Zamek w Stobnicy powstaje od 10 lat, z gigantycznym zaangażowaniem sił i środków, z dobrych materiałów i w wyjątkowym miejscu. Przede wszystkim jednak ma inwestora, który jest owładnięty wizją architektury, tak mocno, że nie boi się postawić na szali swojej fortuny, a nawet zadrzeć z prawem. To nadzieja architektury: szaleńcy, którzy są gotowi zadziałać przeciwko Kopernikowi i Gershamowi, przełamać czysto ekonomiczną logikę. Nie jest to przepis na kolejną rewolucję, raczej narzędzie przetrwania, do czasu kiedy dokona się przewartościowanie i architektura wróci na należne jej miejsce.
Zamek
Ciemny, sosnowy bór roztaczał się dookoła w każdym kierunku, wydawał się nie mieć końca. Kiedyś, dawno temu były tu pola i wioski, które żyły swoim zwyczajnym, sennym życiem. Od setki lat nie ma po nich jednak śladu. Cały obszar wokół zajęły drzewa swoją powolną, metodyczną ekspansją.
Zamek wznosił się wysoko ponad to wszystko. Mur obłożony grubo ciosanym kamieniem wyrastał pionowo z tafli jeziora. Za nim malowniczo wyrastały smukłe wieże najeżone krenelażem. Do środka prowadziła tylko jedna droga: przez bramę, strzeżoną dodatkowo zwodzonym mostem.
Być może wkrótce nad bramą wjazdową wmurowany zostanie kartusz herbowy, a na nim data: Anno Domini 2023.
Zamek w Stobnicy, pomimo początkowych wyrazów oburzenia, wydaje się zmierzać ku końcowi budowy. Pomimo licznych zawirowań warownia póki co odparła pierwsze ataki – prawników i aktywistów, którzy chcieli zatrzymać jej budowę i doprowadzić do rozbiórki.
Trudno dziwić się przeciwnikom twierdzy. Anachroniczne efekciarstwo, wstecznictwo, marnotrawstwo zasobów i cennego przyrodniczo terenu. Wszyscy wiemy dobrze, że nie powinno się tak budować.
Ale właściwie, dlaczego nie?
Rewolucje, które pożerają swoje dzieci
Teoretycznie, odpowiedzi na to pytanie udzielono już dawno temu.
Każda sztuka potrzebuje szczerości. Nie inaczej jest z architekturą. Pod koniec XIX wieku coraz mocniejsze było przekonanie o kryzysie ideowym architektury. Tworzono wtórne, bazujące na powtarzanych z historii motywach, budynki. Nudę próbowano przełamywać coraz to bardziej karkołomnymi, a czasem wręcz pastiszowymi połączeniami dawnych elementów. Bez odpowiedzi pozostały również nowe wyzwania, takie jak stworzenie typologii dla nowych funkcji. Przyznają to nawet zwolennicy zakorzenionej w tradycji architektury. Leon Krier, o którym więcej za moment, pisał:
Historyzm to tendencja w architekturze XIX stulecia, która po raz pierwszy w historii doprowadziła do systematycznego załamania i pogwałcenia typologicznych i stylistycznych konwencji: warsztaty w kształcie meczetów, domy i fabryki w kształcie katedr, składy przemysłowe za pałacowymi fasadami, wieżowce przypominające dzwonnice.
Jednocześnie nowe technologie i uprzemysłowienie sprawiły, że inwestorzy mogli zacząć na szeroką skalę stosować ,,tańsze zamienniki” tradycyjnych rozwiązań. Kunszt rzemieślniczy i jakość tradycyjnych materiałów nadawały szlachetności historyzującym realizacjom, mimo ich ideowej wtórności. Połączenie ogranych motywów z coraz gorszym, maszynowym wykonaniem, musiało więc zaniepokoić ówczesnych architektów.
Szukano najpierw rozwiązań w powrocie do źródeł: z jednej strony propagowano powrót do rzemiosła, z drugiej – dążono do stworzenia nowego, oryginalnego stylu. Najbliższą sukcesu próbą była secesja, która na przełomie stuleci zdominowała architekturę europejską. Chociaż dziś dla postronnego obserwatora odróżnienie budynku secesyjnego od historyzującego może stanowić wyzwanie, to jednak dla współczesnych zmiana była oczywista: stąd też nazwa stylu, oznaczająca zerwanie z historyzmem i negatywnymi zjawiskami, które trapiły architekturę XIX-wieczną.
Krótki rozbłysk, jakim była architektura secesyjna szybko się jednak wypalił. Trapiły ją te same bolączki, które trapiły architekturę akademicką. Secesję dopadł nowoczesny świat, w którym czas wydawał się płynąć szybciej niż wcześniej – Sagrada Familia, która mogłaby pokazać pełnię możliwości nowego stylu, nie została ukończona do dzisiaj. Uznając ten wysiłek za daremny, architekci zaczęli się skłaniać w zupełnie inną stronę. Rewolucja modernistyczna wygrała z secesją, bo zaproponowała ,,realistyczne” wyjście z błędnego koła imitacji i walki z uprzemysłowieniem.
Moderniści uznali nieuchronność przemian gospodarczych. Architektura miała zrezygnować z dawnych środków wyrazu, których i tak nie udałoby się utrzymać. W zamian za to miała stać się motorem postępu społecznego i podnieść jakość życia jej użytkowników, służyć człowiekowi w jego codziennym życiu. Le Corbusier, ,,papież modernizmu”, w programowej książce W stronę architektury pisał:
Podczas gdy historia architektury ewoluowała powoli przez stulecia, dostosowując się do zmian w strukturze i ornamentach, żelazo i cement w ciągu pięćdziesięciu lat dały rezultaty świadczące o potędze budownictwa oraz o przewrocie, jaki miał miejsce w języku architektonicznym. Jeśli porównamy to z przeszłością, okaże się, że ,,style” już dla nas nie istnieją, że wypracowano jeden styl epoki; dokonała się rewolucja.
Świadomie bądź nieświadomie przyswoiliśmy te zmiany; świadomie bądź nieświadomie narodziły się pewne potrzeby.
Społeczny mechanizm mocno zakłócony, oscyluje pomiędzy bezprecedensową poprawą a katastrofą.
[…] Aktywne klasy społeczne nie mają należytego schronienia – ani robotnik, ani intelektualista. Kluczem do zakłóconego dziś porządku jest kwestia budynku. Architektura albo rewolucja.
Warto zauważyć, że modernizm, rewolucja moralna i społeczna, miał też dla architektów dodatkowy atut: stawiał osobę architekta na piedestale: wcześniej był tylko jednym z rzemieślników, spętanym kompromisami. Architekt-modernista, wyrzekając się dziedzictwa przeszłości stawał się postacią heroiczną – artystą tworzącym prawdziwą sztukę, ale przede wszystkim, jako twórca nowego typu przestrzeni, reżyserem życia ludzi.
Mija 40 lat. Cały świat zabudowuje się zgodnie z kartą ateńską, w której zawarto główne idee działającego niczym wielki zakład przemysłowy miasta modernistycznego. Okazuje się jednak, że modernizm zawiódł. Nową bastylią, z którą runął modernistyczny ancien regime, stało się osiedle Pruitt-Igoe w St. Louis. Skala problemów społecznych na tym wielkim blokowisku okazała się tak duża, że podjęto decyzję o wysadzeniu go w powietrze. Rok 1972 to symboliczna data końca modernizmu.
Nowe, zbuntowane pokolenie architektów zarzuca poprzednikom, że ich architektura jest nieludzka. Ich zdaniem moderniści stracili dziedzictwo tradycji, a nie zaszła obiecywana moralna rewolucja – ludzie nie tylko mieszkają dalej w złych warunkach, ale czują się zagubieni w nowych, abstrakcyjnych przestrzeniach.
Postmodernizm, bo tak nazwano nowy styl, to więc w pierwszej kolejności postulat bliższej, bardziej zrozumiałej dla człowieka architektury, po latach elitarystycznych eksperymentów. Aby to osiągnąć, postmoderniści odważyli się na to by wejść w sojusz z kiczem. Za manifest kierunku uważa się Uczyć się od Las Vegas Roberta Venturiego. Autor zauważa tam, że pomimo krzykliwej i tandetnej formy, kasyna, motele i billboardy stolicy hazardu komunikują się ze zwykłymi ludźmi w sposób dużo łatwiejszy niż modernistyczne abstrakcje. Co więcej, zauważa też, że taki sposób komunikacji budynku jest bliski klasycznej architekturze.
To ciekawe, bo o ile w debacie publicystycznej czy filozoficznej postmodernizm to jeden z najgorszych wrogów konserwatyzmu, w architekturze miał on zdecydowanie bardziej konserwatywne oblicze. Postmoderniści zamiast matematycznych, ,,racjonalnych” układów postulowali zakorzenione w historii wzorce, sprawdzone przez tysiąclecia. W odróżnieniu od demiurgów-modernistów zwracali uwagę na niezmienną naturę człowieka – stąd tak duży nacisk, który kładli na język symboli, który tworzony był od wieków.
Niektórzy zaszli bardzo daleko w tym zwrocie ku historii. Szczególnie symptomatyczny jest tu drugi ważny autor, wspomniany wcześniej Leon Krier, który odrzuca etykietę postmodernisty i uważa się za architekta klasycznego.
Z upływem czasu zauważono jednak, że na jeden przykład humanistycznego, zakorzenionego w tradycji projektowania przypada dziesięć przykładów ,,tandety dojrzałego kapitalizmu”. Architektoniczny żart i zabawa konwencją szybko opatrzyły się publiczności i samym architektom, podobnie jak nawiązania do historii. Tym, co raziło najbardziej, była jednak nachalna, wulgarna komercyjność. W momencie, w którym zaczynałem swoją przygodę z architekturą, postmodernizm uchodził za synonim wyjątkowo złego smaku i dopiero ostatnie lata przyniosły nieco bardziej wyważone opinie na temat jego barwnej, kampowej estetyki.
Cztery ściany i dach?
Postmodernizm, choć w latach 80. zyskał status dominującego stylu, nie uzyskał jednak nigdy takiej pozycji monopolisty, jaką cieszył się modernizm (nigdy zresztą do takiej nie pretendował, jako styl z definicji pluralistyczny). Przewidując koniec kolejnej architektonicznej donkiszoterii, niektórzy architekci postanowili znaleźć wyjście z błędnego koła rewolucji i zmienić zasady gry.
Rem Koolhaas, założyciel biura OMA, stwierdził, że architektura, tak jak inne sztuki współczesne, powinna stać się konceptualna. Zdając sobie sprawę z mechanizmów gospodarczych, które wypaczają kolejne architektoniczne idee, Koolhaas wybrał postawę cynika-komentatora. Skoro budynek nie mógł być ani estetyczny, ani społecznie pożyteczny, mógł stać się jedynie intelektualną zagadką. Gra z odbiorcą, dzieło-esej, zamiast tradycyjnych kategorii piękna, trwałości i użyteczności. Wydawało się, że w tej sytuacji jest to strategia idealna – czy można zoptymalizować idee?
Okazało się, że można.
W 2018 r. Reinier de Graaf, partner w biurze Koolhasa, wydaje swoją książkę pod wiele znaczącym tytułem: Cztery ściany i dach. Prosta natura skomplikowanej profesji.
Pokazuje on, że nawet jeśli rezygnując ze wszystkich architektonicznych ozdobników z naszych projektów pozostawimy tylko idee, na nie też przyjdzie pora optymalizacji. ,,Większość architektów to parszywi teoretycy. Nie jestem tu wyjątkiem. Idziemy tam, gdzie zaprowadzi nas nasza praca, a nasze przemyślenia tworzą się po drodze. Objawienia o ważnych elementach życia, jeśli w ogóle się pojawiają, to tylko przypadkowe produkty uboczne naszej (często banalnej) pracy [tłum. – MG]” – pisał.
Książka de Graafa to podróż przez krainę absolutnej władzy pieniądza. Wielkie budynki projektowane przez jego biuro dla możnych tego świata to jedynie spekulacyjne instrumenty finansowe. Wiele z nich nigdy nie będzie miało żadnego użytkownika. Bezlitośnie zestawia to z wzniosłymi ideami architekta-społecznika, czy architekta-artysty.
,,Być może główny mit, który obalam w tej książce, to ten o architekcie jako bohaterze. Służąc tym samym potęgom, które stara się krytykować, architektura jest skazana na ciągły konflikt interesów”. Marzenie o architekcie jako o konceptualnym artyście ginie w zderzeniu z brutalną rzeczywistością.
W pułapce Kopernika-Greshama
[..] architektura aż do piętnastego wieku była księgą ludzkości, że do tej epoki nie ukazała światu myśli, że każda idea, jak każde prawo religijne ma swój pomnik, że rodzaj ludzki nic nie pomyślał ważniejszego, czego by nie wypisał na kamieniu. I dlaczego? Ponieważ myśl każda, bądź filozoficzna, bądź religijna, chce się uwiecznić i pozostawić ślady po sobie. Jakież ślady pozostawi manuskrypt! Żeby zniszczyć słowo pisane, dość miecza Turka; żeby zniszczyć słowo budowane, dość rewolucyi.
W piętnastym wieku wszystko się zmienia.
Myśl ludzka nowy wynajduje środek do uwiecznienia się, nie tylko trwalszy od architektury, ale prostszy i łatwiejszy. Architektura upadła. W miejsce kamiennych liter Orfeusza, przychodzą ołowiane litery Guttenberga.
Książka zabija budowle.
[…] od chwili wynalezienia druku, architektura powoli wysycha, jak myśl i ludy z czasem ją opuszczają. W piętnastym wieku ostygnięcie jest prawie nieznaczne, bo druk jest jeszcze słaby i zaledwie cokolwiek sił żywotnych odbiera architekturze; ale w szesnastym wieku choroba architektury jest widoczną. Już przestaje ona być odbiciem ludzkości, przemienia się w sztukę klasyczną i zostaje w końcu pseudo-starożytną. Upadek ten nazywają odrodzeniem. Świetny zaiste upadek, bo stary gotycki geniusz, to słońce zachodzące za prasę Moguncyi, oświetla jeszcze ostatniemi promieniami arkady łacińskie i kolumnady korynckie.
To zachodzące słońce bierzemy za jutrzenkę.
Tak kondycję architektury oceniał Wiktor Hugo w Katedrze Najświętszej Marii Panny. Z perspektywy XIX wiecznego Paryża dostrzegł przyczynę, która stoi za powolnym kurczeniem się architektury. Trzeba tu zauważyć, że choć – jak na romantyka przystało – skupił się na bardziej wzniosłym aspekcie tej zmiany, czyli trwałości idei, to za główną przyczynę marginalizacji budynku należy uznać, że pojawił się znacznie ,,prostszy i łatwiejszy” sposób materializacji zamiarów człowieka niż mozolna i kosztowna budowa gmachu. Widzimy to zwłaszcza z naszej, XXI-wiecznej perspektywy świata cyfrowego.
Architektura współczesna znalazła się w pułapce bez wyjścia. Nie jest to winą architektów, ale praw ekonomii, które rządzą współczesną architekturą. Prawo Kopernika-Gershama mówi o tym, że gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy, jeżeli nominalnie ma taką samą wartość.
Prawda o architekturze jest taka, że dla inwestorów już od setek lat jakość architektoniczna nie stanowi realnej wartości budynku. O wartości stanowi jego funkcjonalność, a przede wszystkim – abstrakcyjna wartość rynkowa.
W XIV wieku, kiedy w Polsce panował boom na prawdziwe zamki, budowa zaledwie jednego z nich oscylowała wokół 17% państwowego budżetu. ,,[…] zamki budowane przez Kazimierza Wielkiego zapewne kosztowały średnio około 12 tysięcy [grzywien srebra]. Było to bardzo dużo, jeśli przypomnimy, że roczne dochody skarbu królewskiego wynosiły w tym czasie około 70 tysięcy, a Kazimierz, który w czasie swego panowania wzniósł około 36 zamków, musiał zużyć na ten cel ok. 432 tysięcy grzywien srebra” – pisał na ten temat prof. Leszek Kajzer. Program budowy orlich Gniazd pochłonął więc aż 6 spośród 37 budżetów rocznych tego monarchy. A nie liczymy tu przecież innych budynków, które powstały w tym czasie – prywatnych zamków, a przede wszystkim kościołów.
W XXI wieku za nieodpowiedzialną rozrzutność uznajemy stadion narodowy, który kosztował 2 mld złotych, w czasach gdy było to 0,6 procent naszego budżetu. W średniowieczu siedzibę rodową czy kościół budowano dla przyszłych pokoleń i na pokolenia, w dzisiejszym świecie użyteczność nowo oddanych obiektów wyznacza cykl życia budynku, niczym dwuletnia gwarancja na toster, który psuje się dzień po jej upływie.
Dodatkowo w dzisiejszych czasach często już ponad 50% kosztu budynku to instalacje – kable, rury, mechaniczne systemy; nie wliczam tu kolejnych rozwiązań, które dodaje się w celu zaoszczędzenia energii, takich jak coraz to grubsze warstwy ocieplenia. Skoro budynek ma być coraz wygodniejszy w użytkowaniu, coraz bardziej ekologiczny i jednocześnie nie drożeć, a może i tanieć, to oszczędności trzeba szukać tam, gdzie nikt nie widzi realnej wartości – w architekturze.
CZYTAJ TAKŻE:
Berło sztuki, berło Polski. Matejko, Wajda i inni – wieszcze chorzy na polskość
ŚWIĄDER OFMCap: Sztuka jest sakralna, albo nie jest sztuką. Nowosielski – teolog malujący
Zamki błędnych rycerzy
Czy jest dla architektury jakaś nadzieja?
Młodych projektantów kusić mogą nieznane lądy wirtualnej rzeczywistości. Świat gier, w którym nie ma praw fizyki, a rodzaj materiału budowlanego określa tylko wybór pliku tekstury, wydaje się być wymarzonym rajem wszystkich projektantów.
Niestety, nawet tam docierają macki optymalizacji. Julia Arendt, architektka pracująca nad takimi megaprodukcjami jak Cyberpunk 2077 w wywiadzie dla A&B mówiła:
Gry, które są obecnie produkowane, zwykle są bardzo bogate wizualnie. […] Problem polega na tym, że sprzęt ma swoje ograniczenia. Nie możemy stworzyć środowiska, gdzie każdy obiekt jest projektowany indywidualnie, ponieważ silnik nie będzie w stanie tego renderować.
Tu pojawia się temat optymalizacji. Wszystko musi być wykonane z modułów. Moduły pozwalają nam nie tylko na zredukowanie liczby elementów w stosunku do różnorodności ich zestawień, ale również zapewniają elastyczność w projektowaniu. Projekt, który wykonamy dzisiaj, już jutro może się zmienić, ponieważ ktoś może stworzyć bardzo fajną historię wymagającą modyfikacji środowiska. I jeśli nie mamy możliwości wycięcia elementów i wstawienia ich w innym układzie, uniemożliwia nam to zmiany i poprawienie jakości świata. Musimy być elastyczni już na etapie projektowania.
W tym kontekście warto jeszcze raz spojrzeć na zamek w Stobnicy. Powstaje od 10 lat, z gigantycznym zaangażowaniem sił i środków, z dobrych materiałów i w wyjątkowym miejscu. Przede wszystkim jednak ma inwestora, który jest owładnięty wizją architektury, tak mocno, że nie boi się postawić na szali swojej fortuny, a nawet zadrzeć z prawem.
Oczywiście, nielegalna budowa i niszczenie przyrody zasługują na potępienie. Poza tym, pod względem architektonicznym jest to budynek kiepskiej jakości: historyczne detale są kulfoniaste i niekonsekwentnie zastosowane. Zresztą, przykłady secesji, czy najlepszych dzieł postmodernizmu pokazują, że da się tworzyć malowniczą architekturę nawet głęboko osadzoną w tradycji, a jednocześnie o autorskim wyrazie.
Nie zmienia to faktu, że to właśnie nadzieja architektury: szaleńcy, którzy są gotowi zadziałać przeciwko Kopernikowi i Gershamowi, przełamać czysto ekonomiczną logikę. Nie jest to przepis na kolejną rewolucję, raczej narzędzie przetrwania, do czasu kiedy dokona się przewartościowanie i architektura wróci na należne jej miejsce.
Architekci mają przed sobą niezwykle odpowiedzialne zadanie: muszą chwytać każdą okazję, w której powiew romantyzmu zatryumfuje na chwilę nad bezwzględnością excelowej tabelki. Taką strategię widać zresztą w realizacjach najlepszych biur, które potrafią rozpoznać i stworzyć tę wartość dodaną. Architekci mają w tym z resztą co najmniej 100 lat doświadczenia – każdy z nowych stylów miał swoje wspaniałe budynki.
Choć ich idee przegrały z brutalną nowoczesną gospodarką, najlepsze budynki Le Corbusiera, Venturiego i Koolhasa mogą zachwycać do dziś. Ich jakość płynęła z talentu ich twórców, którzy nie tylko potrafili tworzyć piękne wizje, ale mimo niesprzyjających architekturze warunków, byli w stanie dorwać się do okazji, które pozwoliły im je zrealizować.
Przykład zamku w Stobnicy nie jest przekonujący – w powszechnej ocenie zarówno architektów jak i szerokiej opinii publicznej nie powinien był on powstać ani w takim kształcie, ani w takim miejscu, ani w takim trybie. Jednak jeśli ktoś chce zobaczyć, jak ta strategia może wyglądać w swojej najlepszej odsłonie, niech pojedzie do Tychów i odszuka plac budowy nowego klasztoru braci franciszkanów. Odnalezienie go nie powinno sprawić nikomu trudności – kamienne wieże nowego kościoła górują już nad całym miastem,
Kiedy już się zbliżycie, zobaczycie przed wami prawdziwe miasto w mieście – kamienny labirynt otoczony murami, malowniczością dorównujący najpiękniejszym średniowiecznym zamkom, a jednocześnie tak współczesny, że nie da się go przyporządkować do żadnego z historycznych stylów, nawet na siłę.
Od ponad dwudziestu lat trwa tam bez przerwy praca. Budowa przeżyła już architekta, przeżyje pewnie także jej głównego budowniczego, ale już to, co powstało, pokazuje, że warto podejmować taki straceńczy wysiłek.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego