Szkicując otaczający nas krajobraz, a zwłaszcza uparcie kreśląc czy to sylwetki strzelistych świerków na horyzoncie, czy też łagodny zarys wzgórz, otaczających nasze rodzinne domostwa – zawsze pragniemy odszyfrowania tej naturalnej szarady. Nieśmiało podejrzewamy że jej rozwiązaniem jest Oblicze. Przeczuwamy jego obecność, ale samej twarzy nie potrafimy sobie wyobrazić.
Na Krymską Riwierę trudno jest się dzisiaj dostać cudzoziemcowi, ale każdy kto był tam choć raz, a nawet każdy kto widział owo miejsce chociażby na pocztówkach, wie że to piękna kraina. Dziś co prawda, jak wszystkie riwiery świata, zeszpecona nieco przez rozsiane wzdłuż wybrzeża miriady obiektów zbiorowej rekreacji. Ale jeszcze sto lat temu pełno tam było widoków jakby wyjętych spod zachwyconych powiek Odyseusza. Miejsc nie zmienionych od początku świata. Dziś też zostało ich trochę, ale trzeba się dobrze naszukać.
Szczęśliwemu znalazcy w nagrodę dana jest refleksja. Takie miejsca, rzeklibyśmy: archetypiczne, uderzają obserwatora swoją teatralnością. Szczególnie tam gdzie błękitne fale zdążają ku półkoliście zakreślonej linii brzegu, za którą, w tle zielonych wzgórz, wznosi się ściana białych skał. Alpiniści nie przypadkiem nazywają takie miejsca cyrkami. Bo to w istocie jest cyrk, a właściwie – arena. Na niej toczą swoje zapasy niewidzialne dla nas bóstwa i herosi.
Stroma grań krymskich gór rozdziela wąski pas wybrzeża, gdzie od czasów Argonautów zagnieździła się cywilizacja, od dzikiej, stepowej północy. Od tysiącleci rozbijały się o tę przeszkodę kolejne hordy nomadycznych najeźdźców. Bo pod górkę konno wjeżdżać jakoś się da – większa część półwyspu wznosi się łagodnie w kierunku południowego brzegu – ale co ma czynić wojownik stający oko w oko z przepaścią? Nawet wtedy, gdy na dole panoramy kuszą oko kolorowe i wesołe nadmorskie osady, trzeba z żalem wierzchowca zawrócić.
Jedną z takich osad jest Kaffa, stara kolonia Genueńczyków, po których pozostały na szczytach wzgórz malownicze ruiny obronnych wież. Minioną świetność grodu budowały ongiś ludy znane i nieznane, dopóki w 1475 r. tego korowodu narodów nie przerwało zdobycie miasta przez Osmanów. Pod ich panowaniem Kaffa trwała kolejne trzysta lat, kiedy to zdobyta została przez Rosjan, którzy nazwali ją Teodozją.
Obecni mieszkańcy pamiętają o swoim wielkim ziomku, malarzu Iwanie Ajwazowskim. Ma on tutaj muzeum, ulicę swojego imienia oraz oczywiście pomnik. Przyznajmy że teodozjanie mają być z czego dumni, bo imię Ajwazowskiego zna, lub przynajmniej powinien znać każdy człowiek chodzący po naszej planecie i jako tako obyty ze sztukami plastycznymi. Nie da się już tego powiedzieć o innym rodowitym teodozjaninie, Konstantinie Bogajewskim, choć muzea i galerie miasta zdobią dziś aż 504 jego płótna i grafiki. Bogajewski urodził się o dwa pokolenia później od swojego znanego poprzednika, żył w niedobrym czasie i ten fakt mści się na pamięci o nim do dzisiaj.
Poprzez żonę, Josephine z domu Durante, malarz skoligacił się z miejscowym klanem najbogatszych kupców genueńskich. Skąd obywatele Genui wzięli się w przedrewolucyjnej Teodozji, która przecież od 450 lat nie była już dawną, kolonialną Kaffą i z której Turcy, znanymi wszystkim sposobami, starannie usunęli wszystkich łacinników i Włochów? Otóż nie do końca. Upadająca arystokracja wszystkich czasów ma sprawdzony sposób na przetrwanie: pieniądz skojarzony z dobrym nazwiskiem. Wie o tym każdy, kto czytał „Lamparta” hrabiego di Lampedusy. Genueńczycy w Kefe – jak nazwali Kaffę Osmanowie – będąc jednocześnie kupcami i arystokracją, dysponowali jednym i drugim. Dlatego nawet w najgorszych czasach sułtańskiego ucisku, gdy nieliczni pozostali w mieście chrześcijanie bali się wyjść na ulicę, kilka genueńskich rodzin prawie zawsze potrafiło się tutaj przytulić i po cichu robić interesy. Tak przetrwali do zaboru Krymu przez carycę Katarzynę, rozkwitając po raz drugi w ciągu XIX stulecia.
Trudno się dziwić, że w oczach zwycięskich bolszewików ta stara, zachodnioeuropejskiego chowu plutokracja była wręcz wzorcowym modelem klasowego wroga. Ostatni mer Teodozji, Vittore Bianchi, skonał w piwnicy, zagłodzony tam przez nowych władców miasta. Z Bogajewskim ci obeszli się względnie łagodnie: artysta, wiadomo: człowiek z głową w chmurach, póki co nie przeszkadzał. Malarz dożył w swojej ukochanej Teodozji 1943 roku, kiedy to podczas nalotu zabiła go bomba. Fatum sprawiło że zrzucona z bombowca z czerwoną gwiazdą, albowiem miasto znajdowało się wówczas pod okupacją niemiecką.
Te ostatnie 25 lat jego życia i twórczości było chodzeniem po dobrze znanych mu miejscach, których śródziemnomorski klimat oraz piękno krajobrazu łagodziło nieco niedolę egzystencji liszeńca. Bogajewski nie malował portretów, jego tematem była panorama okolic Teodozji, zawsze ta sama, choć w nieskończonej ilości odmian. Czy to włoska Mantegna, dokąd jeździł przed rewolucją, czy też fantastyczne kontury Atlantydy – zawsze spod pędzla lub kawałka węgla artysty wyłaniała się kraina doskonale mu znana od czasów wczesnego dzieciństwa.
Arena. Łagodny łuk zatoki, na horyzoncie postrzępione skały, w środku zaś, na drugim lub trzecim planie, wznoszące się na szczytach wzgórz ruiny genueńskich wież. I słońce, ciepłym kolorytem wypełniające całą przestrzeń obrazu. Czasem widoczne w tle, głównie na czarno-białych grafikach. Bogajewski nie poszedł w ślady Ajwazowskiego, który swoje słońca zwykł był otulać mgiełką poranka lub zmierzchu, on rysował je w pełni blasku. Tyle że nie farbami. Jakby wiedział że to, co chce pokazać, niemożliwe jest do oddania na kawałku płótna lub kartonie.
Inny malarz, przyjaciel Bogajewskiego i wraz z nim współtwórca tak zwanej szkoły kimmeryjskiej, Maks Kirijenko-Wołoszyn, był w oczach współczesnych osobowością na miarę Leonarda. Zresztą jego wygląd w pełni odpowiadał jego żywej legendzie: ten człowiek o posturze i obliczu Zeusa nie musiał nawet malować i pisać poezji, by być zauważanym wszędzie tam, gdzie się pojawił. Król życia, przed rewolucją pojedynkował się w Petersburgu – i to w miejscu gdzie zginął Puszkin – z Nikołajem Gumilowem, późniejszym mężem Anny Achmatowej. Oczywiście o kobietę. Lekkim, choć bynajmniej nie obojętnym krokiem artysty (słowo „lekki” zdecydowanie nie pasuje do jego wyglądu) potrafił przejść nad okropnościami wojny domowej, ukrywając w swojej nadmorskiej willi czerwonych przed białymi, potem zaś białych przed czerwonymi. Willa w niedalekim od Teodozji Koktebelu zaprojektowana została na wzór gotyckiej katedry: z nawą, transeptem i orientowanym ku morzu salonikiem-apsydą.
Za Koktebelem piętrzy się nadmorska skała, o której miejscowi mówią że jest zarysem twarzy Wołoszyna. I rzeczywiście, gdy patrzeć na nią od wschodu, z brzegu lub tarasu domu malarza, widać wyraźne podobieństwo sylwetki postrzępionej grani do brodatego lica artysty. Ale w krajobrazie takie rzeczy należą do wyjątków. Oblicze Tego, który patrzy na arenę z widowni, lub też podpatruje nas samych zza kulis postrzępionych skał, zawsze pozostaje zakryte.
Josephine, wdowa po Konstantym, po wojnie żyła w nędzy, w baraku na obrzeżach Teodozji. Władza – ta sama, która w kazamatach zamorzyła Bianchiego i która rozerwała na kawałki jej męża – wyrzuciła ją z mieszkania, przy okazji zabierając wszystkie znajdujące się tam obrazy i grafiki. Dopiero po 1956 roku litościwie dano jej jakiś w miarę czysty i suchy kąt, do którego przyjaciele poznosili meble, znajdowane na wysypiskach. Bo ona sama niczego już nie miała oprócz pamięci. I widoku, obecnego w codziennym otwieraniu okna, tego samego, który nieustannie malował Konstanty.
A gdy miała już 90 lat, jakaś kuzynka, bardziej apodyktyczna niż litościwa, zabrała ją na dożywocie do Moskwy. Josephine tego nie chciała, ale nie miała już sił się bronić. Umarła, podobnie jak Bianchi, z głodu. W moskiewskim mieszkaniu, na znak protestu, odmówiła przyjmowania pokarmów. Dziś zapewne patrzy prosto w oblicze Tego, który ukrywa się przed nami za skalnym horyzontem.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.