Genius loci to po łacinie „duch miejsca”, albo dokładniej: „opiekuńczy duch miejsca”. To starożytne pojęcie wyraża przekonanie, że widziany przez nas krajobraz ma wpływ na międzyludzkie relacje, a poprzez nie – na kulturę. Sama zaś kultura, nawet postrzegana w wymiarze uniwersalnym, zawsze rodziła się w kolebce społeczności lokalnej. Tym sprawom poświęcony był cykl felietonów „Genius loci”, publikowanych przez autora powyższego tekstu w latach 2012-2016 w miesięczniku „Pomerania”. Niniejszy felieton, podobnie jak i następne, publikowane co dwa tygodnie, pomyślany jest jako kontynuacja tamtego cyklu.
Płock jest nie po drodze. Ruchliwe przelotówki omijają to miasto, które leży zbyt daleko, by stać się celem weekendowego wypadu, a jednocześnie zbyt blisko, by uchodzić za miejsce egzotyczne. W dawnych wiekach z resztą kraju łączyła je Wisła, ale z czasem królowa polskich rzek, nieregulowana i zapiaszczona, stała się raczej przeszkodą niż łącznikiem. Najstarsi z płocczan pamiętają jeszcze czasy, gdy na trasie z Warszawy do Gdańska przystawały parowe bocznokołowce. Ale i to się skończyło. Ostatnią pamiątką tamtej epoki jest chyba „Rejs” Piwowskiego.
Pierwsza z turystycznych atrakcji – panorama miasta od strony rzeki – jest jednocześnie świadectwem permanentnej katastrofy. Wyniosła skarpa prezentuje się tak malowniczo, ponieważ przez wieki, krok po kroku, Wisła urywała z niej kęski gruntu. Razem z nimi przepadały w odmętach gotyckie mury i kościelne wieże. Jeszcze przysłany tu w 1799 r. z Berlina urzędnik (Płock był wówczas pod pruskim zaborem) wspomina że na każdym z „pagórków”, czyli oddzielonych jarami odcinków urwiska, stał jakiś kościół lub klasztor. Dziś pozostały z tego widoku dwie zamkowe wieże, katedra i dawny konwent dominikanów.
Pomimo sąsiedztwa „Orlenu” Płock pozostaje więc miastem zapomnianym, chociaż historia otoczyła je nimbem królewskiego splendoru. Czujemy go stając w katedrze przed grobowcem Władysława Hermana i jego syna, Bolesława Krzywoustego. W sąsiedniej kaplicy renesansowe nagrobki, wykute w marmurze, klasą wykonania nie ustępują tym z Wawelu. Dyskretną obecność owej dziedzicznej dumy, przykrytej nieco prowincjonalnym pokostem, wyczuwamy też w rozmowach z mieszkańcami. Tu nigdy nie wstydzono się polskości. Gdy latem 1920 r. odparliśmy już bolszewików spod bram Warszawy, tutaj toczono ciężkie walki z czerwoną konnicą Gaj Chana. Przez dwa dni bito się tu niemalże o każdą ulicę, a w walce tej, obok żołnierzy, ginęli mieszkańcy miasta: nauczyciele, kolejarze, harcerze. Batalia ta ma swoje iście filmowe epizody, jak choćby historia szesnastoletniej sanitariuszki, która sama jedna zawróciła z mostu pierzchających żołnierzy i razem z nimi odbiła miasto. Ale nikt o tym poza Płockiem nie pamięta.
Tutejsza ziemia ma swoją specyficzną cechę. Przypomina o niej malowany fryz w bocznej nawie katedry, przedstawiający galerię herbów kolejnych biskupów. Ale nie są to bynajmniej symbole, które w innych diecezjach pasterze sami sobie komponują przy okazji biskupich święceń. To cała zawartość polskiego herbarza. Biskupi w Płocku aż do połowy ubiegłego stulecia nie musieli sobie wymyślać znaków, skoro mieli własne, rodowe, gdyż jeden po drugim byli synami szlachty. To taka mazowiecka przypadłość. W księgach największego tu ongiś klasztoru żeńskiego listy obłóczanych siostr chórowych aż roją się od kasztelanek i podkomorzanek. Kiedy w czasach szwedzkiego potopu wyjątkowo dostąpiła tego honoru mieszczka z Warmii, notująca to wydarzenie kronikarka, jakby tłumacząc się z nietaktu, napomknęła iż dziewczynę przyjęto „tylko dla muzyki”. Widać była niezbędna w klasztornej kapeli.
Ta historia, jak lico i podszewka, ma też swoją drugą stronę. Bo przecież nie wszystkie dzieci ziemi płockiej pieczętowały się herbami. Na wsi, obok drobnej szlachty, mieszkali także pańszczyźniani chłopi. Relacje między jednymi a drugimi niekoniecznie przypominały sielankę – oględnie mówiąc. Dlatego też w niektórych wioskach bolszewików witano jak wyzwolicieli, a w jednej z nich nawet wystawiono im bramę triumfalną. Być może tłumaczyć to można, przynajmniej po części, faktem iż „walka o utrwalenie władzy ludowej” odbywała się tutaj w sposób bardziej ostry i brutalny, niż w regionach sąsiednich.
Niedaleko od Płocka, w miejscowości Łęg Kasztelański, stoi dwór. Białe kolumny ganku robią zachęcające wrażenie, jednak wśród miejscowych, szczególnie tych starszych wiekiem, widok ten przywołuje niedobre skojarzenia. W ciągu dwóch powojennych lat, po wypędzeniu dziedziców, rezydowała tutaj bojówka samozwańczych utrwalaczy nowej władzy. Faktycznie była to zgraja bandziorów, przydatna, więc tolerowana przez powiatowe UB. Ludzie ci terroryzowali i grabili okoliczną ludność, a także porywali okolicznych młodych gospodarzy, podejrzewanych o sympatie dla poakowskiej partyzantki. Zanim ich zabili, poddawali ich we dworze wymyślnym torturom. W ten sposób zamordowali około stu osób. Ich ciała, zakopane w okolicznym błocie, odgrzebywały potem ożałobione matki.
Hersztem tej bandy był niejaki Rypiński, pseudonim „Rypa”, miejscowy fornal, analfabeta. Już przed wojną znany z prokomunistycznych poglądów, przetrwał niemiecką okupację na fałszywych papierach, chroniony przez wioskową elitę, reprezentowaną przez braci Gójskich. Gdy tylko miał okazję im się zrewanżować, uczynił to w dość osobliwy sposób, ściągając do dworku i zamęczając na śmierć trzech braci. Czwarty, Stanisław, ocalał tylko dlatego, że krytycznego dnia nie było go w Łęgu. Potem przez lata bezskutecznie dochodził sprawiedliwości. W tym czasie koledzy „Rypy”, dorobieni na partyjnych legitymacjach, spoczęli na powiatowych laurach, on sam zaś umarł śmiercią naturalną, ze starości. I tylko jego grób co jakiś czas dewastują nieznani sprawcy. Aż do dzisiaj.
Tak wygląda podszewka uroczego płockiego krajobrazu. Tutaj krwawa historia nadal pulsuje życiem, a ludzie nadal przeżywają nierozliczone krzywdy. I nadal się boją. Tylko niewiele z tego wypływa na powierzchnię. Ten prawdziwy, niewydumany, bolący polski temat godzien jest, by zrobić o nim, powiedzmy, jakieś „Wesele III”. I taki film miałby chyba więcej sensu niż obecny sequel Smarzowskiego.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego