w życie naszych ideałów, do kreowania ładu społecznego, który uważamy za sprawiedliwy. W przeciwnym razie, to nie my korzystamy z władzy, tylko sama władza nas opanowuje.

 

Załóżmy na chwilę jednak, że prawicowi krytycy zaostrzenia prawa mają rację i PiS faktycznie stracił władzę właśnie z powodu aborcji. Cóż – mówi się trudno. Na polityce partyjnej życie się nie kończy, a pochwały prezesa nie są najważniejszym weryfikatorem naszych decyzji. Czasami należy podjąć decyzje, o których wiemy, że są nieopłacalne. Tym różnimy się od maszyn, tym polityka różni się od postpolityki.

To też kamyczek do ogródka nie tylko PiS, ale i Konfederacji, która szła do wyborów z postulatem „wywracania stolika”, przeświadczona, że będzie niedługo rozdawać karty. Może zadaniem prawicowej formacji nigdy nie było dojście do władzy, a jedynie naciskanie na obóz Kaczyńskiego od prawej strony, właśnie tak jak to miało miejsce w przypadku aborcji? Liczy się wszak to, jakie prawo zostanie uchwalone, a nie kto je uchwali.



Aborcja kozłem ofiarnym

Badania opinii publicznej wydają się nie pozostawiać wątpliwości – zaostrzenie prawa aborcyjnego znacząco pogorszyło notowania Prawa i Sprawiedliwości. To wówczas PiS zanotowało spadek o około 10 pkt. proc., z którego w pełni nigdy już nie odrobiło.

Warto jednak ten obraz uzupełnić o kilka dodatkowych szczegółów. Po pierwsze, ton protestom aborcyjnym nadawała wulgarna, zorganizowana mniejszość kierowana przez Martę Lempart. I to właśnie przez pryzmat tzw. strajku kobiet patrzymy na tamte wydarzenia. A przecież przeważająca większość uczestników manifestacji nie chciało dewastować kościołów, tylko wyszło w poczuciu zagrożenia podstawowych praw kobiet. Po drugie, protesty były pewną kulminacją narastającego niezadowolenia z władzy (szczególnie wśród młodszych pokoleń) – aborcja była zapalnikiem, punktem granicznym, który wywołał falę wzburzenia, ale rzeczona fala narastała miesiącami i wcześniej czy później musiała znaleźć jakieś ujście. Faktem jest, że akurat aborcja była tutaj bardzo dogodnym – z punktu widzenia Lempart i jej akolitów – punktem wyjścia, ale skali protestów nie można sprowadzić wyłącznie do orzeczenia Trybunału.

Ponadto należy pamiętać, że do protestów doszło w samym sercu covidowych obostrzeń, których znaczenie dla polskiej polityki do dzisiaj wydaje się być bagatelizowane. Społeczeństwo było najzwyczajniej zmęczone restrykcjami i potrzebowało jakiejś odskoczni, która pozwoliłaby mu odreagować miesiące ogólnokrajowej psychozy. Znowu – tyczy się to głównie młodszych pokoleń, którym z naturalnych powodów ciężej było się stosować do wszelkich zakazów władzy.

Koniec końców, jak porównamy sondaże, to dostrzeżemy, że PiS z poparcia około 40 proc. we wrześniu 2020 roku zjechał do 35 proc. w wyborach parlamentarnych 2023. Oznacza to, że w ciągu trzech lat Zjednoczona Prawica straciła mniej więcej 5 pkt proc. poparcia. Czy naprawdę można ten cały ubytek zrzucić wyłącznie na kwestię aborcji? Jeżeli tak, to by oznaczało, że na poparcie PiS de facto nie miały wpływu ani fiskalizm, ani imposybilizm ws. KPO, ani spór z Brukselą, ani miesiące restrykcji i lockdownów, ani „piątka dla zwierząt”, ani złe listy wyborcze, ani fatalna kampania itd. W tej optyce cały spadek poparcia jest przypisany do sprawy aborcji, co jest oczywistą nieprawdą. 

Z aborcji robi się kozła ofiarnego, co dla wielu jest bardzo wygodne, gdyż z polityków zdejmuje odpowiedzialność, a z publicystów – konieczność namysłu i analizy. Na porażkę w 2023 roku złożyło się jednak wiele błędów i zaniechań z całej drugiej kadencji PiS, a nie jeden wyrok Trybunału Konstytucyjnego.

 

Oczywiście, aborcja ograniczyła perspektywy PiS; oczywiście, doprowadziła do spadku poparcia, ale jeszcze to samo w sobie nie oznaczało, że należało spędzić kolejne 3 lata z założonymi rękami. Skoro z badań wychodzi, że nie ma szans na samodzielne rządy trzeci raz z rzędu, to należało zacząć robić podchody pod ewentualnego koalicjanta z PSL albo Konfederacji. Formacja Kaczyńskiego tymczasem zachowywała się tak, jakby miała rządzić wiecznie, jakby zwycięstwo jej się należało, a wszelkie podmioty polityczne znajdujące się poza obozem Kaczyńskiego, należały do sił zdradzieckich, lub – co najmniej – podejrzanych.

PiS w drugiej kadencji odszedł od własnego programu, przestał być partią „zwykłych Polaków”. Odwrócił się nie tylko od swojego elektoratu, ale nawet od własnych najbardziej wartościowych polityków – vide ex-minister Ardanowski, który zamiast być lokomotywą wyborczą, został „ukarany” za bunt związany z protestem wobec „piątki dla zwierząt” i zepchnięty na dalsze miejsce listy. Naprawdę trudno, by formacja, która ma taki bałagan we własnych szeregach wygrała jakieś wybory.

Krzyczenie, że to aborcja jest winna porażki, po prostu jest niepoważne. Nie, porażki winny jest PiS – prezes Kaczyński i otaczająca go klika, która nie była w stanie zaakceptować  kursu ku centrum, skupiając się wyłącznie na przekazie do antyplatformerskiego betonu.

 

PiS zbyt długo wpatrywał się w sondaże, zbyt długo śledził słupki poparcia i robił badania opinii publicznej. Zbyt dużo uwagi poświęcił na polityczne ornamenty, na pijar, zbytnio upodobnił się do liberalnej postpolityki, z którą obiecywał walczyć. W 2020 roku grupka prawicowych polityków wyłamała się z tego letargu i upomniała się o fundamentalne prawa nienarodzonych.

Sam kształt prawa jest daleki od ideału, a w punktach granicznych, gdy zagrożone jest życie kobiety, powinno być precyzyjniej ujęty zakres dopuszczalności przerwania ciąży, ale przecież nie o tym decydował Trybunał Konstytucyjny. Jego rolą było jedynie rozstrzygnięcie zgodności stanu prawnego z ustawą zasadniczą.

Faktem jest natomiast, że sam rząd nie udźwignął ciężaru tej sprawy. Wstydliwie zaczął lawirować, zmieniać temat. Po prostu bał się aborcji. Sam premier przyznał niedawno w rozmowie z Interią, że „zawsze był zwolennikiem kompromisu aborcyjnego” (ten sam premier, który obiecywał „rechrystianizować Europę”).  To samo tyczy się prezydenta, który od razu wystąpił z propozycją liberalizacji ustawy. Sam Kaczyński, który wszak nigdy zatwardziałym zwolennikiem pro-life nie był, nie rozumiał chyba powagi sytuacji. Co gorsza, prezes PiS stwierdził w jednym z wywiadów, że „każdy średnio rozgarnięty człowiek może załatwić aborcję za granicą”, co było – pomińmy już samą formą tej wypowiedzi – ewidentnym zdystansowaniem się od środowisk pro-life, odcięciem się od konsekwencji orzeczenia.

PiS przestraszył się własnego zwycięstwa. Przestraszył się sondaży i próbował wstydliwie dystansować się od wyroku TK, zamiast wziąć odpowiedzialność za nowy stan rzeczy i próbować ułożyć jakoś nowy porządek społeczny. Już na starcie PiS skapitulował, oddał to pole bez walki.

 

Może gdyby władze państwa inaczej wówczas zareagowały, gdyby nie traktowały aborcji jak gorącego kartofla, którego należy się pozbyć, tylko wzięły sprawę na sztandary i wdrożyły odpowiednie procedury, może i odbiór społeczny byłby inny. Może gdyby w lekarzach dostrzeżono zwykłych ludzi, którzy z dnia na dzień zostali wrzuceni w samo serce politycznej zawieruchy i chociaż spróbowano by wypracować zasady postępowania, tak by medycy nie bali się ratować życia kobiety, gdy zajdzie taka potrzeba, może udałoby się uniknąć kilku tragedii? Może nie utrwaliłaby się narracja, że PiS gwałci prawa kobiet i dlatego wstydliwie zamiata sprawę aborcji pod dywan i się dystansuje od środowisk pro-life?  Przy sporze z Brukselą czy środowiskiem sędziowskim PiS otwarcie forsował własną wizję i wysuwał argumenty na obronę swego stanowiska, tutaj natomiast prawicowy mainstream de facto uległ agresywnej narracji Lempart.



Liberalny paradygmat został podważony

Na koniec warto pochylić się jeszcze nad kwestią zasady wahadła, którą część „umiarkowanych” prawicowców straszy „radykałów”. Chodzi o rzekomą prawidłowość, jakoby zbytnie „wykrzywienie” prawodawstwa w duchu konserwatywnym powodowało, że następna władza automatycznie będzie próbowała je liberalizować. I tak np. prawica nie powinna dążyć do zwiększenia ochrony życia poczętego, gdyż w przyszłości może to skutkować jedynie wzrostem nastrojów proaborcyjnych i gwałtowną liberalizacją prawa.

Z tym myśleniem są dwa podstawowe problemy. Po pierwsze, ład społeczny nie stanowi jakiejś wagi, na której szalach są mierzone nastroje wyborców i przełożenie ciężarków z jednego miejsca na drugie automatycznie powodowała wahnięcia sympatii i poglądów. Nie ma też jakiegoś złotego środka, wokół którego orbitowałyby rozwiązania konserwatywne i liberalne. Tym „środkiem” jest jedynie status quo, jakie wyłoniło się z walki sił progresywnych i zachowawczych. W III RP takim „środkiem” było tzw. kompromis aborcyjny, ale w innych krajach to status quo wyglądało już inaczej.

Drugi problem jest natury praktycznej – nigdzie na świecie spolegliwość konserwatystów nie doprowadziła do powstrzymania rewolucyjnych zapędów liberałów i lewicy. Wprost przeciwnie – bierność prawej strony ośmielała siły progresywne do dalszego działania i forsowania własnych ideałów. Pasywność prawicy nie powoduje, że kompromis jest uznany za złoty środek, tylko że postępowcy dostają sygnał, że można ten kompromis dalej naginać w lewą stronę.

 

Zasada wahadła w rzeczywistości nie działa. W polityce decyduje siła – jeżeli obóz rewolucyjny ustępuje, to nie dlatego że skłoniła go do tego spolegliwa postawa konserwatystów, tylko po prostu został zmuszony do odwrotu.

Nie potrafimy dzisiaj ocenić konsekwencji zmiany prawa. Być może prawdziwe owoce ta decyzja wyda dopiero za kilka lat. Faktem jest jednak, że Zjednoczona Prawica po raz pierwszy w historii III RP ośmieliła się podważyć liberalne status quo.

Zmiana prawa aborcyjnego w duchu konserwatywnym udowadnia, że historia nie kroczy w góry wyznaczonym kierunku, że nie ma żadnych prawideł głoszących nieuchronny tryumf rewolucji liberalno-lewicowej.

 

Skoro liberalny paradygmat udało się zakwestionować w samym sercu progresywnej narracji ubóstwiającej wolność jednostki ponad wszystko inne, nawet ponad życie nienarodzonych, to oznacza, że wszystko w tej materii jest możliwe. To samo w sobie jest już dużą zaletą i daje nadzieję na przyszłość.

 

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Jan Fiedorczuk
Jan Fiedorczuk
Urodzony w 1991 roku w Warszawie. Publicysta "Do Rzeczy" oraz dziennikarz portalu DoRzeczy.pl, współpracuje z portalem Nowy Ład. W przeszłości publikował m.in. na łamach "Pro Fide, Rege et Lege", tygodnika "Teologii Politycznej" czy "Polityki Narodowej".

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!