Droga Krzyżowa według Papiniego

fot. ks. Maciej Koczaj SChr

O wpływie jeden z najwybitniejszych katolickich pisarzy XX wieku napisał, że jest „dialogiem – wychodzącym z dwóch różnych umysłów – dwóch stanów tej samej idei: dialogiem jej jasności z jej zamroczeniem” (Davila). Od roku, w którym przyjąłem święcenia diakonatu, znaczący wpływ na moje postrzeganie i rozumienie spraw wiary, oraz na moją wyobraźnię religijną wywierają dzieła Giovanniego Papiniego. Szczególnie dwa: Dzieje Chrystusa oraz Święty Augustyn. Podczas obrzędów święceń diakonatu usłyszeć można słowa: „Wierz, w to, co będziesz czytać, nauczaj tego w co uwierzysz, i pełnij to, czego będziesz nauczać”. Realizacja tych wzniosłych nakazów wymaga znalezienia mocnych sojuszników wśród poprzedzających nas świadków wiary.

Wielcy katoliccy pisarze mogą wzmóc głód czytania dobrej nowiny. Nadto należycie oświetlić sprawy wiary oraz obdarować celnymi i pięknymi formułami, które uskrzydlą pełzające dotąd nauczanie. To właśnie zawdzięczam Papiniemu. Poniższą drogę krzyżową skompilowałem z fragmentów Dziejów Chrystusa (przeł. W. Rzymowski, Kraków 1922), chcąc nieco – na miarę własnych, skromnych możliwości – spopularyzować twórczość tego pisarza. Niektóre fragmenty zostały wygładzone i zmienione, a wtłoczenie tekstu w formę drogi krzyżowej wymagało w paru miejscach modyfikacji i moich własnych dopisków, które zaznaczone są kursywą. Rzecz nadaje się bardziej do indywidualnej lektury, choć adaptacja do modlitwy z wiernymi jest z pewnością możliwa.

To, co Papini napisał o przepowiadaniu Chrystusa w synagodze, zachowując proporcje, można odnieść do każdego wiernego, pięknego i wiarygodnego głoszenia ewangelii. Wydaje mi się, że odnosi się to również w pewnej mierze do poniższych rozważań. „Prastary tekst niepostrzeżenie przeistaczał się w oczach, stawał się przejrzysty, dostępny wszystkim, obecny, i zdawał się prawdą nową, odkryciem przez nich dokonanym, rzeczą po raz pierwszy słyszaną; słowa stwardniałe od dawności i wyschłe od powtarzania, nabierały życia i barwy; jakieś słońce nowe wyzłacało je po kolei, zgłoska po zgłosce; słowa świeże, świeżo bite w kruszcu, jaśniejące przed oczyma wszystkich, jak niespodziewane objawienie.”

* * *

Stacja pierwsza. Pan Jezus na śmierć skazany

Piłat wyobraża sobie, że jest niewinny śmierci Niewinnego. I aby wszyscy zachowali oczywiste i niezatarte wrażenie tej niewinności, każe sobie przynieść miednicę wody i umywa wobec wszystkich ręce. Dał rozkaz, aby wypuszczono Barabasza, i wydał sprawiedliwego żołnierzom na ukrzyżowanie. Ale woda, która spłynęła z jego rąk, nie zdołała go obmyć. Ręce jego pozostały zakrwawione aż po dzień dzisiejszy i czerwienić się będą na wieki. Miał on władzę ocalić Jezusa, lecz nie chciał. Jego wybiegi, wielorakie odmiany podłości jego duszy, zatrutej ironią sceptycyzmu, zaprowadziły Jezusa na górę Trupiej Głowy. Gdyby istotnie miał go za winnego i zgodził się na jego zabójstwo, byłby mniej nikczemny. Ale on wiedział, że Jezus jest bez winy, że jest człowiekiem sprawiedliwym.

Władca, który lękając się szkody dla siebie, wydaje na śmierć sprawiedliwego, on, który powołany został do obrony sprawiedliwych przeciw mordercom, nie zasługuje na żadne względy. Lecz – powiada Piłat – uczyniłem wszystko, co mogłem, aby wydrzeć go z rąk niesprawiedliwych. Nieprawda. Próbował dróg różnych, ale nie wybrał tej jedynej, która doprowadziłaby do celu. Nie zaofiarował sam siebie, nie poświęcił sam siebie, nie chciał wystawić na niebezpieczeństwo swojej godności i swojego głosu. Nie zachodziła konieczność śmierci. Wystarczyło rzucić im wyzwanie, aby oskarżyli go przed cezarem jako nieprzyjaciela cezarowego. Tyberiusz pozbawiłby go stanowiska, a Piłat w niedoli miałby błogą pociechę swej niewinności. Tym bardziej, że ten sam los, który każe mu obecnie rzucić Jezusa na łup jego wrogów jako ofiarę przebłagalną, dosięgnie go i tak po kilku latach. Żydzi i Samarytanie zaniosą nań skargi do Rzymu, wielkorządca Syrii zniesie go z urzędu; Kaligula zaś ześle go na kresy Galii. Ale i na wygnanie pójdzie wraz z nim cień tego człowieka milczącego, który z jego przyzwolenia został zamordowany. I w żadnej cysternie nie zdoła Piłat obmyć swoich rąk z plam, jakie zostawiła na nich boska krew Chrystusa.

Stacja druga. Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona

Był to dzień przygotowania Paschy, ostatnia wigilia przed świętem. Tysiące rozciągniętych skór jagnięcych leżało na dachach; z każdego domu wystrzelał słup dymu, rozkwitając w powietrzu delikatnym kwieciem, niby pąk różany, po czym rozwiewał się i ginął pod świątecznym niebem. Z głębi zaułków wychodziły na światło staruchy o ustach złośliwych, przeżuwając przekleństwa; brodaci mężczyźni nieśli na plecach koźlę lub baryłkę wina, przewoźnicy wiedli na uździe osły, wlokące się ze łbem opuszczonym ku ziemi; dziewczęta strzelały bezwstydnymi lub smutnymi oczami ku cudzoziemcom. We wszystkich domach gospodynie krzątały się koło stołów i jadła, aby przygotować wszystko, co należało, na dzień jutrzejszy, gdyż od zachodu słońca, wszystkie pary rąk, na godzin dwadzieścia cztery, miały być wolne od klątwy Adamowej. W dniu owym, nawet ubodzy czuli się niemal bogaczami, bogaci zaś dzięki zyskom niezwykłym byli jakby hojniejsi; i synowie, w których doświadczenie nie stłumiło jeszcze nadziei, byli czulsi, i kobiety były bardziej kochane.

Zapach nadziei i wiosny unosił się ponad starożytnym barłogiem, a z ogromnej, wschodniej tarczy słońca lał się na cztery wzgórza potop światła. Tymczasem żołnierze z powrotem oblekli Jezusa w jego szaty ubogie i na szyi zawiesili mu kartkę. Inni ze składów namiestnictwa wynieśli trzy tęgie krzyże sosnowe, gwoździe, młotek i obcęgi. Przodem jechał setnik na koniu zaraz za nim, pośrodku zbrojnych żołnierzy, szedł Jezus i dwóch łotrów. Wszyscy trzej wedle reguły rzymskiej, dźwigali na barkach krzyż.

Stacja trzecia. Pan Jezus upada po raz pierwszy

W świątecznym powietrzu, pośród zabiegów świątecznych, ulicami tego świątecznego miasta, posuwa się z wolna niczym orszak pogrzebowy, złowieszczy pochód trzech skazańców, niosących krzyże. Wszystko dokoła nich mówi o radości i o życiu, oni zaś idą na mękę i na śmierć. Ludzie rozstępują się po obu stronach przed koniem setnika i przystają, aby popatrzeć na biedaków, co dyszą ciężko i pocą się pod okropnym brzemieniem.

Dwaj łotrzy mają wygląd tęgi i czelny, ale ów pierwszy, Mąż Boleści, chwieje się, potyka i upada. Wyczerpany przez ową noc straszliwą, przez owych czterech sędziów, którzy go badali; znękany drogą bolesną, policzkami, biczowaniem, nie przypomina w niczym owego śmiałego młodzieńca, który parę dni temu z biczem w ręku oprzątał kościelną jaskinię. Jego piękne, świetliste oblicze zeszpecone było skurczem bólu. „Duch jest ochoczy, ale ciało mdłe”. Od owej zaś nocy czuwania, która była początkiem agonii, ileż ciosów innych siekło to ciało. Pocałunek judaszów, ucieczka przyjaciół, więzy na rękach, pogróżki sędziów, naigrawania się warty, podłość Piłata, zniewagi żołnierzy, ryk śmiercionośny tłumu, i ten wreszcie pochód z krzyżem na plecach, pośród uśmiechów i wzgardy tych, których miłuje. Ci, bowiem, którzy poczęli byli weń wierzyć, teraz gardzili nim, gdyż nie potrafił się zdobyć na siłę i pozwolił się pojmać jak pierwszy lepszy łotrzyk. Mało było takich, którym serce ściskało się na jego widok, a ci prawie wstydzili się tej swojej sekretnej tkliwości dla człowieka, którego uważali wcześniej za mniej znienawidzonego albo wielokroć potężniejszego. Większość jednak, w spokoju i zadowoleniu, gapiła się na ów orszak pogrzebowy, jakby stanowił on zwykłe urozmaicenie nadchodzącego święta.

Stacja czwarta. Pan Jezus spotyka swoją matkę

Wszyscy niecierpliwie oczekują wieczoru, aby zasiąść do stołu suto zastawionego, aby pić gorące i jasne wino dni szczęśliwych, aby wygodnie spocząć na łożu i wyglądać jutrzni najbardziej upragnionego sabatu w całym roku. Jezus zaś spocznie na drewnie hańby, pragnienie gasić będzie jedynie octem, i zostanie zimny wrzucony do zimnej ziemi, oddzielony od tych, którzy go całowali. Oddzielony od tej, która wydała go na świat i całowała, dając ujście swojej matczynej czułości. Oddzielony od tego, który pocałunkiem wydał go na śmierć.

Każdy z nas złożył pewną kwotę, pewną drobniutką kwotę, aby nabyć od Judasza tę Ofiarę. Wszyscy złożyliśmy się pospołu na tę sumę widzialną, jaką kosztowała krew Oswobodziciela: Kajfasz był tylko naszym pełnomocnikiem. Pole Alcedama, nabyte za tę sumę, pole, nabyte za cenę owej krwi, stało się naszym dziedzictwem, jest naszą własnością. I pole to rozrosło się tajemniczo, rozszerzyło się tak, że obecnie obejmuje pół świata: całe miasta, miasta ludne, murowane, iluminowane, jaśnieją na nim od strony północnej do południowej. Również i srebrniki Judaszowe, mnożąc się na skutek zdrad, powtarzanych wiekami, rozrodziły się w nieskończoność. Rozmnożyły się po dziś dzień z owych trzydziestu, które cisnął na podłogę oszalały ze zgryzoty Judasz: człowiek, który sprzedał swego Boga. Każdy z nas złożył pewną kwotę, pewną drobniutką kwotę, aby nabyć od Judasza tę Ofiarę. Każdy z wyjątkiem Maryi, którą Jezus spotyka na swojej krzyżowej drodze, i której matczyna obecność jest dla niego otuchą.

Stacja piąta. Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Panu Jezusowi

Setnik, który tak jak Piłat, wściekle pragnął jak najszybciej uporać się z tą obrzydliwą pańszczyzną, zrozumiał, jako człowiek znający się na ludziach, że ów nieszczęsny nie zdoła dowlec się aż na miejsce kaźni swego krzyża i jął oczyma szukać kogokolwiek, który mógłby to brzemię podjąć, Szedł akurat z pola pewien człowiek z Cyreny, zwany Szymon, który zobaczywszy tak liczny tłum, wszedł w jego gromadę i, z miną oniemiałą i wzruszoną, patrzył na ciało dyszące boleśnie, powalone pod dwiema belkami. Setnik, spostrzegłszy go i oceniwszy, że wydaje się chętny, a prócz tego, że jest tęgi w barach, zawołał nań i rzekł:

– Weź ten krzyż i pójdź z nami.

Cyrenejczyk, nie rzekłszy słowa, usłuchał. Może z dobroci, w każdym razie z konieczności, gdyż żołnierze rzymscy w krajach okupowanych, mieli prawo zmusić każdego, żeby im pomógł. „Skoro żołnierz obarcza cię pracą – pisze Arrianus – nie próbuj się opierać, a nawet szemrać, gdyż możesz być obity kijami”. O tym człowieku miłosiernym, który nachylił swoich dobrych, wieśniaczych barków, aby ulżyć barkom Chrystusowym, nie wiemy nic ponadto, wiemy jednak, że synowie jego, Aleksander i Rufus byli chrześcijanami: jest rzeczą niezmiernie prawdopodobną, że on to właśnie nawrócił ich swą opowieścią o śmierci, której stał się zniewolonym świadkiem.

Stacja szósta. Weronika ociera twarz Panu Jezusowi

Pocałunek Judasza był pierwszą z katuszy, był katuszą najcięższą do zniesienia. Był znakiem dla siepaczy, a jednocześnie najokropniejszym pokalaniem owych ust, które pośród piekła tej ziemi, przemówiły najbardziej niebiańskimi słowy. Następne były plwania, policzki, smagania czerni judejskiej i żołdactwa rzymskiego. Na obliczu rozjaśnionym przez dziewicze słońce i przez boskość uwięzioną, na obliczu przeistoczonym od blasku słońca i blasku miłości, na złotym obliczu Chrystusa krew męki pokryły plwania Żydów. Oblicze, które było tak białe jak kwiat tarniny i tak promienne jak złoto słońca, ciemnieje od sinych plam i zacieków. Piękne ciało smukłe, potrącane i bite pięściami, chwieje się wśród ryczącej ciżby. Jezus nie odezwie się ani słowem, lecz tylko spogląda na nich, jakby litował się ich doli, spogląda tak, jak patrzyłby ojciec na swego chorego syna, jak patrzy przyjaciel na przyjaciela dotkniętego obłędem. Ich zwierzęcość, przyczajona, lecz niepokonana, wybucha na zewnątrz w całym bezwstydzie i drapieżności; twarz zamienia się w pysk, zęby stają się kłami, ręce zakrzywiają się w kształt szponów, głos zaś dobywa się z krtani nie w postaci dźwięków ludzkich, ale jako ryk lub rżenie. Ale pośród zezwierzęcenia pojawia się również Weronika, która ociera twarz Chrystusowi. W jej geście jest godność, odwaga i oczyszczenie.

Stacja siódma. Pan Jezus upada po raz drugi

Nie doszli jeszcze do Bramy Ogrodowej, którą już widać było niedaleko, gdy Jezus u krańca swoich sił zachwiał się, upadł na ziemię i pozostał jako padł pod krzyżem. Twarz jego nagle stała się blada jak śnieg, powieki zaognione przymknęły się na oczach: zdawał się martwy, gdyby nie oddech chrapliwy, który dobywał się z jego, wpółrozchylonych ust. Wszyscy przystanęli; zbity krąg ludzi wyciągał twarze i ręce ku omdlałemu, nie szczędząc uwag i przytyków. Żydzi towarzyszący pochodowi od samego domu Kajfasza, nie stropili się tym ani na chwilę.

– Udawanie – krzyknęli. – Postawić go na nogi! To komediant. Nogą w plecy jako osła i – dalej!

Dwaj żołnierze podnieśli upadłego i popchnęli naprzód. Pochód ruszył w dalszą drogę pod słońcem południa. Jednak dwaj łotrzy szemrali półgłosem, że o nich nie myślał nikt, i że nie było rzeczą słuszną, iż udzielono pomocy temu, który udawał omdlałego, im zaś żadnej nie sprawiono ulgi. Była to jawna i wyraźna stronniczość, tym bardziej, że ów, jak mówili kapłani, był o wiele gorszym winowajcą od nich. Od tej chwili poczynają go nienawidzić również dwaj towarzysze kaźni, zdjęci zazdrością lżyć go będą jeszcze wówczas, gdy zostaną, po obu jego stronach, przybici na krzyżach, które teraz dźwigają na sobie.

Stacja ósma. Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty

Pochód żałobny, wchłaniając w siebie coraz nowe grona ludzi, wolnych i próżnujących w tym dniu przedświątecznym, posuwał się dalej swoją drogą ku Kalwarii. Kobiety, zrazu trzymające się blisko skazanego, teraz, gdy nadciągał moment, w którym nie będzie im wolno nawet go dotknąć, podeszły bliżej i nie powstrzymywały już szlochań i łez, mimo strachu przed patrzącymi z ukosa kapłanami. Jezus zwrócił się do płaczących:

– Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną, ale same nad sobą płaczcie i nad synami waszymi. Albowiem, jeśli to z zielonym drzewem czynią, cóż z suchym się stanie.

Kara jest bliska. Drzewo zielone jest drzewem, które żyje, które zapuszcza korzenie w świeżą ziemię, i bierze ulewę deszczów na swe liście i ptakom daje przytułek na swych konarach; jest drzewem, które kwitnie pod upałem słońca i oddechem wiatru. Jest dobrą rośliną, dającą cień pielgrzymowi, owoce głodnemu, osłonę zziębniętemu. Jest wyobrażeniem świętego, który wszystkim rozdaje swe dary, a pod korą suchą nosi żywą duszę. Drzewo suche natomiast jest drzewem bezpłodnym, które dobry gospodarz zwali na ziemię siekierą; jest pniem martwym, który gnije na polu, gdyż rdzeń ma zbutwiały, a korę przydatną jedynie na opał. Jest ono jak człowiek bezpożyteczny i skąpy, jak grzesznik nie wydający dobrych owoców i zamiast ducha żywego mający w sobie osad zgnilizny: Sędzia odrzuci go precz, wedle słów Jana, i ciśnie w ogień nieugaszony. Jeśli zaś synowie i mężowie kobiet żydowskich krzyżują niewinnego, który darzy życiem, to jak ukarani będą złoczyńcy, siejący śmierć?

 

Stacja dziewiąta. Pan Jezus upada po raz trzeci

Słońce, łaskawe słońce wiosny, wyniosłe słońce południa, wyjaskrawia bladość pagórka. W okolicznych sadach wczesne, pierwsze kwiaty cieszą się ciepłem powietrza; rozśpiewane ptactwo ukryte w wiśniach, przecina błękit srebrnymi smugami świergotu; gołębice fruwają parami nad gorącą ciszą pól. Dobrze byłoby jednak żyć tutaj, wśród tych sadów rosistych, w cieniu fontanny, w zapachu ziemi, budzącej się w nowym stroju, w oczekiwaniu nowego żniwa, w towarzystwie osób kochanych i kochających. O! dni Galilei, dni pokoju, dni słońca i przyjaźni wśród winogradów i jeziora; dni światła i swobody, spędzane wespół z tymi, którzy umieją słuchać, kończące się wieczerzą, pełne zacisza i radości; dni, które zdawały się wieczne, jakże przeminęłyście prędko. Nie masz nikogo przy sobie Jezu, zwany Chrystusem, gdy upadasz. Owi żołnierze, owi łotrzy, którzy cię znieważają, owa sfora skowycząca, która czeka na twoją krew, to tylko cienie. Jesteś sam jeden, jak sam byłeś w nocy. I nie dla ciebie świeci to słońce, które ogrzewa grzbiety twych zabójców. I nie masz przed sobą już ani jednego dnia. Kończy się twoja włóczęga.

Stacja dziesiąta. Pan Jezus z szat obnażony

Na szczycie wzgórza Trupiej Głowy trzy krzyże, wysokie, ciemne, z otwartymi ramionami niby gotowe do uścisku olbrzymy, rysują się na rozległym, tkliwym błękicie wiosennym. Nie rzucają cieniów, lecz obramowane są tęczującymi odbłyskami słońca. Tak porywająca jest uroda świata w owym dniu, że, zda się, niepodobieństwem jest myśleć o męczarniach. Czy nie można byłoby tych słupów drewnianych ubrać polnymi kwiatami, między jednym a drugim rozwiesić girlandę ze świeżych liści, ukryć szubienice w splotach zieleni i siąść pod ich cieniem jako bracia pojednani i sobie życzliwi. Ale kapłani, ale pisarze, ale faryzeusze, sadyści, ludzie mściwi, którzy przybyli tutaj dla zaostrzenia sobie apetytu widokiem trzech agonii, nie posiadają się z niecierpliwości i docinkami przynaglają Rzymian do pośpiechu. Setnik daje rozkaz. Dwóch żołnierzy podchodzi do Jezusa i szybkimi, szorstkimi ruchami zdziera z niego odzież, jaką ma na sobie.

Pewien barbarzyński król barbarzyńców, rozmyślając o tych wydarzeniach, najsilniejsze wyrzekł słowo, jakie z ust chrześcijańskich kiedykolwiek wyszło. Czytano Klodoweuszowi dzieje męki, i dziki monarcha wzdychał i ronił łzy, gdy nagle, nie mogąc dłużej nad sobą zapanować, położył dłoń na rękojeści miecza i krzyknął: „Och, gdybym ja tam był, ze swoimi Frankami”. Okrzyk szczery, okrzyk żołnierza i zapalczywca, sprzeczny słowom Jezusa, zwróconym do Piotra pod Oliwkami, ale piękny ową całą niedorzeczną pięknością miłości prostodusznej i bujnej. Bo nie dość jest płakać nad tym, który nie tylko łzy przelewał, ale trzeba też walczyć. Walczyć z tym wszystkim, co w nas samych dzieli nas od Chrystusa.

Stacja jedenasta. Pan Jezus przybity do krzyża

Łotrowie, których ukrzyżowano wraz z Jezusem, poczęli złościć się przeciw niemu już w drodze. Na nich nie zważał nikt. To, że mieli umrzeć także i oni, tą samą śmiercią, nie sprawiało na nikim wrażenia. Jego dręczono, ale przynajmniej spostrzegano, że był. Lecz jeden z nich posłyszawszy wielkie słowa swego towarzysza męki – odpuść im bo nie wiedzą co czynią – mimo zazdrości, jaka go gryzła, zamilkł nagle. Ta modlitwa była dlań tak nowa, budziła w nim uczucia tak obce jego duchowi i całemu jego życiu, że w jednej chwili przeniosła go w jakiś okres zapomniany, w czas dzieciństwa, gdy i on był niewinny i wiedział, że jest nad nami Bóg, którego można prosić o pokój tak samo, jak ubodzy u drzwi pańskich proszą o chleb. Te słowa nieprawdopodobne w spalonym sercu Łotra, odnajdywały jakiś związek z czymś, w co pragnąłby uwierzyć zwłaszcza w tej chwili, gdy stanąć miał przed Sędzią. Owa modlitwa Jezusowa nieoczekiwany oddźwięk znajdowała w myślach, których nie umiałby zawrzeć w słowach, ale które chwilami, wydawały mu się błyskawicami w ciemnościach jego losu. Czy naprawdę wiedział co czynił? A inni czy pomyśleli o nim, czy uczynili to, co należało, aby wyrwać go z toni zła? Czy był ktokolwiek, co by naprawdę dobrze mu życzył? Co by dał mu jeść kiedy był głodny, i dałby mu płaszcz, kiedy cierpiał chłód, i dałby mu słowo przyjazne, kiedy w duszy rozjątrzonej i samotnej, rodziły się pokusy? Gdyby miał tę odrobinę chleba i miłości, czy popełniłby to, co przywiodło go aż tu, na Trupią Głowę?

I stanęło mu w pamięci to, co, jak słyszał, opowiadano o Jezusie, a słyszał niewiele i niewiele rozumiał. Ale to wiedział, że Jezus mówił o królestwie i że sam miał powrócić, aby w nim królować. Wtenczas w porywie wiary, jak gdyby odwołując się do wspólnoty tej krwi, która w tej samej chwili ciekła z jego rąk zbrodniarza i z tych rąk człowieka niewinnego, wybuchnął nagle:

– Jezu pomnij na mnie, gdy przyjdziesz do królestwa Twego! 

Nic o nim ponadto nie wiemy; jedynie imię jego przechował jeden z apokryfów. Kościół przyjął go w poczet swoich świętych, polegając na owej obietnicy Chrystusowej i czcząc go pod imieniem Dyzmy.

Stacja dwunasta. Pan Jezus umiera na krzyżu

– Pragnę – powiedział Jezus.

Żołnierz wziął gąbkę, zanurzył ją w naczyniu pełnym wody z octem i podniósł ją ku spalonym ustom tego, który o przebaczenie modlił się także dla niego. Jezus zaś dotknąwszy octu, ozwał się:

– Wykonało się.

Wieczny poiciel, który tylekroć gasił pragnienie innych i na świecie pozostawia nieprzebrane źródło żywota – w którym znużeni odnajdują siłę, skażeni młodość, niespokojni ciszę – cierpiał wciąż nieuśmierzone pragnienie miłości. I teraz jeszcze, wśród wstrząsającej pożogi dreszczów, pragnie nie wody, ale słowa miłosiernego, które by przełamało ucisk beznadziejnej samotności. Rzymianin, zamiast czystej wody krynic galilejskich, zamiast wina biesiadnego ostatniej wieczerzy, dał mu parę kropel swego cierpkiego napoju, lecz ten prędki i ofiarny uczynek nieznanego niewolnika ukoił w nim pragnienie, gdyż Jezus spostrzegł, jakkolwiek chwiał się już w omrokach śmierci, że jakieś serce jedno drgnęło litością dla jego Serca.

– Ojcze w ręce twoje powierzam ducha mojego.

Oto dałeś odpowiedź. Odpowiedziałeś przez biednego żołnierza, odpowiedziałeś uspokojeniem, które ostatnie usypia udręki w chwili, gdy mam obudzić się w tobie.

I raz jeszcze wielkim zawoławszy głosem, Jezus, skłoniwszy głowę, oddał ducha. Wielki ów głos rozbrzmiał w mrokach i zatracił się w przestworzach ziemi. Na ów głos zasłona przybytku rozdarła się na dwie części, skały się posypały i groby się otworzyły. Wiele setek lat minęło od owego dnia, w którym ów głos się rozległ i ludzie ustokrotnili rozgwar swego życia, aby móc głosu tego nie słyszeć. Lecz w mroku i dymie naszych miast, w ciemności coraz głębszej, kędy ludzie zapalają ognie swojej nędzy, ów głos nieskończony, po wieki wieków wołający każdego z nas, rozlega się jeszcze z duszy tych, którzy nie zdołali zapomnieć. Jezus umarł. Odpokutował aż do ostatka i umarł. Teraz nasza rozpoczyna się pokuta – i ta nie jest jeszcze skończona.

Stacja trzynasta. Pan Jezu zdjęty z krzyża

Zdało się, jakoby przyroda sama zapragnęła przesłonić grozę tego widoku. Niebo przez ranek cały pogodne, pociemniało. Gruby zmrok, jak gdyby z piekielnej dobywając się otchłani jął ogarniać wzgórza, a niebawem rozpostarł się aż po krańce widnokręgu. Czarny wieniec chmur okolił słońce owo słodkie, jasne słońce kwietniowe, ogrzewające dłonie morderców, osaczył je i w końcu pochłonął w gęstym zwale pomroki. Odrobina poświaty, błąkająca się jeszcze wśród ciemności, znikła wraz z zachodem słońca. Mrok stał się nieprzenikniony i złowieszczy. Nie złagodzona zmierzchem noc zapadała nad światem, który stracił w owym dniu jedyną istotę, zdolną rozproszyć jego pomrok. Na ledwo dostrzegalnej białości Trupiej Głowy niewyraźnie mętniał biały trup. Trzeba było pracować przy czerwonym blasku pochodni. Płonęły bez dymu w powietrzu nieruchomym, i w krwawym ich świetle widziało się również czerwone sznurki krwi, zakrzepłej wzdłuż cokołu krzyża, aż do ziemi zrytej łopatami.

Józef z pomocą Nikodema i innych nie bez trudu – tak mocno były wbite – wyciągnął gwoździe z nóg. Drabina stała jeszcze tuż opodal. Jeden z nich, wszedłszy na nią, dobył również gwoździe z rąk, wspierając zwisające teraz ciało ramionami, aby nie runęło. Po czym inni podtrzymywali je rękoma, znieśli na dół i złożyli na łonie tej Boleściwej, która je porodziła.

 

Stacja czternasta. Pan Jezus złożony do grobu

Przybywszy do ogrodu, dwaj dostojni dźwigacze trupa kazali przynieść wody ze studni i umyli ciało. Niewiasty, trzy Maryje, Dziewica, Zapatrzona i Wyzwolona nie odstąpiły od miejsca, w którym był ten, którego miłowały. I one również, bardziej od mężczyzn doświadczone i tkliwsze, przyłożyły rękę do pracy, aby pogrzeb, sprawiany po nocy, w takim szalonym pośpiechu, nie uchybił temu, którego opłakiwały. Ich płacz umył ciało Chrystusa czystszą rosą niż woda ze studni Józefowej. Obydwaj sanhedryniści odmówili głośno, według zwyczaju, psalm pogrzebowy i na koniec, złożywszy lekko ciało Jezusa w pieczarze, zawarli jej otworzelisko ciężkim głazem, i oddalili się w milczeniu, po czym rozeszli się.

Lecz niewiasty nie poszły za nimi. Nie miały siły, aby oderwać się od owego głazu, który oddzielał je od tego, którego miłowały więcej niż własną urodę. I modliły się, szeptając ledwie słyszalne słowa, i wspominały pospołu jakiś dzień, jakiś ruch, jakieś powiedzenie Umiłowanego. Niekiedy wołały go po imieniu, opierając się o głaz, i mówiły doń, gdy uszy jego były zamknięte przez śmierć i przez chusty. Zwierzały mu tę miłość, której już nie mogły pomieścić w swych niewieścich sercach. Potem na koniec, odeszły i one z oczyma palącymi, potykając się w zaroślach i na kamieniach, obiecując sobie nawzajem powrócić w to samo miejsce, skoro tylko święta przeminą.

Ks. Maciej Koczaj SChr
Ks. Maciej Koczaj SChr
ksiądz, zakonnik należący do Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii. Pochodzi z Dębicy. W 2015 roku złożył w zgromadzeniu chrystusowców profesję wieczystą. W kolejnym roku, w katedrze poznańskiej przyjął święcenia kapłańskie. Obecnie mieszka, posługuje i studiuje w aglomeracji chicagowskiej. Współpracuje z kwartalnikiem "Msza Święta", gdzie publikuje cykl tekstów o liturgii, rozumianej jako znak sprzeciwu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!