BORKOWICZ: [Genius loci] Krajobraz od podszewki

Genius loci to po łacinie „duch miejsca”, albo dokładniej: „opiekuńczy duch miejsca”. To starożytne pojęcie wyraża przekonanie, że widziany przez nas krajobraz ma wpływ na międzyludzkie relacje, a poprzez nie – na kulturę. Sama zaś kultura, nawet postrzegana w wymiarze uniwersalnym, zawsze rodziła się w kolebce społeczności lokalnej. Tym sprawom poświęcony był cykl felietonów „Genius loci”, publikowanych przez autora powyższego tekstu w latach 2012-2016 w miesięczniku „Pomerania”. Niniejszy felieton, podobnie jak i następne, publikowane co dwa tygodnie, pomyślany jest jako kontynuacja tamtego cyklu.  

By Jan Styfi – National Library of Poland, Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=97563266

Płock jest nie po drodze. Ruchliwe przelotówki omijają to miasto, które leży zbyt daleko, by stać się celem weekendowego wypadu, a jednocześnie zbyt blisko, by uchodzić za miejsce egzotyczne. W dawnych wiekach z resztą kraju łączyła je Wisła, ale z czasem królowa polskich rzek, nieregulowana i zapiaszczona, stała się raczej przeszkodą niż łącznikiem. Najstarsi z płocczan pamiętają jeszcze czasy, gdy na trasie z Warszawy do Gdańska przystawały parowe bocznokołowce. Ale i to się skończyło. Ostatnią pamiątką tamtej epoki jest chyba „Rejs” Piwowskiego.

Pierwsza z turystycznych atrakcji – panorama miasta od strony rzeki – jest jednocześnie świadectwem permanentnej katastrofy. Wyniosła skarpa prezentuje się tak malowniczo, ponieważ przez wieki, krok po kroku, Wisła urywała z niej kęski gruntu. Razem z nimi przepadały w odmętach gotyckie mury i kościelne wieże. Jeszcze przysłany tu w 1799 r. z Berlina urzędnik (Płock był wówczas pod pruskim zaborem) wspomina że na każdym z „pagórków”, czyli oddzielonych jarami odcinków urwiska, stał jakiś kościół lub klasztor. Dziś pozostały z tego widoku dwie zamkowe wieże, katedra i dawny konwent dominikanów.

Pomimo sąsiedztwa „Orlenu” Płock pozostaje więc miastem zapomnianym, chociaż historia otoczyła je nimbem królewskiego splendoru. Czujemy go stając w katedrze przed grobowcem Władysława Hermana i jego syna, Bolesława Krzywoustego. W sąsiedniej kaplicy renesansowe nagrobki, wykute w marmurze, klasą wykonania nie ustępują tym z Wawelu. Dyskretną obecność owej dziedzicznej dumy, przykrytej nieco prowincjonalnym pokostem, wyczuwamy też w rozmowach z mieszkańcami. Tu nigdy nie wstydzono się polskości. Gdy latem 1920 r. odparliśmy już bolszewików spod bram Warszawy, tutaj toczono ciężkie walki z czerwoną konnicą Gaj Chana. Przez dwa dni bito się tu niemalże o każdą ulicę, a w walce tej, obok żołnierzy, ginęli mieszkańcy miasta: nauczyciele, kolejarze, harcerze. Batalia ta ma swoje iście filmowe epizody, jak choćby historia szesnastoletniej sanitariuszki, która sama jedna zawróciła z mostu pierzchających żołnierzy i razem z nimi odbiła miasto. Ale nikt o tym poza Płockiem nie pamięta.

Tutejsza ziemia ma swoją specyficzną cechę. Przypomina o niej malowany fryz w bocznej nawie katedry, przedstawiający galerię herbów kolejnych biskupów. Ale nie są to bynajmniej symbole, które w innych diecezjach pasterze sami sobie komponują przy okazji biskupich święceń. To cała zawartość polskiego herbarza. Biskupi w Płocku aż do połowy ubiegłego stulecia nie musieli sobie wymyślać znaków, skoro mieli własne, rodowe, gdyż jeden po drugim byli synami szlachty. To taka mazowiecka przypadłość. W księgach największego tu ongiś klasztoru żeńskiego listy obłóczanych siostr chórowych aż roją się od kasztelanek i podkomorzanek. Kiedy w czasach szwedzkiego potopu wyjątkowo dostąpiła tego honoru mieszczka z Warmii, notująca to wydarzenie kronikarka, jakby tłumacząc się z nietaktu, napomknęła iż dziewczynę przyjęto „tylko dla muzyki”. Widać była niezbędna w klasztornej kapeli.

Ta historia, jak lico i podszewka, ma też swoją drugą stronę. Bo przecież nie wszystkie dzieci ziemi płockiej pieczętowały się herbami. Na wsi, obok drobnej szlachty, mieszkali także pańszczyźniani chłopi. Relacje między jednymi a drugimi niekoniecznie przypominały sielankę – oględnie mówiąc. Dlatego też w niektórych wioskach bolszewików witano jak wyzwolicieli, a w jednej z nich nawet wystawiono im bramę triumfalną. Być może tłumaczyć to można, przynajmniej po części, faktem iż „walka o utrwalenie władzy ludowej” odbywała się tutaj w sposób bardziej ostry i brutalny, niż w regionach sąsiednich.

Niedaleko od Płocka, w miejscowości Łęg Kasztelański, stoi dwór. Białe kolumny ganku robią zachęcające wrażenie, jednak wśród miejscowych, szczególnie tych starszych wiekiem, widok ten przywołuje niedobre skojarzenia. W ciągu dwóch powojennych lat, po wypędzeniu dziedziców, rezydowała tutaj bojówka samozwańczych utrwalaczy nowej władzy. Faktycznie była to zgraja bandziorów, przydatna, więc tolerowana przez powiatowe UB. Ludzie ci terroryzowali i grabili okoliczną ludność, a także porywali okolicznych młodych gospodarzy, podejrzewanych o sympatie dla poakowskiej partyzantki. Zanim ich zabili, poddawali ich we dworze wymyślnym torturom. W ten sposób zamordowali około stu osób. Ich ciała, zakopane w okolicznym błocie, odgrzebywały potem ożałobione matki.

Hersztem tej bandy był niejaki Rypiński, pseudonim „Rypa”, miejscowy fornal, analfabeta. Już przed wojną znany z prokomunistycznych poglądów, przetrwał niemiecką okupację na fałszywych papierach, chroniony przez wioskową elitę, reprezentowaną przez braci Gójskich. Gdy tylko miał okazję im się zrewanżować, uczynił to w dość osobliwy sposób, ściągając do dworku i zamęczając na śmierć trzech braci. Czwarty, Stanisław, ocalał tylko dlatego, że krytycznego dnia nie było go w Łęgu. Potem przez lata bezskutecznie dochodził sprawiedliwości. W tym czasie koledzy „Rypy”, dorobieni na partyjnych legitymacjach, spoczęli na powiatowych laurach, on sam zaś umarł śmiercią naturalną, ze starości. I tylko jego grób co jakiś czas dewastują nieznani sprawcy. Aż do dzisiaj.

Tak wygląda podszewka uroczego płockiego krajobrazu. Tutaj krwawa historia nadal pulsuje życiem, a ludzie nadal przeżywają nierozliczone krzywdy. I nadal się boją. Tylko niewiele z tego wypływa na powierzchnię. Ten prawdziwy, niewydumany, bolący polski temat godzien jest, by zrobić o nim, powiedzmy, jakieś „Wesele III”. I taki film miałby chyba więcej sensu niż obecny sequel Smarzowskiego.


 

Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Jacek Borkowicz
Jacek Borkowicz
Ur. 1957, eseista i publicysta, z wykształcenia historyk Kościoła, z zamiłowania badacz etnotopografii. Członek Europejskiego Instytutu Kultury. W przeszłości redaktor w kilku polskich czasopismach. Żonaty, ojciec czwórki dzieci, mieszka w Józefowie koło Warszawy.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!