Czy istnieje wieczna prawica? Wobec książki Marcina Giełzaka

Wydana właśnie „Wieczna lewica” Marcina Giełzaka jest cenna, ponieważ stanowi oryginalną próbę odnalezienia się w sposób niebanalny w rzeczywistości zdominowanej przez toporną propagandę i miałką popkulturę. Autor sprawnie zabawia nas swoimi aforyzmami i erudycją, dzięki czemu mamy poczucie dobrze wykorzystanego czasu, nawet jeśli książka z definicji nie ma być programem „Co robić”. Daje nam też szansę przejrzenia się w niej jak w krzywym zwierciadle i poszukania odpowiedzi na stare, nieco wyświechtane, ale istotne pytanie – co właściwie oznacza dla nas owa dychotomia definiująca politykę? Dlaczego identyfikujemy się politycznie tak, a nie inaczej?

Marcin Giełzak wytrąca prawicowego odbiorcę z wygodnej pozycji kontestacji wszelkiej maści „lewactwa”, które łatwo postrzegamy jako swoje własne przeciwieństwo (z wzajemnością). Jako wrogów Prawdy, Dobra i Piękna, barbarzyńców, karykaturalne fioletowowłose Julki wychowujące psiecko po dokonaniu aborcji, bez pytania ojca dziecka o zdanie. Marcin wyprowadza nas z naszej wygodnej, manichejskiej strefy komfortu. Kusi swoim oczytaniem, ciętym dowcipem, trzyczęściowym garniturem w kratę (jak sam pisze – rewolucję trzeba robić w garniturze). Macha do nas przyjaźnie z drugiego brzegu rzeki i nienachalnie zaprasza do wybrania się we wspólną podróż w nieznane. Nasze wątpliwości lub zagubione pomruki kwituje cytatem z Carla Schmitta, Ernsta Jüngera lub Mishimy Yukio, obezwładniając lepszą znajomością klasyków „dalekiej” prawicy niż lwia większość znanym nam jej adeptów. Skąd on to wszystko ma w głowie? O co tutaj chodzi? Jest w tym nieco mefistofeliczny – na myśl przychodzi Woland, dobrze ubrany, kulturalny starszy pan, delikatny, ale konsekwentny w swoim kusicielstwie. Czy teraz oczarowuje nas, a za chwilę magiczne banknoty zmienią się w naszych portfelach w agresywne pszczoły? Lucyfer jest w Wiecznej lewicy wymieniony jako jeden z jej możliwych ojców. Wydaje się, że nasz Autor dobrze bawi się swoją nieokreślonością, intelektualną żonglerką i trudnością w zaszufladkowaniu, dzięki czemu może w nieskończoność po Gombrowiczowsku uciekać z gębą w ręku. Nie powiem – sam tę grę lubię i może dlatego się polubiliśmy.

Po pierwszych stronach Wiecznej lewicy znalazłem wreszcie, po trwającej już niekrótko znajomości i wymianie intelektualnej z Autorem, właściwe słowa na nazwanie naszych różnic. Jakościową różnicę między Marcinem Giełzakiem a głównym nurtem współczesnej lewicy zachodniej tworzy jego głębokie zanurzenie w dorobku historycznej europejskiej kultury – tej sprzed Foucaulta, „Fontanny” Duchampa i „Gówna artysty” Manzoniego. W bliskiej nam obu Francji mówi się czasem o droite civilisationnelle – prawicy uznającej za swój priorytet obronę cywilizacji.

Marcin jest personifikacją gauche civilisationnelle, lewicy cywilizacyjnej. Za patrona bierze sobie Prometeusza – postać z antycznego mitu greckiego, o której nie słyszało zapewne 90% współczesnych młodych identyfikujących się z ruchem woke, gardzących „martwymi białymi heteroseksualnymi mężczyznami”.

 

Giełzak jest głęboko zakorzeniony. A jednak to właśnie poprzez odrzucenie zakorzenienia i jego dychotomię z zaangażowaniem definiuje lewicę. Pisze: „zakorzenienie jest ważne, ale zaangażowanie jest ważniejsze”. Jest zakorzeniony w swoim zaangażowaniu, podczas gdy ja jestem zaangażowany na rzecz zakorzenienia. Marcin czuje się częścią wielowiekowej, mozolnej, będącej często żmudną dłubaniną pracy na rzecz sprawiedliwszego urządzenia stosunków społecznych. „Nie mówię: wybierzmy przyszłość, bo jestem dumny z naszej przeszłości”. Chce budować przyszłość na rozwinięciu przeszłości, nie jej negacji, jakkolwiek ostatecznie priorytet ma ruch, zmiana, postęp, zaangażowanie na rzecz lepszego jutra. Zakorzenienie jest stanem Marcina, a zaangażowanie na rzecz redukcji różnego rodzaju niesprawiedliwości bez wiary w utopię – jego celem. Pisze „nasza walka ma cele, nie ma Celu”.

Dla mnie na odwrót. Gdybym ja miał próbować definiować „wieczną prawicę” i zredukować swoją postawę polityczną do jednej dewizy, to wybrałbym właśnie walkę o zakorzenienie w wiecznym Porządku wiecznych Prawd. Jednym z głównych celów mojej aktywności publicznej jest nakierowywanie na dorobek naszej cywilizacji. Zakorzenienie w niej jest dziś czymś dalece nieoczywistym, jeśli nie wprost ekscentrycznym.

 

Brzmi to wszystko abstrakcyjnie i patetycznie, ale chodzi o proste, banalne decyzje naszego życia codziennego. Stan wyjściowy współczesnego Europejczyka trafnie opisuje bohater tego tekstu – „Liberalizm to obietnica szczęśliwej samotności”. Od siebie dodam, że obietnica prawdziwa tylko gdy chodzi o samotność. Dlatego warto toczyć walkę właśnie o zakorzenianie się na powrót w tej ogromnej wspólnocie dwóch tysięcy lat. Walkę o stosowanie treści Księgi Przysłów i Kazania na Górze przez miliony ludzi choćby bez czytania kiedykolwiek któregokolwiek z nich. Walkę o stabilne i głębokie relacje międzyludzkie, rodzinę, naród, Kościół. Walkę o samokontrolę, rozumienie mechanizmu opóźnionej gratyfikacji, składanie z siebie ofiary na rzecz Drugiego, afirmację własnego istnienia, jasne oceny moralne własnych i cudzych działań dzięki którym możliwa jest poprawa. Co w praktyce może oznaczać regularne wynoszenie śmieci, dbanie o swoje zdrowie i ciało albo otwartość na posiadanie dzieci.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


„Kto może wątpić, że angielska lewica więcej zawdzięcza Markowi i Mateuszowi niż Marksowi i Engelsowi?” – po zebraniu kilku tego rodzaju cytatów z naszego zakorzenionego lewicowca można by pomyśleć, że mamy do czynienia z jeszcze jednym poczciwym jajogłowym, który przeczytał zbyt wiele zbyt mądrych książek i buja w obłokach. Jest jednak zupełnie inaczej, tak w przypadku Giełzaka-Autora jak Giełzaka-człowieka. Wygrywa bowiem zaangażowanie, które oznacza doskonałe odnajdywanie się w istniejącej rzeczywistości, pragmatyzm dnia codziennego, wpływ na nią poprzez drobne korekty i umieszczanie w jednym panteonie obok Mishimy Tony’ego Blaira. Jest w tym zwycięstwo rzeczywistości nad abstrakcyjną ideą oraz świadoma gotowość do racjonalizacji daleko idących kompromisów. „Brak silnej podstawy teoretycznej jest zaletą, nie wadą socjaldemokracji; to właśnie dzięki temu może ona być pragmatyczna”.

Elastyczność urasta do rangi cnoty również dlatego, że doktrynerami byli znienawidzeni komuniści i ich (w interpretacji Autora) protoplaści. Dlatego czytamy: „Jakobini mówili – dyktatura powinna być czysta niczym płomień. Tymczasem taka może być wyłącznie pozaparlamentarna opozycja”. Marcin nie chce być ani gilotynującym, ani gilotynowanym. Dla jednych będzie to jego wada, dla drugich zaleta.

 

Gdybym chciał szukać pięty achillesowej naszego Prometeusza, to w tych okolicach. Oto pokusa przebiegłego Giełzaka-Wolanda. Przyjdź dla walki ze status quo, kapitalizmem, wrogami państwa narodowego. Zostań dla wygodnego życia i anegdotek o PPSie rzucanych między nami menedżerami. Na końcu usłyszysz – „jest tylko jedna rzecz gorsza od liberalizmu i jest nią antyliberalizm”. Możesz krytykować demokrację liberalną, ale ten Patrick Deneen to jest już niebezpieczny.

Oczywiście, te ścieżki zostały na przestrzeni wieków wydeptane przez adeptów wszystkich idei – także tych najdalszych Giełzakowi. W swoich wspomnieniach Gianfranco Fini, który przeszedł drogę od faszysty do giscardysty, wyzłośliwia się nad działaczami frakcji Pino Rautiego, wciąż kultywującymi Mussoliniańskie tradycje, ale gotowymi do współpracy z Berlusconim. „Nie wydawali się cierpieć, gdy stali się częścią owego ‘liberalno-demokratycznego systemu władzy’, który tak zażarcie zwalczał Rauti całe życie. Mimo to byli przekonani, owi zapominalscy kontestatorzy, o ‘powinności moralnej’ oddania hołdu. Wykonywali więc salut rzymski nad trumną [Rautiego, w 2012 r.]. [Rauti] nauczał o owej >>narodowo-rewolucyjnej alternatywie wobec społeczeństwa burżuazyjnego<<. Oni aspirują do realizacji tej alternatywy poprzez należenie do rad nadzorczych spółek skarbu państwa”.

Cały paradoks, wewnętrzny dualizm Marcina Giełzaka polega na łączeniu romantycznego marzycielstwa z wysoce elastycznym pragmatyzmem. Z jednej strony „socjalista patrzy w przyszłość, w nieznane, próbuje nazwać nieuchwytne i nieokreślone, brzydzi go żeglowanie przy znajomym brzegu”. Z drugiej twardo stąpa po ziemi. „Socjaldemokracja to rzemiosło. Czeladnika poznamy po tym, że mówi o wyzwoleniu pracy i nowym ładzie światowym, mistrza – po wzmiankach o urlopie ojcowskim i składce zdrowotnej.”

Granica między umiejętnym wpływaniem i przemycaniem swojej agendy a zlewaniem się ze status quo i wypaczaniem własnych idei jest trudna do precyzyjnego określenia. Nie wytycza jej także Marcin Giełzak. Ten dualizm moglibyśmy wyśmiać, ale możemy też się w nim w znacznej mierze odnaleźć, o ile nie chcemy być całe życie w owej pozaparlamentarnej opozycji.

 

Odnaleźć możemy się także w zdaniu „Lewica nie powinna być ideologią, zbiorem doktryn ani partią polityczną. Musi być czymś znacznie więcej: postawą, drogą życiową wynikłą z wierności pewnemu kodeksowi postępowania”. Dałoby się pod tym podpisać także podstawiając „prawica” za pierwsze słowo. „Prawicowe” życie powinno być naznaczone przez prawość – wierność niezmiennym, obiektywnym prawom, świadomość własnych ograniczeń, uczciwość, pokorę bez tchórzostwa i odwagę bez straceńczości. Ta prawość powinna być dla nas ważniejsza niż dowolne partie i politycy – wieczne wartości były przed nimi i będą po nich. Powinna odrzucać ideologiczny utopizm, reprezentować obiektywną rzeczywistość przeciwko wszystkim (post)oświeceniowym ideologiom, nie rezygnując przy tym z Mitu i jego siły przyciągania.


POSŁUCHAJ TAKŻE:


Wróćmy zatem do tytułowego pytania. W odpowiedzi na nie pomogą nam tym razem ataki, jakie przypuszcza autor Wiecznej lewicy. Pierwszy z brzegu – „Dla prawicowca każda zmiana jest do przyjęcia, nawet rewolucyjna, dopóki przychodzi von oben, z góry”. „Konserwatyzm to raczej negacja niż afirmacja, obrona niż atak; on nie tworzy, on przeszkadza”. To trafna charakterystyka konserwatyzmu skupionego na obronie stabilności społecznej i trwałości instytucji bardziej niż ich treści. Ostatecznym produktem tego nurtu jest współczesna Wielka Brytania i konserwatyzm w postaci Indusa lub Pakistańczyka machającego tęczową flagą, za którym kryją się dechrystianizacja i masowe rozpady rodzin. Fundamentalna zmiana demograficzna i kulturowa zaszła, ale nie doszło do rewolucji i buntu społeczeństwa. To z perspektywy prawicy wiecznej – przynajmniej takiej, do jakiej ja chciałbym należeć – właśnie źle świadczy o społeczeństwie, które powinno było stawiać opór.

Nie zależy mi na stabilnych i powszechnie szanowanych trybunałach, które będą swojej władzy używać do oktrojowania prawa do zabijania lub okaleczania dzieci. Dla mnie fundamentalne dla prawicy jest pojęcie afirmacji, afirmacji wiecznych Prawd. Jednocześnie mam świadomość, że równie dobrze za „wieczną prawicę” mogliby się uznać właśnie ci, którzy z zasady dbają o spokój i stabilność, o możliwie bezkonfliktowe zarządzanie zjawiskami społecznymi. Tacy ludzie zawsze byli i zawsze będą. Byłoby nadużyciem twierdzenie, że ich konkretne działania nie bywają dobre.

Nieporządek rzeczywiście może być gorszy od niesprawiedliwości. Odrzucenie dobrego i naturalnego Porządku oznacza bowiem zwiększanie przestrzeni na niesprawiedliwość. Pewna doza niesprawiedliwości jest zawsze obecna w świecie doczesnym, a próba jej wyeliminowania może prowadzić do jej rozmnożenia. Nie bójmy się jednak odrzucać porządku złego i niesprawiedliwego – porządek jest wartością samą w sobie, ale nie jest wartością najwyższą. Póki tego nie zrobiliśmy, tym bardziej warto szukać nieoczywistych sojuszników – choćby i taktycznych, choćby i na „wiecznej lewicy”.

 

Z tego też powodu mam jednak duży dystans do pojęcia konserwatyzmu. Nie interesuje mnie konserwowanie resztek tego, co pozostało po „starym świecie” ani idealizowanie tego ostatniego – taka postawa przegrała już wielokrotnie przez ostatnie dwa wieki. Interesuje mnie wyłącznie kontrofensywa, wyzwolenie w społeczeństwie potencjału buntu i napełnianie tego buntu twórczą treścią. Giełzak pisze: „W dzisiejszym świecie lewica i liberałowie bronią status quo, a różne odmiany prawicy go podważają”. Zgadzam się z tym również dlatego, że nie uważam, żeby prawica musiała zawsze być za status quo a lewica za zmianą. Przyjęcie takiego założenia byłoby wygodne – wot, prosty i klarowny podział. Tylko oznaczałby on, że lewica zawsze wygrywa. Bo zawsze następuje jakaś zmiana, ewolucja. Oznaczałoby to też, że skutecznymi (przynajmniej za swojego życia) lewicowcami byli Iwan Groźny, Richelieu, Piotr Wielki, Fryderyk Wielki, Salazar, Chomeini, a dziś Erdogan i Netanjahu… Zwolennikami głębokiej zmiany byli też Charles Maurras, Roman Dmowski podczas zaborów i rządów sanacji, Jean-Marie Le Pen, Julius Evola, Osama bin Laden – ano właśnie, można być za zmianą, ale w bardzo różnych kierunkach. Dlatego pojęcia prawicy i lewicy muszą mieć głębszą treść, żeby miały sens.

Dychotomię zakorzenienie/zaangażowanie (emancypacja) przyjmuję z tym zastrzeżeniem, że we współczesnym świecie zachodnim to wykorzenienie jest stanem domyślnym, a zakorzenienie może być efektem świadomych, racjonalnych decyzji danej jednostki. Może to oznaczać, że w bardzo wielu konkretnych sprawach „wieczni” prawicowiec i lewicowiec będą stawali po tej samej stronie, nawet jeśli do podobnej decyzji doprowadzą ich różne motywacje.

 

Ten stan rzeczy wywołuje ewidentny dyskomfort wielu lewicowców, którzy lubią czuć się buntownikami przeciwko systemowi, ale także prawicowców, odruchowo widzących siebie samych jako obrońców oblężonego Miasta. Także autor Wiecznej lewicy identyfikuje często prawicę w XIX-wiecznym duchu jako bogaczy broniących swoich przywilejów. Czytamy: „To prawda, że większość dziennikarzy ma lewicujące poglądy, ale jest również prawdą, że zdecydowana większość właścicieli dzienników należy do prawicy”. Fajnie by było. Możemy jednak liczyć najwyżej na postaci w rodzaju Ruperta Murdocha, wolnorynkowca gotowego sprzedawać niektóre treści politycznie niepoprawne jeśli mają wzięcie i nabijają mu kabzę, ale absolutnie niepromującego ich intencjonalnie i nieprzekraczającego pewnej granicy. Albo na ekscentryków flirtujących z libertarianizmem i broniących wolności słowa w rodzaju Elona Muska (ewentualnie na siłę można by u ojca dwanaściorga dzieci z różnymi kobietami nazywającego najnowsze Technomechanicus doszukiwać się elementów faszystowskich). Soros wydaje się znacznie bardziej konsekwentny i bardziej dla lewicy pożyteczny. Żadne prawicowe inicjatywy nie mogły nigdy liczyć nawet na ułamek wsparcia ze strony Google’a, Apple’a, Facebooka, wielkich telewizji, banków etc., który jest oczywistością dla agendy LGBT, BLM etc. To lewica ma cały czas hegemonię kulturową w świecie zachodnim, choć w ostatnich latach prawica kontestatorska urosła w siłę. „Jeśli chcecie wiedzieć, co jest ideologią dominującą, nie czytajcie filozofów ani politologów. Oglądajcie reklamy” – ano właśnie.

Marcin odparowałby na to uznając kulturową lewicę za hiperindywidualistycznych liberałów. „Wszystko to, co prawicowiec nazywa Kulturbolschwismus, jest w istocie Kulturkapitalismus”. Bardzo możliwe. Tylko czy w tym kapitalizmie lepszych warunków do rozwoju nie mają pragmatyczni socjaldemokraci od narodowców, konserwatystów i chrześcijan?

Nie chodzi mi jednak o to, żeby kreować się na ofiarę i użalać nad sobą. „Wieczna prawica” będzie trwać, dopóki trwać będzie rzeczywistość niezależna od kaprysu człowieka. Ba – w ostatnich latach nasze akcje rosną. Trzeba przy tym zaznaczyć na koniec jeszcze jedną fundamentalną różnicę.

Zdefiniowanie prawicy poprzez związek z zakorzenieniem oznacza jej immanentną różnorodność. Inne będzie zakorzenienie w tradycji europejskiej, katolickiej, kalwińskiej, prawosławnej, pogańskiej, chińskiej, japońskiej, sunnickiej, szyickiej, hinduskiej, polskiej, francuskiej, niemieckiej, włoskiej, perskiej… Uniwersalne, wykorzeniające ideologie może zaś w ten sam sposób wyznawać i praktykować każdy.

 

Pamiętajmy słynne słowa de Maistre’a, do którego Marcin Giełzak chętnie się odnosi – „Konstytucja 1795 roku, tak jak wszystkie poprzednie, została zrobiona dla człowieka. Otóż, nie ma wcale człowieka na świecie. Widziałem w swoim życiu Francuzów, Włochów, Rosjan, etc. Wiem nawet, dzięki Montesquieu, że można być Persem; ale co do człowieka, oświadczam, że nie spotkałem go w życiu; jeśli istnieje, to nic o tym nie wiem”. Dziś istnieje wielu ludzi w ogóle – ba, jesteśmy na takowych systemowo produkowani. Kolejne konstytucje 1795 roku i produkty pychy ludzkiej są nam przedstawiane jako niepodważalne prawdy, a wielu naprawdę je za takowe uważa. Alternatywne wobec tradycyjnych tożsamości dają poczucie przynależności i nie należy ich lekceważyć. Każdy człowiek zakorzeniony jest jednak istotowo inny niż człowiek w ogóle. O niego toczy się nasza walka.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Kacper Kita
Kacper Kita
Analityk i publicysta, członek redakcji portalu Nowy Ład, prowadzący dział wideo NŁ. Szczególnie zainteresowany polityką międzynarodową oraz szeroko pojętą kulturą. Autor biografii Érica Zemmoura oraz Giorgii Meloni, a także esejów biograficznych nt. m. in. Charlesa de Gaulle’a, Marine Le Pen i Benjamina Netanjahu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!