Dzieci w Kościele, dzieci Kościoła

Dzieci w Kościele – dwugłos małżeńsko-rodzicielski

Agnieszka Myszewska-Dekert zbiera głos w dyskusji na temat miejsca dzieci w Kościele. Wraz z mężem – Tomaszem – stworzyli dwugłos małżeńsko-rodzicielski kierujący debatę o najmłodszych w Kościele na nieco inne tory. Tekst Tomasza Dekerta można znaleźć tutaj.

Czego żądasz od Kościoła Bożego?

Wchodząc w dyskusję o obecności dzieci w Kościele, chciałam na początek zaznaczyć jeden fakt. Kiedy poruszam ten temat, nie zamierzam mówić o przypadkowych dzieciach i przypadkowych rodzicach, trafiających do świątyni z metaforycznej ulicy. Będziemy mówić tu o dzieciach ochrzczonych, wychowanych a przynajmniej urodzonych w rodzinach katolickich, oraz o rodzicach, którzy choćby w minimalnym stopniu przyznają się do swojej katolickiej wiary. Ich przyjście do Kościoła i przyprowadzenie tam swoich dzieci nie jest przypadkowe. Jest celowe i zamierzone. Czegoś pragną i czegoś szukają.

Zanim jednak będzie można udzielać porad czy przedstawiać jakieś genialne i magiczne rozwiązanie, w jaki sposób mogliby to robić i co ułatwiło by im i ich dzieciom interakcję z Kościołem, trzeba najpierw zająć się bardziej ogólnym spojrzeniem. Albowiem sam problem jest szerszy. Zagadnienie obecności dzieci w Kościele i realizacji ich potrzeb dotyczy nie tylko tych małych ale wszystkich dzieci Kościoła. I może przede wszystkim tych starszych.

Dwa oczekiwania: po co nam Kościół?

Pomijając tych, którzy na Msze chodzą jeszcze siłą rozpędu (i nie mają wielu oczekiwań od Kościoła i jego liturgii (może poza tym, żeby było krótko i może jeszcze „ładnie”), bardziej świadomych wiernych można podzielić na dwie grupy: tych, którzy idą do „placówki kościelnej” po „usługę religijną” i drugich, którzy są skłonni uważać Kościół za Dom, a w liturgii szukają umocnienia i pomnażania swojej wiary. Nie da się ukryć, że oczekiwania obu tych grup względem Kościoła (hierarchicznego i całej wspólnoty) będą zupełnie odmienne. Pierwsza grupa zazwyczaj oczekuje, że Kościół, na czas pobytu na terenie swojej „placówki” powinien zapewnić osobom ją odwiedzającym odpowiednie warunki i komfort, a także wysoką jakość „usługi religijnej” (pojawia się tu często postulat by ta „usługa” była dostosowana do profilu wiekowego itp. uczestników i najlepiej krótka). Druga grupa tworzy bardziej skomplikowaną mozaikę. Są to zazwyczaj osoby, które (jeszcze) ufają, że uczestnictwo w liturgii pozwoli im rozwijać swoją wiarę, zbliżyć się do Tego, który Jest, a „w którym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Często te osoby szukają dodatkowych wspólnot z własną liturgią, kościołów z „fajniejszymi” księżmi lub przynajmniej z dobrą scholą, a także (coraz większa grupa mimo wprowadzonych ograniczeń), miejsc ze starą liturgią. Przynajmniej na jakimś podstawowym poziomie czują, że liturgia jest ważna, że powinna być najważniejsza w ich życiu religijnym, więc szukają w niej czegoś co pociągnie ich do Tajemnicy. Dlatego eksperymentują i badają, wędrują od kościoła do kościoła, wspólnoty do wspólnoty, aż znajdą to czego im potrzeba lub odejdą. (Po proklamowaniu nowego rytu i ograniczeniu dawnej liturgii nie ma już jedności liturgicznej, i jednego celebrowania Tajemnicy Eucharystii. I choć jest zachowany pewien szkielet, z konieczności, to tak naprawdę każda parafia i każdy kościół ma teraz własną wariację liturgiczną regulowaną już nie przepisami kościelnymi ale „dobrem duszpasterskim”, „wymaganiami nowej ewangelizacji” czy po prostu „duchem czasów”. Oczywiście tak funkcjonująca różnorodność, zależna od woli, twórczości czy zwyczajnie zagubienia kapłanów i części świeckich, powoduje różne odczucia w odbiorze samej liturgii. Od znudzenia, przez zmęczenie do – czasami – gniewu, gdy Msza Święta bardziej przypomina zorganizowaną obrazę Boga niż należny Mu pełen czci kult. To powoduje migrację bardziej świadomych i poszukujących członków Kościoła. Nie widząc jedności i celowości, która była obecna w każdej Mszy Świętej sprawowanej wg dawnej liturgii gdziekolwiek na świecie ją odprawiano, a która, każdym gestem i słowem podkreślała wagę Tajemnicy Ofiary Eucharystycznej, szukają tego „co im się podoba”, „co czują”, kierując się osobistymi, zazwyczaj emocjonalnymi, preferencjami).

Nie da się ukryć, że druga opcja jest zdrowsza i katolicka. Jakkolwiek i w niej można się dopatrzyć podejścia usługowego, to zasadnicza różnica polega na tym, że przedmiotem poszukiwania nie jest tu własny komfort i „bezkosztowość”, ale głębszy kontakt z Bogiem, w który trzeba coś włożyć i coś poświęcić. Sam Kościół jednak coraz częściej sam strzela sobie w stopę, próbując zaspokoić oczekiwania pierwszej grupy, być „wszystkim dla wszystkich” na sposób ludzki, zapominając, że porzucając nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa ostatecznie będzie „niczym dla nikogo”, że próbując się dostosować do wielu indywidualnych potrzeb, gubi sens powszechny (katolicki) swojego istnienia, to, do czego został powołany. Gubi najważniejszą odpowiedź na pytanie „po co właściwie nam Kościół?”. Zamiast wskazywać na właściwą odpowiedź „dla naszego zbawienia”, przedstawia sam siebie jako wielką organizację charytatywną, mającą zaspokajać nasze potrzeby materialne i te z duchowych, które dobrze wpływają na nasze psychiczne samopoczucie. Wszystko co wywołuje dyskomfort powinno być z niego usuwane (np. nauka o grzechu jeśli powoduje brak komfortu jakieś grupy). A jednocześnie gdzieś w tle jest ciągle rzeczywista nauka Kościoła o grzechu i odkupieniu, co przy jego skoncentrowaniu się na doczesności człowieka, na tym by poczuł się on w Kościele „miło”, budzi zwyczajnie dysharmonię.

Jeśli Kościół ustawi się w wyścigach na najbardziej atrakcyjny produkt z innymi podmiotami proponującymi formy życia duchowego, niechybnie przegra. Wszystko będzie ciekawsze niż nudna Msza Święta, jakkolwiek by przy niej nie majstrowano. Co więcej, im bardziej się przy niej majstruje, im miej przypomina samą siebie (vide nie tak dawna msza na stadionie, pod okiem, zgodą i przy obecności metropolity łódzkiego), tym paradoksalnie mniej staje się atrakcyjna dla większości. Przestaje pełnić swoją rolę. Próbując zaspokoić założone gusta niewielu, gorszy i odstręcza innych. Nie mając w sobie nienaruszalnej Tajemnicy otoczonej czcią, staje się pusta i przestaje pełnić swoją rolę. Sól, którą pozbawiono smaku. Bezużyteczna. W ostatecznym rozrachunku będzie stanowić doświadczenie prowadzące do wniosku, że tak naprawdę nie potrzebujemy akurat Kościoła, by spełnił nasze „potrzeby religijne”. Zwłaszcza jeśli te ostatnie mają być realizowane na obrażającym inteligencję, gust i wrażliwość religijną, poziomie.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Manipulowanie liturgią

Wykonawcy soborowego założenia by „dostosować się do naszych czasów”, o którym wspominał mój mąż, na pytanie: „jak mogę współczesnemu człowiekowi pomóc rozwijać się w wierze”, w większości przypadków odpowiedzieli: „dając nowy i przemyślany przez ekspertów produkt”. Niestety, umocniło to tylko „myślenie usługowe”. Jakby byli przekonani, że jeśli ofiarujemy wiernym „dobry produkt” przygotowany już nie przez setki lat czci i celebracji ale przez uczelnianych ekspertów od liturgii, to wiara sama się pojawi. Co więcej, powstało przekonanie, że manipulowanie przy produkcie końcowym nazywanym „liturgią” jest dobre. Niekoniecznie musi się bowiem wszystkim podobać w takim samym kształcie, więc dopuszczono pewną (sporą) liczbę zmiennych, tak by właściwie każdy kapłan czy wspólnota mógł „dostosować ją do swoich duszpasterskich potrzeb”. Z rzeczy niezmiennej, stałej i mocnej jak góra, fundamentu innych Tajemnic, zrobiono zamek z piasku, kształtowany przypływami i odpływami dobrych chęci lub niedbalstwa oraz licznymi dłońmi tych „którzy mają świetny pomysł”. Coś co niekiedy może dać sporo zabawy, ale na dłuższą metę staje się nijakie i prawie niemożliwe jeśli chodzi o utrzymanie oryginalnego kształtu. Zapomniano, że tak to nie działa. Nie da się handlować Tajemnicą, ani obnażać Święte Świętych bez poważnych konsekwencji profanacji i bezbożności.

Chrzest – zamiany w rytuale i ich skutki

Uderzającą ilustracją tego jak poprowadzona została zmiana i jakie ma to konsekwencje dla nas i naszych dzieci, jest modyfikacja liturgii sakramentu chrztu świętego. W zasadzie to każdego sakramentu, ale skupmy się tutaj na chrzcie (a właściwe na pierwszej części jego obrzędów, ponieważ ma tu miejsca, by szczegółowo omawiać wszystkie różnice).

Chrzest jest tym momentem, w którym dziecko jest przyprowadzane do i przedstawiane Kościołowi po raz pierwszy celowo i świadomie. Stoi na progu swojego życia duchowego i wiecznego. W nowym rycie chrztu, po pytaniu o imię dziecka, rodzice są zapytywani: „O co prosicie Kościół Boży dla swojego dziecka?”. Odpowiadają „O chrzest”. Dopuszczone są jeszcze inne odpowiedzi: „O wiarę”, „O przyjęcie do Kościoła”, „O łaskę Chrystusa”, „O życie wieczne”. Jest to charakterystyczne dla liturgii nowego rytu, że daje „opcje” w rytuale sakramentów. W jakiejś części te opcje są pozostałością po dawnym rycie, które z niejasnych względów; może z niepokoju, że rozmontowują tak ważny obrzęd jak rytuał chrzcielny; ktoś chciał zachować. W rzeczywistości dostępność tych opcji sprawia wrażenie że, po pierwsze, osoba przystępująca do chrztu nie wie czego się po nim ma i powinna spodziewać, a po drugie, że sam Kościół sprawia wrażenia jakby nie wiedział, po co właściwe jest chrzest.

Po uzyskaniu odpowiedzi od rodziców następuje pouczenie o konieczności wychowania dziecka w wierze i zgodnie z przykazaniami. Wszystko jest jasne. To rodzice przyszli tu po konkretną usługę religijną dla swego dziecka, która jest wymagana, aby to dziecko mogło (jeśli kiedyś zechce) otrzymać inne usługi. Coś jak opłata wstępna. Kapłan chrzci, rzecz załatwiona, dziecko jest ustawione na całe to i przyszłe życie.

W starym rycie rzecz ma się trochę inaczej. Już pierwsze rytualne pytanie brzmi inaczej: „Czego żądasz od Kościoła Bożego?”. Pytanie nie jest kierowane do rodziców ale do dziecka i choć w jego imieniu odpowiadają chrzestni, to ono jest tutaj strona dialogu, osobą odpowiedzialną za swoje zbawienie (choć na tym etapie jeszcze z pomocą innych). Co więcej, jest osobą, która na mocy krwi Chrystusowej i Jego Ofiary, w której zostanie zanurzona, ma prawo żądać czegoś od Kościoła. Kościół nie jest tutaj żadnym ofiarodawcą usług, żadnym właścicielem sakramentów. Jest ich szafarzem i sługą, który będzie musiał zdać rachunek przed Bogiem ze swego zarządu. A odpowiedź brzmi: „Wiary”. „Co ci daje wiara?”, drąży dalej kapłan. „Życie wieczne”. Kapłan mówi: „Jeżeli przeto chcesz osiągnąć życie wieczne, zachowuj przykazania: Będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich myśli swoich, a bliźniego swego jak siebie samego”. Już od samego początku dziecko jest traktowane jako świadome, które jest w stanie wziąć odpowiedzialność za swoją wiarę i przyszłe zbawienie. Otrzymuje też od razu pierwszą instrukcję co ma robić i pomoc (egzorcyzm i znak krzyża).

To nie chrzest sam w sobie ale wiara daje życie wieczne. Chrzest jest ziarnem które może wyrosnąć w wielkie drzewo, ale może zostać równie dobrze stracone na drodze, wśród chwastów i dzikich ptaków. Już od pierwszego dnia w Kościele dziecku i jego rodzicom jest ukazane, czym właściwie jest życie chrześcijanina i czym jest wychowanie dziecka w wierze: to proces nie fakt. Poszukiwacze a nie święci. Zbawieni, ale ciągle na drodze. Kościół odkupiony, ale walczący. Potrzebujący pomocy i otrzymujący ją codziennie w innych sakramentach, a szczególnie w Sakramencie Ołtarza.

Warto przestudiować stary obrzęd chrztu świętego. To cała katecheza o tym, czym właściwie mamy być jako chrześcijanie. W gestach i słowach dawnego obrzędu znajdziemy odpowiedź na to, czego szukamy (i powinniśmy szukać) dla swojego dziecka i czego sami powinniśmy żądać od Kościoła jako jego dzieci. A żądamy by pomagał (a nie utrudniał) nam budować wiarę. Naszą i naszych dzieci. Nie miejsca zabaw, by mogło rzucać kulkami przez całą Mszę Świętą, nie sympatycznego miejsca w którym dziecko „czuje się dobrze” bo ksiądz je zabawia, i w którym my czujemy się dobrze z tego samego powodu, nie kultu „świętego pośpiechu” i bylejakości. Ale liturgię, która prowadzi do wiary, a przez wiarę do życia wiecznego. Czegoś co prowadzi do wieczności bo jest wieczne i stałe. Jest jak potężne drzewo w obliczu burz.

Można powiedzieć, że w zburzeniu dawnej struktury chrztu świętego zawiera się cały dramat współczesnego Kościoła, który po soborze tak chciał być „dla ludzi”, że prawie zapomniał, że ma prowadzić ludzi do Boga, nie przez wyjaśnianie, komentarze, upraszczanie i skracanie wszystkiego oraz zwalnianie z najmniejszego trudu, ale przez wprowadzanie w Tajemnicę, każdym gestem i słowem.

Podążając za „duchem czasów”, którego wielu pasterzy Kościoła mylnie utożsamiło z Duchem Świętym („Ojciec stwarza, Syn zbawia, Duch uświęca”, to co nie przyczynia się do uświęcania, nie może pochodzić od Ducha), walczy z problemami, które stworzył, proklamując nową liturgię i bez miłosierdzia tępiąc starą (aktualnie mamy pod tym względem powtórkę z okresu bezpośrednio posoborowego, od końca lat 60. praktycznie do 2007 r.). Nieustanie próbując naprawiać coś, co się chwieje, przez łatanie dachu zamiast umocnienia fundamentów. Co więcej, często przy jednoczesnym podważaniu tychże fundamentów.

Moment, kiedy wśród wiernych pojawia się przekonanie, że jednym z powodów nieobecności dzieci w kościele i nieobecności dzieci na świecie jest brak przewijaków albo „za długa liturgia”, natomiast wśród hierarchów, że to wina „zeświecczenia” i „dążenia do kariery” (bez zadania pytania czy przypadkiem za owo zeświecczenie i dążenie do kariery sami nie ponosimy odpowiedzialności) świadczy, że coś poszło mocno nie tak. I żadna „nowa ewangelizacja” ani żaden kolejny synod jeszcze bardziej rozmontowujący wiarę tego nie załatwi. Albo czeka nas nawrócenie ku Eucharystii, albo Kościół Katolicki zostanie sprowadzony do roli instytucji charytatywnej oraz dostarczyciela „usług religijnych” dla każdego kto za to zapłaci. Tylko, że wtedy nie będzie już Kościołem katolickim.


POSŁUCHAJ TAKŻE:

[PODCAST] Europa będzie chrześcijańska albo nie będzie jej wcale | Kaszczyszyn | Kita | Maciejewski


Wyzwanie

A więc po co właściwie zaprowadzać dziecko do tego K(k)ościoła? Skoro jest tak źle, że często nie znajdujemy tam oczekiwanej pomocy przy wykonywaniu naszych obowiązków stanu? Może wpierw zapytajmy: Czego tam sami szukamy? Co chcemy przekazać dzieciom? Jeśli dzieci to przyszłość, to jakiej przyszłości dla nich chcemy? Wiecznej czy doczesnej? I do której prowadzą nas liturgie, w których uczestniczymy? Czy szukamy usługi religijnej, bo jest nam z różnych względów potrzebna do komfortu psychicznego? Albo po prostu stała się nawykiem, w ramach którego szukamy kościoła, w którym nam jest wygodnie, spełniającego nasze normy estetyczne lub wspólnotowe, a jeśli mamy dzieci to także pozwalającego na przejście przez liturgię w sposób w miarę bezstresowy i szybki? Czy może szukamy dla nas i dla naszych dzieci czegoś więcej: wiary i życia wiecznego?

Problem staje się wyzwaniem. Dla nas i Kościoła.

Pan Jezus rozpoczyna Swoje nauczanie od słów: „Czas się wypełnił i bliskie jest Królestwo Boże. Nawracajcie się (metanoiete) i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1, 15). Greckie słowa metanoeo/metanoia, które my tłumaczymy jako „nawracać się/nawrócenie”, znaczy dosłownie „zmianę myślenia”. Nawrócenie to nie jest akt emocjonalny, lecz wolitywny i rozumowy. To, co jest dzisiaj potrzebne, to nie przebudowa kościołów na centra usług religijnych, na wzór galerii handlowych ze żłobkiem i kursami empatii dla wszystkich jego członków, którzy wydają się nam niemili, ale świadoma i gruntowna przebudowa umysłów zarówno wiernych jak i pasterzy. Tak byśmy wszyscy mogli powrócić do myślenia zgodnego z wiarą i widzenia świata i człowieka w jej świetle: upadłego i zbawionego jednocześnie, świetlistego i zmagającego się z własną ciemnością. Byśmy rozumieli liturgię jako strumień Bożej mocy, działającej realnie w tym czasie, ale otwierającej nas na wieczność. Abyśmy poważnego traktowali Boże sprawy, oddawali Mu cześć w sposób godny. To jest kwestia naszego zbawienia. Kościół to żywe Ciało Chrystusa, w którym my także mamy swoją rolę do spełnienia. To miejsce Tajemnicy i Świętości, a nie „usług religijnych”.

– Czego żądasz od Kościoła Bożego?

– Wiary!

I tym należy się kierować w swoich wyborach.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

MOŻE ZAINTERESOWAĆ CIĘ TAKŻE:


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Agnieszka Myszewska-Dekert
Agnieszka Myszewska-Dekert
(1975) żona Tomasza, matka Marianny, Jagody, Samuela, Ireneusza, Róży i Klary. Z wykształcenia pedagog rodziny i katechetka. Pisze artykuły, tworzy opowieści a także chrześcijańskie midrasze. Zafascynowana Pismem Świętym jako żywym Słowem i Przestrzenią w której „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”, stara się Je coraz bardziej poznawać i zgłębiać. Publikowała w kwartalniku „eSPe” i miesięczniku „List”. Autorka książek: Modlitwa – nieustanna wymiana miłości (eSPe, Kraków, 2001) oraz Cynamon i Marianna. Baśń inicjacyjna (Serafin, Kraków 2015).

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!