Wracamy do Śródziemia. Cztery strony świata – to przecież także struktura Krzyża. A na jego przecięciu mamy sielski Shire z jego Hobbitonem, z którego wywodzą się bohaterowie tolkienowskiej opowieści. Skrzyżowanie czasu kolistego z linearnym, świata doczesnego ze światem mitycznym – to wszystko wskazuje nam na jedną i tę samą sylwetkę. Świat Tolkiena to świat zorientowany, jak plan dawnego kościoła. Świat leżący krzyżem i oczekujący zbawienia.
Chyba żaden z szanujących się tolkienistów nie odważyłby się zaczynać swojego eseju od opisu sceny z filmu Petera Jacksona. Jednak ona właśnie warta jest naszej wstępnej uwagi, nawet jeśli zgadzamy się że film, już z samej definicji, nie może się mierzyć z literackim pierwowzorem. Chodzi o gest Aragorna nad umierającym Boromirem. Klęczący król-wygnaniec delikatnie dotyka swojego czoła, a następnie warg, pionowym ruchem dłoni. Nie ma tego w książce. Nic dziwnego że fani filmowej wersji „Drużyny Pierścienia”, wymieniając opinie na internetowych forach, gubili się w domysłach: co takiego może ów gest oznaczać? Tylko jeden z nich zdołał sobie przypomnieć, że kiedyś widział coś podobnego na katolickiej mszy. Ale co to znaczy, nie ma pojęcia.
Każdy kto chociaż raz był na mszy, wie że chodzi tu o trzy małe znaki krzyża, które wierny czyni na czole, ustach i piersi przed wysłuchaniem Ewangelii. Zrozumieć Słowo umysłem, wyznać wargami, przyjąć w sercu – ten sens owych znaków przyjmuje, werbalnie albo intuicyjnie, zgromadzona w kościele wspólnota. Jednak nie trzeba nawet być katolikiem, by intuicyjnie wyczuć że w sumie jest to jeden gest, jakby znak krzyża, ogołocony z poprzecznego ruchu ręki. Z góry na dół, jak oś. Albo pień Drzewa Życia, symbolu obecnego w najstarszych mitach.
Symbol ten zna także świat Tolkiena. Dwa Drzewa Valinoru oświetlały pierwszą ekumenę przed jej upadkiem. Białe Drzewa, „latorośl” jednego z drzew valinorskich (w sensie biblijnym, nie biologicznym), odradzająca się na monarszych dziedzińcach dwóch kolejnych stolic Gondoru, Minas Ithil i Minas Anor, przeniesiona w Czwartą Erę przez króla Elessara. Wreszcie Złote Drzewo mallornu, które zakwitło w krainie hobbitów, wieńcząc zwycięstwo koalicji ludów Śródziemia nad siłami zła. One wszystkie wpisują się w odwieczny mit niepokonanego życia. Jest tu jeszcze jednak symbol inny, ukryty, lecz stale obecny.
Sprawdźmy kiedy Drużyna Pierścienia wyruszyła z Rivendell. To 25 grudnia, w chrześcijańskiej tradycji dzień narodzin Zbawiciela. U Tolkiena wyznacza on, w ścisłym sensie, początek Przygody, a można też powiedzieć, że właściwy początek Opowieści. I oczywiście także Drogi, bo u Tolkiena przygoda, droga i opowieść to jedno. „Ja jestem Drogą” – wyznał Bohater najpiękniejszej opowieści świata.
A kiedy „jedyny” Pierścień Władzy, wraz z nieszczęsnym Gollumem, spada w głąb Szczeliny Zagłady? 25 marca to przecież dzień Zwiastowania Panny Maryi, dzień jutrzenki ostatecznego zwycięstwa dobra. Zwycięstwa także nad śmiercią, która jest – jak powiedziała umierającemu Aragornowi Arwena – „darem Jedynego dla ludzi”. Żeby nie było wątpliwości: darem Jedynego Boga, nie Jedynego Pierścienia. W dawnych stuleciach od tego dnia liczono początek roku, od niego też rozpoczyna się tolkienowska Czwarta Era, w której reszta istot mówiących, a nie będących ludźmi, usunęła się poza obręb naszego widnokręgu. Pozostaje nam wierzyć że nie tylko elfowie, ale i my, ludzie, kiedyś trafimy tam, gdzie Jedyny, z własnej woli, wygasza już moc swojego podarunku, ofiarowanego nam po upadku pierwszych rodziców.
To zaledwie pierwsze zarysy owego innego symbolu, dyskretnie, lecz stale obecnego w tolkienowskim legendarium. Niewidoczny na pierwszy rzut oka, stanowi poprzeczną belkę Drzewa Życia.
*
„Zdawało mi się, że sam w tej chwili układam te wiersze, ale może je słyszałem dawno temu” [ten i następne cytaty w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej – przyp. JB] – mówi Frodo towarzyszom wyprawy, słuchającym przy gościńcu, na kresach Shire’u, jak ich przewodnik deklamuje wersy o drodze (A droga wiedzie w przód i w przód/ Choć się zaczęła tuż za progiem…). Nie o każdej z recytacji można coś podobnego powiedzieć, bo tylko jeden, specyficzny ich rodzaj takie wrażenie wywołuje. Chodzi o opowieści, które z czasem stają się legendą, ta zaś ostatecznie przeradza się w mit. W opowieściach tych czas, jak w granicznych modelach astrofizyki, operujących prędkościami zbliżonymi do prędkości światła, zaczyna zachowywać się nietypowo.
„Onego czasu” (illo tempore), zwrot którym w zasadzie powinna zaczynać się każda mityczna opowieść, służy wprowadzeniu słuchaczy w osobliwy wymiar. Można powiedzieć że jest to wymiar poza czasem, ale będzie to porównanie dość nieprecyzyjne, bo sugerujące że czas płynie sobie po staremu, tyle że gdzieś obok. Lepszym określeniem (z braku doskonalszych) będzie „bezczas”, stan w którym to co płynie i spada, jakby staje w miejscu. Czas ustaje, ale to znowu mylące porównanie. Jeżeli czas jest tylko jednostajnym ruchem spadania, ruchem powszechnym, dlatego uznanym przez nas za wieczny i nieuchronny, jego zanik nie musi oznaczać zatrzymania świata i życia. Przeciwnie, świat w bezczasie może być tym bardziej żywy i mobilny, gdyż uwolniony zostaje od przymusu owego fatalnego ruchu w jedną tylko stronę. Ludzkiemu umysłowi trudno to zrozumieć, ale tak właśnie działa tajemnica.
Dlatego też opowieści z inwokacją illo tempore dzieją się nie tylko „kiedyś”, ale i „teraz”, a także w przyszłości – choć to znowu terminy niedoskonałe, bo wzięte ze słownika, którym rządzi nieubłagana miara „upływającego” czasu.
Mityczny świat dzieje się w nieustającym „teraz”, ale nie jest on przecież naszym światem. Jest „obok”, choć czasem czujemy że bardzo blisko. Świat mitu jest światem równoległym. Nie może być inaczej, skoro żyjemy uwięzieni w czasie.
Stąd biorą się znane kłopoty z chronologią, następstwem, przyczyną i skutkiem. O Tolkienie mówi się często, czasem z tonem zarzutu, że jego poważna mitologia wzięła się z chęci zabawy. Genezą mitu Śródziemia są opowiastki dla dzieci, nawet „Władcę Pierścieni” i ostatecznej wersji „Silmarillionu” poprzedziło wydanie bajkowego w tonie „Hobbita”. To, co chronologicznie pierwsze, musi być więc przyczyną. W przypadku Tolkiena opinia ta bierze się z jednego, zasadniczego nieporozumienia.
Dziś trudno to wytłumaczyć, gdyż dzieci nie bawią się już ani w skakankę, ani w berka, ani też w grę w klasy. Ale jeszcze do niedawna można to było zauważyć na żywych przykładach: infantylne z pozoru rymowanki zawierały w sobie niezrozumiałe słowa-relikty, archaiczne ostańce zapomnianych dziejów. To nie wymysł pięknoducha, potwierdzić to może każdy antropolog kultury. Bo tradycyjnie pojmowane baśnie, nawet te z pozoru dziecinne, sięgają do archetypów, w których wyrastały kolejne pokolenia, także, a właściwie przede wszystkim – tych najmłodszych. Także Tolkien zbudował swoją mitologię z archetypów, nie zaś z gotowych już mitów, czym różni się od swojego wielkiego poprzednika, Homera.
Zmieniły się zabawy, ale nie zmieniła się przecież – miejmy nadzieję – dziecięca wrażliwość. Niektórzy z nas zapewne pamiętają samych siebie z najmłodszych lat, kiedy to dźwięk usłyszanego po raz pierwszy słowa, albo dziwnej nazwy, której znaczenia nie mogliśmy przecież jeszcze wtedy znać, wzbudzał przed oczami naszej wyobraźni całą kaskadę barwnych i wonnych skojarzeń. Co więcej, gdy u niektórych z nas te skojarzenia pozostały na resztę życia, to wówczas, choć bogatsi o doświadczenia, bynajmniej nie czujemy aby były nieprawdziwe. Nie okazują się indywidualną iluzją, lecz nadal potrafią objaśniać nam świat. Na tym właśnie polega dotyk zbiorowej podświadomości.
Inaczej mówiąc – anamneza, przypomnienie tego, co było, a raczej – co jest, tuż obok, w równoległym świecie. Zna ją wiek dziecięcy, potem owa zdolność w nas blaknie, pozostaje żywa chyba tylko u poetów i jasnowidzów.
Tolkien był poetą, przynajmniej w szerokim sensie tego słowa, więc zapewne i on przeszedł podobną drogę. „Hobbit” rzeczywiście wyprzedził w czasie „Władcę Pierścieni”, ale to wcale nie znaczy, by w tym samym czasie, proporcjonalnie, rosła powaga, ciężar właściwy jego autorskiej wizji. Na samym początku była ponadprzeciętna wrażliwość na mit, na archetyp. Wszystko co stało się potem, było tylko konsekwencją.
*
„To opowieści powstały, aby stworzyć świat dla ich języków, a nie odwrotnie” – w tym stwierdzeniu Tolkiena, znanym nam z jednego z jego listów, wyraża się cała jego wiara w archetypiczne istnienie jedynego „prawdziwego języka”, od którego wzięły początki wszelkie inne mowy. Języka którego ślady pozostały w naszej podświadomości, naszych mimowolnych werbalnych skojarzeniach i czysto estetycznych, pozasłownych asocjacjach.
Na tej zasadzie nie znający mowy Rohirrimów Legolas, gdy Aragorn zaśpiewał towarzyszom podróży pieśń w języku Jeźdźców Rohanu, domyślił się co to za język: „Przypomina ten kraj, gdzieniegdzie bujny i rozkołysany, a gdzieniegdzie surowy i poważny jak góry”. Elf poczuł także że pieśń „nabrzmiała jest od smutku śmiertelnych ludzi”.
Thomas Alan Shippey, jeden z najlepszych znawców twórczości Tolkiena, w swojej „Drodze do Śródziemia” pokazuje nam, w jaki sposób pisarz doszedł do swoich przekonań. Jako filolog starych, wymarłych języków germańskich nabrał dużej wprawy w ich rekonstrukcji. Następny krok wydaje się logiczny: skoro można odtworzyć zaginiony język, to – będąc przekonanym że opowieści tworzą świat języków – można też spróbować odtworzyć zaginioną opowieść. Taki też tytuł, „Księga zaginionych opowieści”, nosi zbiór szkiców Tolkiena, wydanych już po jego śmierci, lecz nierzadko pochodzących z najwcześniejszego okresu twórczości.
Wielką, zaginioną opowieścią jest także „Władca Pierścieni”. Zaginioną i odtworzoną, w każdym razie bardziej odtworzoną niż wymyśloną – z taką wykładnią zapewne zgodziłby się sam autor. Ona również dzieje się w bezczasie. Niech nas nie zmylą drobiazgowe, kronikarskie datacje, prowadzone według Kalendarza Królów i Kalendarza Shire’u. W większości przypadków pożytek z nich taki sam, jak z dat w kronikach staroirlandzkich, sięgających czasów piramid. Liczy się co innego, a mianowicie długie trwanie. Światy mijają i po nich następują kolejne. I tak w koło, dokładnie jak w klasycznym micie, gdzie nie występuje czas linearny.
Prawem paradoksu czas jednak w Śródziemiu realnie upływa i ten upływ daje się odczuć. Właściwie każda z kolejnych Czterech Er jest coraz gorsza, każdy z kolejnych obrotów dziejowego koła przynosi degrengoladę. „Widziałem mnogie klęski i wiele bezowocnych zwycięstw” – gorzko mówi o tym Elrond, który zapamiętał wszystkie „trzy ery zachodniego świata”. Nawet ta Czwarta, rozpoczynająca się od świetnego zwycięstwa nad Sauronem i jego sługami, mimo początkowego dobrobytu musi zakończyć się zmierzchem: najszlachetniejsi odeszli albo odpłynęli, pozostała na miejscu rasa ludzka stopniowo karleje. To również jest typowe dla klasycznych mitów, w których po wieku złotym następuje srebrny i miedziany.
Świat Śródziemia to świat, w którym Zrodzony, a nie stworzony jeszcze się nie wcielił. To chyba jedyny moment, w jakim funkcjonujące w wymiarze czasu linearnego słowo „jeszcze” precyzyjnie oddaje tutaj istotę rzeczy.
*
O ile całe Śródziemie można uznać za świat równoległy, bliski nam, podobny, lecz nieuchwytny w geograficznym konkrecie, o tyle jeden porządek ściśle odzwierciedla w nim porządek naszego globu: strony świata. Mamy tutaj wyraźnie zarysowane kontury Północy i Południa, Zachodu i Wschodu, z ich fizjografią a także wynikającymi z niej odrębnościami kultury. O angielskich i okołoangielskich analogiach topografii Śródziemia znawcy Tolkiena (przeważnie brytyjskiego pochodzenia) napisali już tyle, że nie ma sensu tego powtarzać. Znacznie mniejszą uwagę przywiązuje się do toposów bardziej odległych, a przecież one także wyznaczają nam osie tolkienowskiego świata. Kraina Dal, znana z opowieści o wyprawie hobbita Bilbo, owszem, ma w sobie trochę z dawnego Birmingham, tego jeszcze sprzed rewolucji przemysłowej (jak chcą Anglicy), ale bardziej przypomina nam szwedzką Dalarnę, z jej położeniem „za górami” (Norwegia) i z jej kopalniami kruszców. Harad, południowowschodnie peryferie tolkienowskiej mapy, ma swój odpowiednik w krainie o identycznej nazwie, leżącej w dzisiejszej Arabii Saudyjskiej. Nazwa płaskowyżu Gorgoroth, centralnej części Mordoru, przywodzi na myśl spalony słońcem płaskowyż Abisynii wokół miasta Gorgora. A hobbiccy Stoorowie, którzy ongiś, dawno przed nastaniem Czwartej Ery, pływali w łódeczkach z sitowia w dolnym biegu Wielkiej Rzeki? Toż to kalka z etnotopografii starożytnych Sumerów! W każdym razie zgadza się kierunek.
W anglojęzycznych opracowaniach mówi się z dumą o Rohirrimach z Rohanu, że stanowią esencję dawnych Anglosasów. To nie do końca prawda. Bardziej niż Anglów przypominają oni dawnych Gotów, którzy przecież mieszkali na naszych ziemiach i więcej mieli wspólnego ze Wschodem, niż z Wyspami Brytyjskimi.
Przykłady można mnożyć. Zawsze jednak Północ Śródziemia odpowiada u Tolkiena naszej, europejskiej Północy, Południe – Południowi (Gondor), Zachód – Zachodowi, zaś Wschód – Wschodowi. Jaki z tego wniosek? Pozwólmy sobie na dygresję. Do XV wieku wszystkie kościoły zachodniej części Europy były orientowane na Wschód, to znaczy miały ołtarz i prezbiterium umieszczone w części wschodniej. Ku wschodowi kierowali się też wszyscy uczestnicy liturgii, zarówno kapłan jak i wierni. I nie było to żadnym wyrazem „odwrócenia się tyłem do ludu”, jak mylnie interpretują to czasy współczesne. Ludziom tamtych czasów takie rozumienie liturgicznego uczestnictwa w ogóle nie przyszłoby do głowy. Po prostu wszyscy uczestnicy nawy Kościoła, celebrujący „sternik” i „załoga”, patrzyli w jednym kierunku w postawie dziękczynienia.
Nowożytność zatraciła tę pierwotną intuicję. Najpierw chrześcijańskie świątynie zaczęły być stawianie pod plan miasta, zgodnie z duchem tego świata czyli w kierunku, w jakim pasowało architektowi. Potem odwrócono ołtarze, paradoksalnie oddzielając w ten sposób pasterzy od trzody.
A jaka była ta pierwotna intuicja? Otóż pobrzmiewało w niej przekonanie o kosmicznym wymiarze Chrystusowego przesłania. Dzisiaj nawet osoby wierzące widzą drugą Osobę Świętej Trójcy przez kalkę cywilizacji i boją się myśleć o Chrystusie jako władcy Wszechświata, kierującego biegiem wszystkich ciał niebieskich. Dla ludzi współczesnych Kosmos jest dla Chrystusa zbyt wielki, wolą umieszczać go w łatwiejszej do pojęcia, a przez to bezpiecznej niszy kultury.
Orientacja miarą Kosmosu? Czy to nie nieporozumienie? Nie, nawet gdy Kosmos nie ma kierunku, naszą jego miarą – w klasycznym, greckim duchu sentencji „człowiek miarą wszechrzeczy” (antropos metron ton panton) – jest to, co ludzkie: Ziemia i jej bieguny.
Wracamy do Śródziemia. Cztery strony świata – to przecież także struktura Krzyża. A na jego przecięciu mamy sielski Shire z jego Hobbitonem, z którego wywodzą się bohaterowie tolkienowskiej opowieści. Skrzyżowanie czasu kolistego z linearnym, świata doczesnego ze światem mitycznym – to wszystko wskazuje nam na jedną i tę samą sylwetkę. Świat Tolkiena to świat zorientowany, jak plan dawnego kościoła. Świat leżący krzyżem i oczekujący zbawienia.
Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.