Macierzyństwo, teren zarezerwowany dla kobiety, było (i jest!) doświadczeniem owocowania i wzajemności uczuciowej, niekoniecznie dostępnymi poza nim. Neuropsychologia doda: opieka nad niemowlęciem mogła być w życiu kobiety jednym ze szczytowych źródeł hormonów szczęścia.
Zajmowanie się domem to najbardziej wymagający zawód pod względem różnorodności zadań. Sprzątanie, pranie, gotowanie, zakupy, logistyka, pocieszanie, naprawy, dowozy, dyżur nocny, karmienie, mycie, spacery, ubieranie, ratownictwo… Matka po wielokroć… wysłuchuje komentarzy. Z tych bardziej kulturalnych: „straszne to jest”, „biedna jesteś” i „jak ty dajesz radę?”.
W dużej rodzinie rozkład wieku jest urozmaicony i determinuje listę zadań. Przy wzmożonym wysiłku tzw. „ojojojanie” bywa mile widziane – a jednak rozmowy toczą się w epoce, w której pieluchy mogłyby wychodzić z drukarki 3D. W dodatku trwa ona… kilkanaście lat. Jeśli poszerzymy ją o istnienie jednorazowych pieluch, gotowych dań, pralek i kuchenek, odzieży od ręki, wody, której nie trzeba znikąd przynosić – zyskujemy jeszcze kilkadziesiąt. Tymczasem bez nich obyliśmy się jakieś 50-100 mld razy (tylu ludzi przyszło na świat od początku istnienia gatunku) w ciągu mniej więcej 80 tysięcy pokoleń… Pardon. Zdołały to zrobić nasze matki. Jak one dawały radę?
Kto by chciał mieć tyle dzieci?
Idea pisania o dawnym wielodzietnym macierzyństwie zakłada wyobrażenie, czym jest ono dziś: rzadką ciekawostką, świadomym wyborem, często z pobudek głęboko religijnych. Samo rodzicielstwo staje się jedynie opcją w życiu dającym liczne alternatywy. Dawniej (jeszcze w latach 50-60 XX w.) duże rodziny były wszędzie. Zdrowie rodziców i płodność, zdrowie dzieci i zwykły szczęśliwy splot okoliczności: nikt lub niewielu umiera – rodzina automatycznie jest wielodzietna.
Do okolic II wojny światowej styl życia diametralnie różnił się w zależności od stanu, do którego należała matka. Kilka punktów było jednak niezmiennych: pierwszy, to doświadczenie śmierci małych dzieci. Uśredniając dane, do końca XIX w. nawet połowa dzieci umierała do piątego roku życia. Rozkład śmiertelności był różny w poszczególnych rodzinach i na różnych terenach – np. takie osiągnięcia jak urbanizacja i uprzemysłowienie przyniosły jej wzrost. Korelowała z rosnącą biedą, będącą wynikiem nie tyle przeludnienia, co rewolucji form życia, z ich ekonomicznym i politycznym tłem. Dodając plagi głodu (np. w Wielkopolsce: zaraza ziemniaczana) i epidemie (wracająca regularnie cholera), nie dziwi, że dla zastępowalności pokoleń statystyczna kobieta musiała mieć pięcioro dzieci.
Poczucie ryzyka i niepewności życia dziecka było tłem macierzyństwa. „Jest urocze, nie chciałabym, aby umarło” – takie słowa pojawiają się w dawniejszej korespondencji.
Drugą okolicznością było ryzyko śmierci przy porodzie lub w połogu (być może 1 na 100 urodzeń). Te dwa fakty były z pewnością egzystencjalnym punktem odniesienia dla kobiet. Czy odstraszały od macierzyństwa? Nie. Ogólna śmiertelność mężczyzn była… niemal o 1/3 wyższa, a średni wiek życia dopiero w XIX stuleciu dobił do 35 lat. Ta zasada normalności – skrajnych z dzisiejszej perspektywy, a wtedy zwykłych – przeżyć czyniła różnicę. Odbarczała wielodzietność od dziwactwa, jakim jest dziś.
Czy kobiety pragnęły wielokrotnego, spracowanego macierzyństwa? W pamiętnikach matek wiejskich, zbieranych w PRL, większość autorek ma minimum czwórkę dzieci; zdarzają się mamy siódemki i ósemki. Wspomnienia sięgają w wiek XIX (czasem są dyktowane przez sędziwe kobiety). Opisom bardzo trudnych warunków życia na wsi, często surowych relacji rodzinnych (np. małżeństwa kojarzone), towarzyszy ogromna afirmacja macierzyństwa – uważanego wręcz za nagrodę [sic!] za trudy. Autor opracowania podkreśla niechętne korzystanie z „prawa” do aborcji przez kobiety wiejskie. W zestawieniu z faktem, że mentalność dawnej wsi stawia na pierwszym miejscu raczej gospodarkę i ziemię, a nie dziecko (nie wspominając matki), wnioskować można, że nie było prostej korelacji pomiędzy poziomem obciążenia a pragnieniem dzieci.
Z pamiętników bije rozterka – stan ducha charakteryzujący matki i gospodynie w jednej osobie -dziecko jest skarbem, a jednocześnie nie ma warunków do tego, by na ten skarb „chuchać i dmuchać”. Maluchy w powijakach były kładzione przy robocie (brat mojego pradziadka zmarł w wyniku pokąsania przez mrówki). Niewiele większe, nawet dwulatki, zostawały same w chałupie. Takie sytuacje opisuje w dziennikach Edmund Bojanowski, twórca sieci ochronek, który zbierał malców osieroconych po epidemii cholery. Uhonorowany Złotym Krzyżem Zasługi pamiętnikarz – włościanin, Jan Słomka, brutalnie ujmuje warunki wychowania w Galicji: „jak się odchowało, to się chowało”. Należy przy tym wspomnieć, że sam – w małżeństwie kojarzonym – był szczęśliwym mężem i ojcem siódemki chowanych na wsi dzieci, które starannie wykształcił.
Gdzie nie przyłożyć ucha, we wspomnieniach, listach, pamiętnikach słychać matki cieszące się kontaktem z dzieckiem i zmotywowane do walki o byt dla niego. Jak to pogodzić z ówczesnymi warunkami? Macierzyństwo, teren zarezerwowany dla kobiety, było (i jest!) doświadczeniem owocowania i wzajemności uczuciowej, niekoniecznie dostępnymi poza nim.
Neuropsychologia doda: opieka nad niemowlęciem mogła być w życiu kobiety jednym ze szczytowych źródeł hormonów szczęścia (i „rozanielenia”): oksytocyny, serotoniny i dopaminy, które przy niezaburzonym cyklu rodzenia i karmienia piersią wydzielają się obficie.
Spracowana mama dawniej i dziś
Dawniejsze matki to najczęściej chłopki, przez setki lat pozbawione możliwości zapisu swoich doświadczeń. O nich wiemy najmniej. Myśląc o ich codzienności, mamy wizję wymagającej fizycznie mrówczej pracy. Prześledźmy poszczególne jej dziedziny.
Poród, owszem, czasem w polu i przy robocie; czasem wspomagany przez „babę”. Chrzest zwykle natychmiastowy. Następnie krótszy lub dłuższy połóg (w zależności od warunków rodzinnych i lokalnej kultury opieki nad położnicą, czasem naprawdę wypełnioną wsparciem kobiecej społeczności), zakończony rytualnym wywodem, błogosławieństwem. Jeśli laktacja stanowiła problem, najpraktyczniej było skorzystać z mlecznej pomocy innych kobiet. W przeciwnym razie pozostawało ryzykowne rozwadnianie mleka zwierząt.
Dziecięca garderoba? Pracując nad tekstem segreguję stosy darowanych ubranek naszej pierwszej córeczki (mój mąż nazywa to „przemocą odzieżową”). To rzeczywistość dawniej nieznana: maluch do oporu trzymany był w powijakach („na mumię”), kołyska moszczona łatwą do wymiany słomą. Z czasem odziewano tuptusia w jedną koszulę. W niej dziecko biegało do 8-12 roku życia. Żadnej bielizny ani – od rozpoczęcia chodzenia – pieluch do prania. Dzieci szybciej uczyły się kontrolować wypróżnianie dzięki chodzeniu z gołą pupą. Kosztem było gubienie jej zawartości tam, gdzie akurat się przebywało. Podejście do brudu i standardy mieszkaniowo-higieniczne w świecie, w którym przemieszczano się boso przynajmniej do listopada, były krańcowo inne od dzisiejszych. Ręczne pranie organizowano raz w tygodniu, jeśli pogoda na to pozwalała. Sztuk odzieży było o wiele mniej, zwykle jedna lub kilka na osobę, więc zadania związane z porządkowaniem i przechowywaniem nie były skomplikowane. Z kolei konieczne były naprawy, ba, samodzielne sporządzanie odzieży.
Opiekę nad dziećmi podporządkowywano wymogom prowadzenia gospodarstwa. Pomimo wysiłku, by upilnować przemieszczające się dzieci, tylko angażowanie starszaków lub starszyzny dawały na to szansę – poza tym matka zdana była na Opatrzność lub łut szczęścia.
Przez stulecia za dzieciństwo uznawano tylko czas opieki niezbędnej do przetrwania. Kilkulatek, który w miarę sam dbał o siebie, był włączany w świat dorosłych, poza tym zajmował się sam sobą w rozbudowanej społeczności środowiska domu. To, porównując z dzisiejszym „helikopterowym rodzicielstwem”, szokująca różnica. I to nie dawniejszym matkom było w tym punkcie trudniej.
Szkolnictwo z kilkuletnim izolowaniem w grupie rówieśniczej dzieci od toczącego się wokół życia jest bardzo nowym wynalazkiem, podobnie jak organizacja życia rodziny wokół wzajemnych uczuć, czy dążenie do wyedukowania dzieci – jak pisze Philippe Aries, autor „Historii macierzyństwa”. Cele życia były znacznie prostsze, a zatem i jego formy także – i było to doświadczane jako naturalny, pożądany stan, a nie jak projektujemy z dzisiejszej perspektywy: brak.
Posiłki były z konieczności proste i niskobudżetowe (mleko, chleb, ziemniaki, kasze, skwarki), uzupełniane – jak mówią specjaliści od mikroflory – skubaniem to tu, to tam, przeróżnych roślin.
Wreszcie traktowanie dzieci: tu dokonał się gigantyczny przeskok. Od rodzica jako dominującego władcy absolutnego do dominującego, wymagającego dziecka. Od dziecka pracującego np. przy pasieniu gęsi, krów (i przy okazji organizującego sobie zabawy) – do dziecka „cyfrowego”. Dawniej dzieci były zmotywowane do pracy, ponieważ natychmiast podnosił się ich status w hierarchii wspólnoty i możliwości. Zwyczajowo chłopcy przechodzili pod opiekę ojca lub „do terminu” w okolicach 6-7 urodzin. Biorąc pod uwagę chłopięcą naturę – mam czterech synów – była to realna różnica poziomu codziennych obciążeń.
Do zadań kobiecych należało podstawowe ziołolecznictwo (zebranie i ususzenie, a następnie skuteczne przechowanie ziół), a także prowadzenie przydomowych ogródków warzywnych. Wydajne gospodarstwo to wiele współpracujących osób, środowisko rodziny. Trudniej poczuć się samotną i wyobcowaną w dawnej wsi niż na dzisiejszym blokowisku. Jeśli któreś prace odeszły z codzienności za sprawą urbanizacji, to te typowo męskie. Kobiece się rozmnożyły, rosnąc razem ze standardem życia. Wydaje się, że tego nie dostrzegamy. Dowody?
Łatwiej być perfekcyjną panią domu, mając dwie izby i klepisko, niż zarządzać powierzchnią 50-130 m2. Dlaczego mowa o tym w kontekście macierzyństwa? Każdy ma podłogę. Ale tylko mama, zwłaszcza wielodzietna wie, co w ciągu doby potrafi się na niej pojawić. Dzieci bałaganią i brudzą. Po upływie jednej doby idealnie uprzątnięte mieszkanie bywa stajnią Augiasza. W efekcie, pomimo że problem z porządkiem w domu z dziećmi to statystyczna norma, matka wielodzietna czuje się często skrajnością. Skąd ta różnica?
Dawniej dzieci rzadko przebywały w domu, poza niepogodą i zimą (w wielu domach musiały siedzieć na zapiecku). Zabawa odbywała się na terenie gospodarstwa i poza nim. Matka nie aranżowała zabaw dzieci, nie walczyła o porządek w ich pokoju. Liczba przedmiotów należących do dzieci była minimalna. Z czasem dodatkowym obowiązkiem stawało się zadbanie o dobry ożenek dziecka.
CZYTAJ TAKŻE:
MACIEJEWSKA: „Jestem cudem. Czy jeszcze o tym pamiętasz?” Polemika z rodzicielską martyrologią
MYSZEWSKA-DEKERT: Dzieci w Kościele, dzieci Kościoła
Duża rodzina dawniej
Posłuchajmy wspomnień potomków dużych rodzin. To wehikuł czasu pozwalający poczuć atmosferę dawnego domu.
„Ojciec mój pochodził z dość licznej rodziny (14 rodzeństwa). (…) Jako ochotnik walczył (…) o niepodległość Polski. (…) Uchodził we wsi za człowieka wykształconego (1 klasa gimnazjum, szkoła oficerska). Ze względu na trudne warunki nie kontynuował nauki, aby mógł się uczyć młodszy brat Wawrzyniec, który wstąpił do seminarium nauczycielskiego. Pozostali bracia również pracowali, pomagając uczącemu się” – pisał mój dziadek, Jan Dąbrowski, nauczyciel z Myśliborza. Zapamiętał straszną biedę kieleckiej wsi międzywojnia, z głodem na przednówku, w ciasnocie 16-stu metrów dla 5-osobowej rodziny. Z dzisiejszej perspektywy: nędza i patologia. Posłuchajmy dalej: „W czasie zimowych wieczorów przy świetle lampy naftowej ojciec czytał mi trylogię Sienkiewicza, powieści Kraszewskiego, a ja słuchałem z zapartym tchem”. Nie było zakamarka Łysej Góry, do którego dziadek nie zajrzał. Oczywiście boso. O Górach Świętokrzyskich pisał „Pokochałem je i zawsze były mi bliskie”. Bieda, surowe warunki życia nie wykluczały wysokiej kultury, której hołdowano w rodzinie. Do pełni obrazu, jak rozbudowana musiała być siatka wujostwa i kuzynostwa, trzeba dodać, że prababcia pochodząca z majętnej rodziny leśniczego miała szesnaścioro rodzeństwa.
Dziadek mojego męża, Franciszek, również zostawił po sobie wspomnienia. Młodość spędził z sześciorgiem rodzeństwa w krytej strzechą, półmrocznej, dwuizbowej chacie na Kaszubach. Wspomina o szczepieniu zapałek na czworo w czasie kryzysu i pieszych wyprawach matki po sprawunki nawet do… 50 kilometrów! Zanim wyciągniemy pochopne wnioski, posłuchajmy gawędy o pradziadkach: „Mimo że ciężko pracowali i potrzebowali odpoczynku, byli bardzo gościnni. Pozwalali w swoim domu na spotkania młodzieży (…) zawsze było pełno, przeważnie w niedzielne popołudnia i zimowe wieczory. Ja i mój brat Janek nauczyliśmy się grać na skrzypcach ręcznej roboty i na mandolinie. (…) Latem potańcówki odbywały się już na podwórzu, za to w szerszym gronie”. O matce pisze w samych superlatywach, jako niezwykle wymagającej od siebie, ale też wszechstronnie utalentowanej, znakomicie zorganizowanej i zaradnej kobiecie.
Wielkopolska nie była gorsza. Znanym reprezentantem sąsiedniego Palędzia jest o. Marian Żelazek, misjonarz i opiekun trędowatych. Mniej osób wie, z jak licznej rodziny pochodził (był siódmym z 16 rodzeństwa)). Zawsze zadziwia mnie fakt, że tak ogromna rodzina po likwidacji gospodarstwa i przeprowadzce do Poznania utrzymywała się z prowadzenia sklepu warzywnego. Czternaścioro dzieci i ich rodzice mieszkali wówczas w trzech pokojach. Zagęszczenie nie było niczym dziwnym, tytułem ilustracji: w leżącej obok Dąbrówce pod koniec XIX wieku w 21 domach mieszkało… 353 mieszkańców. To nie były warunki do samorealizacji w duchu dzisiejszego indywidualizmu.
Szlachta: dylematy wychowawcze na pierwszym planie
To wyżywienie czy uchowanie dziecka było nadrzędnym celem i sukcesem rodzicielskim w rodzinie chłopskiej. Przemyślane wychowanie jako ideał to owoc pozytywizmu – wcześniej było domeną szlachty. Po prostu trzeba było móc sobie nań pozwolić. Dysponujemy pokaźną liczbą opisów życia arystokracji – dla matek najważniejszą różnicę stanowiły codzienne zadania. Były delegowane: począwszy od powszechnego najmowania mamek, przez wyspecjalizowaną służbę do prac domowych, po codzienną opiekę najpierw piastunek, później bon czy guwernerów. Ponownie: życie toczyło się wspólnotowo. Choć tym razem była to wspólnota hierarchiczna, a matka odleglejsza przez inne obowiązki niż bezpośrednia opieka, powstawały w niej silne więzi.
Niektóre panie zwyczajnie się buntowały, np. matka św. Urszuli Ledóchowskiej, Józefina z Salis-Zizers (sama 7 z 9-orga rodzeństwa) karmiła piersią swoją niemałą gromadę dzieci – co było w jej klasie ewenementem. Podobnie jak jej mama, urodziła dziewięcioro, z czego dwójka zmarła jako noworodki. Poza nimi wychowywała jeszcze trzech chłopców, osieroconych przez pierwszą żonę hrabiego Ledóchowskiego. Pozostawiła pamiętniki i listy, będące apoteozą macierzyństwa. Znała swoje dzieci; była matką oddaną, kochającą i obecną. Jej życie, z nawrotami depresji męża, licznymi chorobami, śmiercią córki na tyfus, samodzielnym dźwignięciu gospodarstwa w obcym kraju po nagłej śmierci męża – pomimo wsparcia rodziny i służby – nie należało do łatwych.
Jedno z sześciorga dzieci, Maria Konopnicka, zanim wyprowadziła się od męża do Warszawy, urodziła ósemkę, z których przeżyło również sześcioro. W ciągu dnia pisała, a wieczory spędzała w typowy dla matek sposób: naprawiając buty i odzież. Odzianie, wyżywienie i kształcenie dzieci były ogromnym wysiłkiem, zwłaszcza że mąż nie mógł wspomagać jej finansowo. Moda na czynienie z niej skrajnie kontrowersyjnej postaci nie przeszkadza docenić jej trudów.
Inny przykład to matka-arystokratka, generałowa Jadwiga Zamoyska, jedno z sześciorga dzieci Tytusa Działyńskiego. Sama urodziło ich czworo. Jej pedagogika, oparta na wymaganiu od siebie i wychowaniu ku cnotom z uwzględnieniem skłonności dziecka, ciągle jest inspirująca. Zamoyska, niewątpliwie otoczona służbą, jednocześnie miała niełatwe, wymagające życie (łącznie z głodowaniem i brakiem dachu nad głową).
Nie zanurkujemy głębiej w realia życia wielodzietnych rodzin tej sfery. Tutaj wiele zmieniał stan majątkowy i sytuacja polityczna (obowiązki wobec rodu, kraju). Jest to lepiej udokumentowane zjawisko dzięki wykształceniu matek, więc Czytelnik łatwo może nadrobić ten ubytek.
Kobieta ucieka przed przeszłością
Dlaczego historyczna wielodzietność ma tak złą prasę? Czy życie takiej matki było nie do wytrzymania? Bynajmniej. Choć „na jakość życia na wsi w stosunku do miasta reaguje głównie młoda kobieta wiejska”- pisali statystycy w latach 80-tych XX wieku. Pół wieku przed „Rolnikiem szukającym żony” na 100 kawalerów na wsi przypadały 23 panny. Wcześniej warunki życia były ciężkie, ale nieuniknione, więc zadowolenia i aspiracji życiowych szukano w ich obrębie. Gdy pojawiły się opcje zupełnie innego życia, zmieniły się standardy. Dziś to rozterka każdej matki: jej wysiłek wydaje się fakultatywny, niekonieczny – wystarczy chcieć, a można mieć życie wypełnione elegancją, komfortem i przyjemnościami bez dzieci. Zanikło poczucie zobowiązań gospodarczych, rodowych i narodowych.
Tymczasem rodzina ze wspólnoty produkcyjnej zamieniła się nie w wyspę miłości, a we wspólnotę konsumpcyjną. Wymagany standard życia rodziny podniósł się, a obowiązki kobiet rozszerzyły, uzupełnione w dodatku pracą poza domem. Włączenie mężczyzn w housekeeping to praktycznie kosmetyka. To, za co dziś odpowiada matka, kiedyś wykonywał zastęp czeladzi. Te, które jej nie miały, nie miały też wynikających ze statusu społecznego wymagań i obowiązków. Czy dostępne dziś urządzenia wyrównują samotność wobec ogromu zadań, którym trzeba sprostać?
Post scriptum
Ogromny wysiłek narodowy idzie w to, by dzieci nie mieć lub mieć ich niedużo. To prawda, że nawet 1/3 populacji w wieku rozrodczym mierzy się z problemami z płodnością. Prawda, że wręcz nie ma z kim mieć dzieci (dysproporcja między liczbą mężczyzn i kobiet, pogłębiona migracją kobiet do wielkich miast i różnicującym się na niekorzyść mężczyzn poziomem wykształcenia). Jednak rozwiązanie tych problemów nadal oznaczać będzie posiadanie jednego, dwójki dzieci. Polacy nie chcą mieć ich więcej lub ewentualnie obwarowują tą chęć wieloma „jeśli”.
Dawniej dzieci były częścią rzeczywistości taką, jak woda czy powietrze, pory roku, samo życie. Dziś nauczeni jesteśmy (przez dwudziestowieczną propagandę?) myślenia skojarzeniami: wielodzietność – patologia; kobieta w ciąży – inkubator; macierzyństwo – kula u nogi. Recytujemy: rodzina była dawniej duża z powodu braku antykoncepcji i ogromnej śmiertelności dzieci, potrzebnych jako siła robocza i zabezpieczenie na starość. Wdrukowano nam, że kobiety rodziły z musu, umęczone i niespełnione, uciskane przez mężczyzn i gorsety; wyzyskiwane przez własną biologię, z całą pewnością bardzo nieszczęśliwe… Czy faktycznie?
Autor zbioru pamiętników podsumowuje: „(…) nie znajdzie się sytuacji, w której ktoś z rodziny powiedziałby, że się nudzi, że nie ma swojego miejsca pod słońcem, że nikomu nie jest potrzebny. (…) Jeśli się skarży, to na ciężką pracę, złe warunki pogodowe, wczesne wstawanie i nieludzkie zmęczenie (…).”
Dziecko, piszą matki, to „całe moje szczęście”. Wielodzietność była w czasach przednowoczesnych powszechną częścią zwyczajnego życia, w którym przeplatało się szczęście i nieszczęście, lepsze i gorsze warunki.
Nie było wyboru lub był on niemal symboliczny. Życie zawierzało się Opatrzności. Jednak jakość tego życia, osobiste szczęście i spełnienie, poczucie sensu ciężaru codzienności to inna sprawa. Cytując znakomitą powieść „Akuszerki”: „Ale mimo tych wysiłków czynionych co dzień, mimo bolących pleców, które dźwigały nie tylko ciężar wytężonej pracy, ale i potęgujący się lęk i zmartwienie o bliskich, każdy po prostu rano wstawał, czynił znak krzyża, jadł śniadanie, brał się do roboty, dla siebie i dla bliskich, jeśli jakich miał na świecie. Bo trzeba było jakoś przetrwać.” Żyło się.
Z dzisiejszej perspektywy te opowieści są niezmiernie ważne.
Coś sprawia, że dosłownie tracimy instynkt samozachowawczy. Obezwładnia nas fala depresji, rodzi się coraz mniej dzieci, a macierzyństwo („madki bombelków”) ma raczej zły PR. Tracimy poczucie sensu. Życie to ślad węglowy – przestaje nam zależeć, aby być.
Doświadczenie dawnych matek pokazuje, że można inaczej. Wyrywa nas z odbierającej witalność narracji. Daje niezbędny dystans. Udowadnia, że da się i że trud, ból, ryzyko życia matki wielodzietnej, wspaniale owocuje szczęściem i spełnieniem.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.