Dzieci w Kościele – zagubione fundamenty

Dzieci w Kościele – dwugłos małżeńsko-rodzicielski

Wprowadzenie

Jakiś czas temu w sieci rozgorzała dyskusja na temat dzieci w kościele (i Kościele). Wywołał ją nieświadomie abp Marek Jędraszewski, poruszając w liście skierowanym do wiernych z okazji rozpoczynającego się Wielkiego Postu kwestię spadającego poziomu dzietności. W reakcji pojawiły się listy otwarte wiernych „matek i ojców katolików” (krytykujące lub broniące stanowiska krakowskiego metropolity) i spory w mediach społecznościowych dotykające już nie tylko pierwotnego tematu, ale w ogóle dzieci, ich miejsca w Kościele, uczestnictwa w liturgii etc. Jako katolikom i rodzicom wielodzietnym sprawy te leżą nam oczywiście na sercu. Dlatego spróbujemy dorzucić do wspomnianych sporów kilka groszy w nadziei, że uda nam się wskazać pewne aspekty dyskutowanych problemów, które – jak się zdaje – rzadko, jeśli w ogóle, pojawiają się w tych dysputach, a są ważne, żeby nie powiedzieć kluczowe. Wiążą się bowiem z podstawami naszej wiary i wynikającej z niej tożsamości. Staramy się zatem zwrócić uwagę nie tyle na kwestie szczegółowe czy praktyczne, ile zasadnicze, które w dysputach o, z jednej strony, lękach i tendencjach potencjalnych rodziców, a z drugiej warunkach mieszkaniowych, przewijakach i zachowaniu dzieci na mszy tudzież reakcjach na nie, nie dochodzą do głosu.

To pierwszy głos w małżeńsko-rodzicielskim dwugłosie Agnieszki i Tomasza Dekertów. Tekst Agnieszki Myszewskiej-Dekert można przeczytać tutaj.

Dzieci w Kościele – zagubione fundamenty

Zasadnicze pytanie, które my, katolicy, powinniśmy sobie zadać brzmi: jaki jest cel posiadania przez nas potomstwa? Czy wyczerpuje się on w tym, że po prostu chcemy (a przynajmniej jakaś część z nas chce) je mieć? Czy są po prostu efektem ubocznym gorącego uczucia i namiętności, które żywimy do drugiej osoby? Czy dzieci „się rodzą” i „się rozwijają”, to znaczy mamy je, bo tak jest człowiek zbudowany, że jego geny nakazują mu w pewnym momencie życia podjąć czynności rozrodcze i zatroszczyć się o przetrwanie ich efektów?

Czy kwestia posiadania lub nieposiadania dzieci jest wyłącznie prywatną sprawą konkretnych par, to znaczy, czy nie ma żadnego celu na poziomach eklezjalnym i społecznym i z ich punktu widzenia? Czy rodzenie i wychowywanie dzieci ma coś wspólnego z naszą wiarą, której treść (bo nie chodzi tu o „poczucie” czy „doświadczenie” wiary, ale o jej „w co”) znamy dzięki wielowiekowej tradycji Kościoła, i która żyje w jego wspólnocie, czy też są to kwestie z tego punktu widzenia obojętne, to znaczy otwarte na swobodne obsadzenie ich czysto osobistymi znaczeniami, w tym celami?

Jeśli sięgniemy do tradycyjnego nauczania Kościoła, zawartego w takich dokumentach, jak encykliki Arcanum divinae sapientiae Leona XIII (1880) czy Casti connubii Piusa XI (1930), ale też do tekstów późniejszych (choć tam niekoniecznie w sposób tak jasny), znajdziemy jednoznaczną odpowiedź na to pierwsze pytanie oraz będziemy w stanie wywnioskować odpowiedzi na te późniejsze. Papież Leon XIII, pisząc w swojej encyklice (rozdz. 10) o celach i zadaniach małżonków stwierdza:

Chrześcijańska doskonałość i pełnia małżeństwa nie ogranicza się do rzeczy, które zostały wspomniane. Najpierw bowiem związkowi małżeńskiemu dane zostało wyższe i wznioślejsze posłannictwo niż to, które mu z natury przysługiwało; zmierzać ma ono nie tylko do utrzymania rodu ludzkiego, lecz do rodzenia dziatek Kościoła, „współmieszkańcy świętych i domownicy Boży” (Ef 2,19), „aby mianowicie rodził się, był wychowywany lud czcicieli i wyznawców Boga i Zbawiciela naszego Chrystusa Pana” (Katechizm Rzymski, cz. 2, rozdz. 8).

Celem naturalnym każdego małżeństwa jest rodzenie i wychowywanie dzieci, natomiast celem małżeństwa katolickiego oprócz tego jest również przysparzanie członków wspólnocie Kościoła i wprowadzanie ich w raison d’être tej wspólnoty, to znaczy w oddawanie czci Bogu i Zbawicielowi. Te proste prawdy są dzisiaj bardzo trudne do przyjęcia, ponieważ z jednej strony podlegają wykoślawiającej interpretacji, zgodnie z którą mówienie o potomstwie jako o celu małżeństwa redukuje je do bycia „stajnią rozpłodową”, z drugiej, generalna sekularyzacja życia powodująca silne rozejście się religii oraz szeroko rozumianej sfery publicznej, zaciemnia w naszej świadomości związek pomiędzy deklarowaną wiarą a, że tak to wyrażę, publicznymi wymiarami sfery prywatnej. Z trzeciej zaś strony, w Kościele panuje duże zamieszanie w kwestii tego, co to znaczy „oddawać chwałę Bogu”.  

Nie chcę w tym miejscu wchodzić w szczegółową dyskusję i wyjaśnienie tych kwestii. Co do pierwszej z nich, niech wystarczy zapewnienie, że interpretacja redukcyjna jest zwyczajnie błędna. Jeśli natomiast chodzi o drugą, to jej efektem jest pojawiająca się w różnych postaciach i w różnym natężeniu rozbieżność pomiędzy wiarą deklarowaną i wewnętrznie przeżywaną a jej manifestowaniem i przekazem w obrębie życia wspólnotowego, poczynając od rodzinnego, a kończąc na ogólnokościelnym. Innymi słowy, nie dla wszystkich katolików, a może nawet dla ich mniejszości (?) oczywiste jest, że, po pierwsze, decyzja na małżeństwo jest tożsama z decyzją na dzieci, co ma znaczenie dla całego Kościoła (a w dalszym sensie również społeczeństwa i państwa), po drugie, że sprawa przekazu wiary dzieciom przez rodziców nie jest do ich rodzicielstwa opcjonalnie dołączona, lokując się na którymś tam miejscu po wielu istotniejszych rzeczach, tylko podstawowym obowiązkiem, który świadomie na siebie przyjęli w momencie ślubu, i po trzecie – o czym, mam wrażenie, bardzo słabo pamiętamy – że przekaz ten, w szerokim sensie, tzn. obejmujący cały szereg treści, wzorców i działań na różnych poziomach, jest nie tylko zadaniem rodziców, ale również obowiązkiem całej wspólnoty: na poziomie rytualnym jest to widoczne w instytucji rodziców chrzestnych, którzy ją reprezentują. Na ile zaś pamiętamy, że celem samej tej wspólnoty, racją bytu Kościoła, jest oddawanie chwały Bogu, a więc w absolutnie podstawowym (choć oczywiście niewyłącznym) sensie sprawowanie i uczestniczenie w liturgicznie uobecnianej Ofierze Krzyżowej Chrystusa, która, jak to ujmuje jeden z najczęściej chyba powtarzanych i jednocześnie najmniej rozumianych elementów nauczania Vaticanum II, stanowi „źródło i szczyt” całej ziemskiej działalności Kościoła (por. Sacrosanctum Concilium 10)? Może się mylę, ale wydaje mi się, że prawie w ogóle.

Przypomnienie tych podstawowych kwestii pozwala, moim zdaniem, na spojrzenie na rozmaite wątki pojawiające się w dyskusji o dzieciach w K(k)ościele w kontekście dwóch do pewnego stopnia przenikających się problemów, które dotykają naszego życia religijnego i mogą mieć znaczny wpływ zarówno na kwestie świadomości i gotowości małżeństw katolickich do przyjmowania dzieci (w tym większej ich liczby, choć oczywiście tak, jak nie ma mowy o jakichś z góry przyjętych limitach, tak też nie istnieją żadne normy do wypełnienia), jak też całą sferę przekazu wiary i jego celowości. Mam na myśli problem ze wspólnotą i problem z liturgią.    


CZYTAJ TAKŻE:

MACIEJEWSKA: „Jestem cudem. Czy jeszcze o tym pamiętasz?” Polemika z rodzicielską martyrologią


Problem ze wspólnotą

Jednym z zasadniczych wątków w tekście krakowskiego metropolity, który spowodował pierwszą reakcję było powiązanie spadającej dzietności z pędem potencjalnych rodziców do kariery i samorealizacji. W kontrze autorka listu przedstawiła katalog problemów (urzędowo-formalnych, mieszkaniowych, infrastrukturalnych [kościoły bez dostępu do toalet i przewijaków]), z którymi borykają się młode małżeństwa z małymi dziećmi oraz szereg postulatów na temat możliwych działań Kościoła, w tym samego Arcybiskupa, które jej zdaniem pozwoliłyby na „stworzenie sensownych warunków, żeby mieć gdzie i za co te dzieci wychowywać”. Nie zamierzam polemizować z literą żadnego z tych stanowisk, ponieważ moim zdaniem za każdym z nich stoi jakaś racja, z którą jestem skłonny się zgodzić. Wydaje mi się natomiast, że oba paradoksalnie wychodzą z pewnego wspólnego i przyjmowanego jako oczywiste założenia: kwestia posiadania dzieci jest czysto prywatną sprawą danego małżeństwa. Tyle że abp Jędraszewski piętnuje przyjmowane, jego zdaniem, nazbyt często przez osoby w wieku reprodukcyjnym niewłaściwe priorytety życiowe, zaś „matka-katoliczka” odpowiada sugestią, że gdyby biskupi i księża pośrednio (wpływając na państwo) lub bezpośrednio (tworząc przy parafiach odpowiednie miejsca, oddając część posiadanych przez siebie nieruchomości na mieszkania w preferencyjnych cenach dla rodzin wielodzietnych itp.) stworzyli sprzyjające warunki, to indywidualne decyzje poszczególnych par małżeńskich mogłyby być inne.

Przy okazji można wspomnieć jeszcze o jednej postawie. W niektórych kręgach kościelnych, w kontekście zjawiska spadającej dzietności wśród katolików, istnieje tendencja do formułowania dyskursu fideistycznego, który można sprowadzić do zarzutu: jeśli ktoś ma mało dzieci, to znaczy, że niewystarczająco wierzy i ufa w Bożą opiekę. Nie zaprzeczając w żaden sposób znaczeniu wpływu chrześcijańskiej wiary i nadziei lub ich braku na decyzje o otwartości na nowe życie, również ten zarzut można postrzegać jako mający w tle założenie o wyłącznie indywidualistycznym charakterze tych decyzji. W ostatecznym rozrachunku mówi on bowiem na nieco kierkegaardiańską modłę: jesteście tylko wy i Bóg, któremu powinniście ufać, że w razie czego własną wyciągniętą z nieba ręką, cudem, nadzwyczajną ingerencją poratuje was w sytuacji biedy, choroby, wypadku, a nawet zwykłego codziennego wyczerpania. A jeśli w ten sposób nie zadziała, to musicie wierzyć, że ta samotność, ciemność i cierpienie są dla was dobre, bo taka jest widocznie Jego wola. I znowu, absolutnie nie negując możliwości takich Bożych posunięć (zresztą sam ich, choć w formie bardzo delikatnej, doświadczam), jak również cnoty wiary wobec przeciwności, trzeba powiedzieć, że „fideiści” zapominają o porządku naturalnym, którym Pan Bóg najchętniej się posługuje.

Pytanie, które mi się w tych kontekstach narzuca, brzmi: co ze wspólnotą?

Dlaczego krakowski metropolita widzi problem tylko na poziomie źle ustawionych preferencji życiowych danych osób, zaś jego adwersarka oczekuje tylko strukturalnych posunięć ze strony instytucji państwowych i kościelnych, które tworzyłyby przestrzeń komfortu, pozwalającą na kolejne dzieci?

I wreszcie, dlaczego „fideiści” oczekują od potencjalnych rodziców, którzy wahają się lub po prostu boją przyjąć kolejne dzieci, kierkegaardowskiego skoku w ciemność? Może się mylę, ale mam wrażenie, że dlatego, iż żadne z nich nie myśli o Kościele jako o realnym społecznym ciele, w którym powinny funkcjonować zasady wzajemnej odpowiedzialności, łączącej kwestie materialne (i w ogóle szeroko rozumianego doczesnego wsparcia) i przekazu wiary: rodziców trudzących się rodzeniem i wychowaniem dzieci za wspólnotę i wspólnoty za tworzące ją i przedłużającej jej byt rodziny. A nie myślą tak o niej, ponieważ ona w ten sposób zasadniczo nie funkcjonuje. Należałoby tu zadać pytanie, dlaczego tak się dzieje, czy powinno i mogłoby być inaczej oraz co można by zrobić (z pewnością nie w perspektywie z dnia na dzień, ale znacznie dłuższej), aby to poczucie wzajemnej odpowiedzialności w społeczności chrześcijan-katolików obudzić.

Obecnie mnóstwo się mówi (celuje w tym m.in. papież Franciszek) o powszechnym braterstwie ludzkości. Może zanim się za nie zabierzemy, powinniśmy zatroszczyć się – wszyscy nawzajem, w miarę potrzeb i możliwości – o braci i siostry, którzy są naszymi sąsiadami i współparafianami?

To oczywiście z wielu względów nieproste (już z Dziejów Apostolskich znamy sytuację niesnasek wokół pomocy wspólnoty w stosunku do potrzebujących). Ale czy niemożliwe? Wydaje mi się, że nie bardziej niż doprowadzenie do tego, aby przy każdym kościele parafialnym były toaleta, przewijak i dobry ekspres do kawy.  

Świetnym przykładem, w jaki sposób na bardzo podstawowym poziomie tego rodzaju wzajemna odpowiedzialność mogłaby rozwiązywać niektóre problemy, jest szeroko dyskutowana kwestia uczestnictwa małych dzieci w mszy św. i ich zachowania. „Matka-katoliczka”, dyskutując z uwagą abp. Jędraszewskiego o stygmatyzowaniu wielodzietności we współczesnej kulturze, zwraca uwagę, że osoby przychodzące do kościoła ze swoim potomstwem bywają narażone na negatywne reakcje niektórych współwyznawców, krzywo patrzących na to, że „dzieci zachowują się jak dzieci”. Ktoś mógłby skontrować, że z kolei wielu rodziców kompletnie nie przejmuje się tym, co robią w kościele ich dzieci, nie licząc się nie tylko z powagą miejsca, ale też ze stanem ducha swoich współbraci, zmuszonych niekiedy modlić się w warunkach zbliżonych bardziej do placu zabaw, niż do świątyni. Znów – trudno nie stwierdzić, że obie strony mają na swój sposób rację, problem w tym, jakie w tej sytuacji znaleźć realne rozwiązanie. Otóż można sobie wyobrazić, że pomiędzy rodzicami a resztą wspólnoty zachodzi rodzaj opartej na wzajemnej odpowiedzialności synergii, to znaczy, że ci pierwsi starają się panować nad tymi zachowaniami dzieci, które mogą faktycznie przeszkadzać innym w uczestnictwie w mszy, a ta druga odnosi się ze zrozumieniem i wsparciem w stosunku do rodziców, którzy chcą swoje dzieci od najmłodszych lat wdrażać w życie liturgiczne Kościoła, a nie spędzać całych mszy na kościelnym dziedzińcu albo, co gorsza, w ogóle rezygnować z zabierania swoich pociech na mszę. „Matka-katoliczka” sugeruje abp. Jędraszewskiemu napisanie listu doceniającego trud rodziców i uwrażliwiającego resztę wiernych na to, że dzieci w kościele, jakkolwiek bywają hałaśliwe, są jednak Bożym darem. A może wszyscy, nie tylko ten czy inny biskup – choć na pewno jego/ich działanie miałoby tu znaczenie kluczowe, w końcu byłaby to realizacja zadań pasterskich – zaczęlibyśmy pracować nad tym, aby wspomnianą wyżej synergię uruchomić?


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Problem liturgii

Wspomniałem wyżej, że w moim odczuciu prawda o liturgii, zwłaszcza mszy św., jako „źródle i szczycie” całej działalności Kościoła, jest jednym z najmniej rozumianych elementów nauczania Vaticanum II. Jeśli spojrzymy na to sformułowanie jako na opis teologicznej rzeczywistości, będziemy musieli dojść do wniosku, że dla wszystkich katolików, a więc zarówno przedstawicieli hierarchii, duchowieństwa, osób konsekrowanych i świeckich wiernych, jest ona zarówno właściwym punktem wyjścia życia wiary, jak też czymś, co „po tej stronie nieba” jest najistotniejszym celem wszystkiego, co jako wierzący robimy. Warto zdać sobie sprawę z głębi tego opisu, z miejsca, w którym ustawia on dla nas poprzeczkę, oraz, last but not least, z tego, jak bardzo jest on nieoczywisty w konfrontacji z naszym codziennym doświadczeniem liturgicznym i szerzej – eklezjalnym. Korzeni tej nieoczywistości na obecnym etapie należy, moim zdaniem, paradoksalnie szukać na poziomie reformy liturgicznej, która teoretycznie miała stanowić wdrożenie teologicznych zasad wyłożonych w Sacrosanctum Concilium. Ponieważ zajmujemy się tu określonym tematem (dzieci w Kościele), a także ze względu na ograniczenia objętości tekstu nie chcę tu w tę sprawę głębiej wchodzić. Niech wystarczy przypomnienie, że jedną z nadrzędnych zasad, którą kierowano się, tworząc zreformowany ryt (zapisaną, niestety, również w soborowej konstytucji) było dostosowanie liturgii do „potrzeb naszych czasów”. Ostatecznie rozszerzono je w cały „dostosowawczy” paradygmat, pozwalający albo nawet zalecający kształtowanie obrzędów pod takie czy inne, realne lub wyimaginowane potrzeby tej czy innej sytuacji lub grupy. Dlaczego to tak istotne? Ponieważ w ten sposób przesunięto zasadniczy cel liturgii: z oddawania chwały Bogu przez dołączenie do obiektywnego wydarzenia Boskiej Ofiary, na komunikowanie czegoś (choćby i tego, że oto teraz oddajemy chwałę Bogu) uczestnikom na sposób, który będzie, a w każdym razie powinien być dla nich zrozumiały, poruszający, angażujący, zgodny z ich możliwościami intelektualnymi lub nawykami kulturowymi, nienudny, nie zabierający zbyt dużo czasu (to przede wszystkim!) itp., itd. Myślę, że właśnie to przesunięcie odpowiada za wspomnianą wyżej nieoczywistość kluczowego statusu liturgii jako źródła i szczytu, co ma swoje bezpośrednie konsekwencje również na poziomie międzypokoleniowego i wewnątrzwspólnotowego przekazu wiary.

Soborowe określenie liturgii mówi o tym, skąd i dokąd mamy prowadzić w wierze nasze dzieci. Skąd mamy brać siły i ufność, co powinno określać nasz własny stosunek i relację do i z Bogiem w Trójcy Jedynym, którą dzieciom przekazujemy (słowami, a jeszcze bardziej – zachowaniem), co ma modelować nasze związane z wiarą myślenie, odczuwanie i działanie, które my również modelujemy, oraz kształtować nasze związki z współbraćmi, zarówno tymi najbliższymi, jak też tymi, z którymi nie łączą nas więzy krwi, ale Krew wylana na Krzyżu. A to wszystko ma nas i nasze dzieci prowadzić do coraz głębszego wejścia w rzeczywistość, z której wyszło, ponieważ tu na ziemi nie ma innej możliwości takiego zbliżenia się do Boga, obcowania z Nim i uczenia się Go, jakie daje liturgia. Jeśli faktycznie jest ona „szczytem”, to wyżej nie da się, ale też – co pocieszające – nie trzeba wchodzić. To, czego trzeba, to poddać się jej „słodkiemu jarzmu” i pozwolić jej być sobą. Problem w tym, że my już nie za bardzo wiemy, co te rzeczy oznaczają.

Metaforycznie rzecz ujmując można powiedzieć, że liturgia jest tańcem, w którym Oblubienica (Kościół) zbliża się i coraz lepiej poznaje Oblubieńca (Boga) w sposób, w jaki On sam daje się poznać (w tej kwestii polecam genialną pracę Laurence’a Hemminga, Kult jako objawienie wydana parę lat temu przez Fundację Dominikański Ośrodek Liturgiczny). Tak jak tańca, trzeba się zatem jej nauczyć, aby wchodząc coraz głębiej w jej kroki, przybliżać się dzięki nim do Oblubieńca. Z uwagi na to, Kim On jest, proces ten jest bardzo powolny i stopniowy; w zasadzie można uznać, że tu na ziemi – a w każdym razie tu na pewno – nigdy nie osiągnie swojego końca. Dlatego nauka w tym przypadku różni się zasadniczo od trybu, który jest stosowany w zwykłym procesie przyswajania i kumulowania informacji, gdzie muszą być one skrawane i stopniowane w zależności od możliwości uczących się. We współczesnym myśleniu o liturgii funkcjonuje, a nawet dominuje kilka poważnych błędów. Jednym z nich jest jej „tekstualizacja”, to znaczy traktowanie jej analogicznie do tekstu służącego przekazowi pewnych prawd czy zasad. Drugim jest przekonanie, że – wracając do metafory tańca – jeśli sami ułożymy jego kroki i jeśli w dodatku będą one uproszczone i nieformalne, to każdy bez specjalnego wysiłku będzie mógł w ten taniec wejść, a rezultat będzie natychmiastowy. Przy czym to, na czym ma polegać ten rezultat, nie jest już jasne. I wreszcie trzeci, który można uznać za wynikający z dwóch poprzednich, i który ma swoje szczególne przełożenie w interesującym nas tu temacie, mówi – dalej trzymając się powyższej metafory – że możemy nauczyć się menueta, podrygując w rytm disco-polo. Ta ostatnia logika stoi za ideą a często również praktyką tzw. „mszy z udziałem dzieci” (na ten temat pisałem w innych miejscach, do których pozwolę sobie odesłać). W rzeczywistości do pełni życia liturgicznego można dojść wyłącznie dzięki pełni życia liturgicznego, w którym nie uczestniczymy jak w szkolnej lekcji, ale w które zanurzamy się na zasadzie, jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, permanentnej inicjacji.       

Jeśli powyższe słowa opisują jakoś rzeczywistość, to można stwierdzić, że w przypadku liturgii, jej statusu i realnego działania w ramach życia Kościoła, mamy analogiczny problem jak ze wspólnotą: ona w ten sposób nie funkcjonuje. I znowu można, a w zasadzie koniecznie trzeba zadać pytanie: czy może być inaczej i co możemy w tej sprawie zrobić? Jak oddać Bogu pełnię prowadzenia tego tańca czy też, używając sformułowania papieża Benedykta XVI, oddać mu pełnię prymatu? Jak mówi przypisywana św. Augustynowi myśl: „Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu”. Można powiedzieć, że liturgia jest narzędziem, które Bóg dał Kościołowi za pośrednictwem jego własnej tradycji, aby ten porządek realizował. Do tego zatem powinniśmy dążyć, aby również inne rzeczy, takie jak rozumienie celowości naszego życia, w tym małżeńskiego, wychowania w wierze naszych dzieci, działania wspólnoty i wiele innych znalazły właściwe sobie miejsce.  

To pierwszy głos w małżeńsko-rodzicielskim dwugłosie Agnieszki i Tomasza Dekertów. Tekst Agnieszki Myszewskiej-Dekert już wkrótce na naszych łamach!

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Tomasz Dekert
Tomasz Dekert
(1979) mąż Agnieszki, ojciec Marianny, Jagody, Samuela, Ireneusza, Róży i Klary. Z wykształcenia religioznawca. Pracownik Instytutu Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Prowadzi badania w zakresie historii i antropologii religii. Interesuje się kulturą wczesnochrześcijańską, przede wszystkim kwestiami relacji orto- i heterodoksji oraz rozwojem tradycji i imaginarium, a także (ostatnio przede wszystkim) problematyką liturgii chrześcijańskiej widzianej przez pryzmat teorii rytuału. Członek redakcji kwartalnika „Christianitas”.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!