Jaskinia na miarę… W nawiązaniu do Jana Maciejewskiego „Milczącej katedry”

Wizja jaskini platońskiej, Jan Saenredam, 1604

Maciejewski nie jest jedynym „młodym zdolnym”, który żywi „krytyczny stosunek do obecnej rzeczywistości”… Choć może żywi ów stosunek bardziej serio niż wielu jego kolegów, z umysłem bardziej otwartym i spostrzegawczością godną podziwu.

Czy książka Jana Maciejewskiego pt. Milczenie katedry nadaje się do zdobienia półki w mieszkaniu polskiego inteligenta? Raczej nie za bardzo. Inteligent może sobie nabyć dzieła bardziej, by tak rzec, dostojne. Tu zaś mamy nieco pstrokaty zbiór kilkudziesięciu krótkich felietonów, pierwotnie przeznaczonych na łamy opiniotwórczego medium, do czego dodano jeszcze z tuzin małych, quasi-biograficznych rozprawek („portretów”) oraz parę osobliwych opowiadań. Całość ta, owszem, zdradza kunszt pisarski i świadczy o erudycji autora.

Maciejewski nie jest jedynym „młodym zdolnym”, który żywi „krytyczny stosunek do obecnej rzeczywistości”… Choć może żywi ów stosunek bardziej serio niż wielu jego kolegów, z umysłem bardziej otwartym i spostrzegawczością godną podziwu. Tak czy siak, należy do kategorii borykających się ze światem – światem doświadczonym. To „doświadczenie” trzeba wyciągnąć przed nawias – także po to, aby nie być rozczarowanym. Milczenie katedry nie stanowi bowiem intelektualnego tour de force. Nie czyści, powiedzmy, obowiązujących dyskursów i nie wywabia z nas wątpliwości. Kto chce mieć sterylny manifest albo instrukcję obsługi, zmyślnie podszyte inteligencką „gnozą”, niech sięgnie po coś innego.

Nasz autor zatem doświadcza: obserwuje, notuje, łączy ze sobą, przejmuje się i szuka własnej drogi. Przed nim świat nieprzyjazny wrażliwym duszom: pełen przesytu, zblazowania, złowrogich widm i kłujących nas lęków. Lecz zarazem jest to świat ludzi zdolnych do współdzielenia się pięknem; zdolnych do szczerej modlitwy; zdolnych nawet do tego, by milczeć ze zrozumieniem, kiedy rozum nakazuje milczenie. Byliśmy i jesteśmy tacy i tacy.

Dziś jednakowoż, jak okiem sięgnąć, nie ma równowagi między duchowym dziadostwem i – jakkolwiek „zsekularyzowaną”, wciętą w ramy epoki – wielkością. Dziadostwo tryumfuje. Jego tryumf, na pozór, opłaca się każdemu. Nieprzyjemnie na to patrzeć, ale można o tym ładnie mówić:

Wiek otyłości (…) dotyka nasze ciała. Ale nie tylko one stają się coraz cięższe i obłe, spowolnione w swoich ruchach niepotrzebnie zgromadzonymi zapasami energii, dźwiganymi na utrapienie stawów i serca. Dopiero nasze umysły są naprawdę otyłe. Spasione sztucznie przetworzonymi informacjami, obrazami i dźwiękami przygotowywanymi w mikrofalówkach algorytmów, podsuwanymi pod sam nos jeszcze zanim o nie poprosimy, wpychanymi do oczu i uszu z czystej zachłanności obżarstwa.

Nie idzie wszak o napawanie się udaną frazą (jedną z wielu). Milczenie katedry należy czytać jako raport z jaskini nowoczesności (lub ponowoczesności, wszystko jedno). Ktoś powie, że jest to raport fragmentaryczny, niedomyślany i niespójny – ale właśnie taki powinien być. I nie wynika to z genezy pomieszczonych w nim tekstów, lecz z samej natury rzeczy.

Ową naturę tłumaczył niegdyś król filozofów – Platon. Chodzi nam, rzecz jasna, o jego słynną metaforę jaskini: obraz naturalnego więzienia umysłu; więzienia, w którym rządzą „kuglarze”. Ci opanowują nasze zmysły, każąc nam oglądać jedynie dalekie odwzorowania – albo wręcz parodie – tego, co jest naprawdę. Są oni przeto dostarczycielami opinii o świecie, które my odbieramy, w punkcie wyjścia, jako – najdosłowniej! – wiążące. Prawdziwa filozofia polega na tym, iżby wznieść się nad poziomy kuglarzy; by w najlepszym razie wydobyć się z jaskini i poznać prawdę, którą nie dysponuje żaden „mędrzec”, nikt z żyjących na dole; prawdę niesparodiowaną, nieuczynioną rękami naszych zarządców. Filozof nie ma widzieć rzeczy „pod różnym kątem”, czyli nie ma chwytać i wyznawać kolejnych opinii („teorii”, światopoglądów itp.). Filozof ma się wznosić – świadomie – i przykładać własne wysokie miary do tego, w co wierzą inni, z czego on sam wyrasta, co stanowi aktualne doświadczenie ludu jaskiniowego.

Dlaczego przypominamy tutaj motyw tak znany? Otóż jedynie po to, by zasugerować czytelnikowi możliwie najprostsze jego rozumienie: że, owszem,  jesteśmy wszyscy więźniami – pospołu i niezależnie od naszego indywidualnego samopoczucia – czy nam się podobają ruchy nowoczesnych kuglarzy, czy nie; czy wolimy tych czy tamtych. Oznacza to, innymi słowy, że problem jaskini nie jest problemem teoretycznym, lecz praktycznym. Jako taki nie rozstrzyga się na gruncie wyrafinowanych pojęć czy dyskursów. Platon nie „siedział” w epistemologii i nie wiedział nic o tym, jak po wiekach będzie się klasyfikować jego „idealizm” bądź „realizm”. Rozumiał za to, czemu tak ważne jest mieć dobrą opinię na temat prawdy.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Krytycy nowoczesności zwykle – w najlepszej wierze – szukają „zbrodni” teoretycznych. Porzucenie, dajmy na to, klasycznej definicji „prawdy” pociąga za sobą relatywizm, za którym czai się nihilizm, a za tym już tylko wesoła eutanazja społeczeństwa konsumpcyjnego, frenetyczny taniec „ostatnich ludzi”, treści tzw. tik-tokowe. Tak, tego rodzaju schematy bywają pomocne, kiedy chcemy coś komuś wytłumaczyć – w pewnych okolicznościach, przyjąwszy pewne „role społeczne”. Jednakże ludzkość en masse nie przypomina wielkiego seminarium. Nie dlatego grzęźniemy w duchowym dziadostwie, że za mało czyta się uczonych traktatów. Prędzej dlatego, że nasze opinie czy wyobrażenia na temat uczonej lektury – bądź lepiej: na temat tych, którym uczona lektura przynosi realne korzyści – są… dziadowskie. Gra nie toczy się o definicję „prawdy” (ani „dobra” ani „piękna”), lecz o to, czyją władzę definiowania uznajemy za ostateczną – i czy w ogóle godzimy się na taką władzę. Jeżeli można mówić o historii intelektualnej ludzkości, to jest to historia obaw po stronie kuglarzy, że zwykli ludzie wyśmieją ich, ujrzawszy w jaskini cienie filozofów.

Spróbujmy ująć ten problem z innej strony. Niejeden krytyk nowoczesności skłania się ku stwierdzeniu, iż obecne duchowe dziadostwo wynika z odrzucenia prawdy objawionej i odejścia od chrześcijańskiego nauczania o Bogu i Jego stosunku do nas: im dalej od credo, tym gorzej z nami. Taki pogląd nie bierze w pełni pod uwagę tego, że społeczeństwo nominalnie – teoretycznie – chrześcijańskie może być społeczeństwem nowoczesnym, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tryumf dziadostwa nie wymaga tryumfu ateizmu. Ziszczenie „prawdy” sekularyzacji stanowi jedynie pewną opcję. I bynajmniej nie chodzi tutaj o obłudę czy, jak powiedzieliby psychologowie społeczni, o różnicę między postawą deklarowaną a rzeczywistą. Można strzelać do wszystkich imieniem „Jezus”, samemu będąc jednocześnie najgorszym typem grzesznika – to jasne. Raczej należałoby stwierdzić, że chrześcijaństwo ustawione w roli obowiązującej „narracji” ma pewne swoje „plusy”, jeśli spojrzeć nań przez pryzmat ekspansji człowieka nowoczesnego. Przy czym nasze zanurzenie w zachodnim nurcie historii intelektualnej nie ułatwia rozpatrzenia tej kwestii. Ta bowiem, w szczególnym stopniu naznaczona dziełem Machiavellego, każe zazwyczaj wiązać prawdę chrześcijaństwa z zatruwającą umysł orientacją w kierunku zaświatów. Człowiek zdefiniowany (siłą kleru!) przez pragnienie życia po życiu traci mnóstwo okazji, żeby zrobić coś pożytecznego z tym jedynym – ziemskim – życiem, jakie ma. Żyje więc na bakier z prawami tego świata, które nakazywałyby ludzkości zdobywać nowe lądy i rozpoczynać nowe epoki. Jest praktycznie nieużyteczny.

Jednakże historyczne chrześcijaństwo poczynało sobie dużo lepiej – przynajmniej od pewnego momentu. Japoński uczony z początku XIX wieku, Aizawa Seishisai, daje nam w tej sprawie wymowne świadectwo. Jak pisze:

Od blisko trzech stuleci zachodni barbarzyńcy sieją spustoszenie na morzach i oceanach. Co sprawia, że mogą oni powiększać swoje terytoria i spełniać wszelkie pragnienia? Czy ich mądrość i odwaga są ponadprzeciętne? Czy ich rządy tak łaskawe dla ludu, że ten zawsze za nimi podąży? Czy ich zwyczaje, muzyka, prawa, instytucje polityczne – najpierwsze pod każdym względem? Czy posiadają oni jakieś nadludzkie, boskie moce? Bynajmniej. To chrześcijaństwo stanowi jedyny klucz do ich sukcesu. Prawdziwie zła i podła religia, nad czym nie warto dyskutować. Lecz jej główne doktryny są proste do uchwycenia i porządnie skonstruowane; łatwo z ich pomocą bałamucić niemądrych plebejuszy. Używając błyskotliwych słów i subtelnych fraz, skłaniają oni plebejuszy do wierzenia (…) zawładnąwszy sercami i umysłami ludzi, propagują swoje doktryny. Ich porażające bujdy i fałszywe obrazy zwodzą wielu – zwłaszcza tych, którzy łakną cudzoziemszczyzny. Ci to naiwniacy, pośrednio liznąwszy wiedzy płynącej z Zachodu, piszą książki mające polor uczonego autorytetu (…) raz omamieni przez chrześcijaństwo, nie odzyskają już swego rozsądku. Nie gdzie indziej leży sekret sukcesu barbarzyńców.

Odmienność perspektywy wiele tłumaczy. W oczach Wschodu Zachód – gdy tylko dochodzi do ładu sam ze sobą – spełnia się w nieograniczonej ekspansji, chrześcijaństwo zaś stanowi w tym procesie ekspansji kluczowe narzędzie; ktoś mógłby je nazwać – doskonałą bronią kognitywną. Odpowiedzią Japonii, jak twierdzi Aizawa, musi być stworzenie bardzo silnej religii państwowej – dokładnie po to, by móc stawić czoła niebywałej efektywności chrześcijan. Do czego, jak wiemy, faktycznie przystąpiono. Mając już – w swoim pojęciu – Ersatz zachodniej duchowości, Japonia mogła stanąć do wojny nowoczesnych imperiów.

Daje z kolei do myślenia to, iż najważniejszy uczestnik tej wojny nie wstydził się nigdy własnej dewizy: In God We Trust. Czy to na banknocie, czy w państwowych dokumentach, w retoryce przywódców, w kulturze masowej, w odgórnych decyzjach i w oddolnych pretensjach – uobecnia się litera prawdy objawionej. Ową literę ożywia duch (nowo-)protestancki: erupcje pobożności przeżywanej w rytmie awakenings, dzieła w stylu Billy’ego Sundaya i jego rozlicznych następców. Co jednak pozostaje faktem: prawie wszyscy poruszają się na gruncie „prostych do uchwycenia i porządnie skonstruowanych” doktryn chrześcijaństwa, ich zaś siła na ogół nie budzi sprzeciwu, a raczej wolę naśladowania ze strony starszych konfesji.

Siła ta polega wszakże na skuteczności w łowieniu ludzkich serc, które stały się zawczasu siedliskami „pozytywnych emocji” – i niczym więcej. Grając tedy na powszechnie dzielonych uczuciach czy pragnieniach, można budować imperia; bądź po prostu – umacniać ludzi w ich ekspansywnym stosunku do świata; po wtóre, owszem, mieszając stare pojęcia i preparując nowe dyskursy – dla osiągnięcia jeszcze lepszego efektu, który przy zachowaniu tej czy innej formy tradycyjnej moralności byłby trudniej osiągalny. W tychże okolicznościach konkretna – i zarazem w pewnym sensie surowa, gdyż zawsze biorąca pod równocześnie uwagę wymogi zadane przez Stwórcę (który nigdy nam nie „odpuści”, dopóki na serio nie pożałujemy naszych grzechów, nie naprawimy naszego dziadostwa) – „miłość bliźniego” przekształca się w abstrakcyjną miłość do ludzkości (krzewienie „praw człowieka”, działanie na rzecz „postępu” itp.). Zatem chrześcijańskie nauczanie może być poddane utylizacji. Jednak, wbrew pozorom, nie musi zostać zarzucone. Bywało i bywa przydatne, o ile nie kwestionuje skutecznie celu, jakim jest – skuteczna ekspansja (na różnym poziomie organizacji). Dość pomyśleć o ludziach przekonanych, iż realizują Boży plan, prowadząc siebie i innych po tej, a nie innej drodze zbawienia; ludziach, którzy zanoszą co dzień szczere modlitwy, którym ich Bóg – często nazywany Jezusem – odpowiada niezmiennie: „tak, tak”. Ich myśli nie są obłudne, lecz… niemądre. W zasadzie mogą być oni bardzo „porządni” – w tym, pod czym się podpisują, ale i w tym, co czynią ze sobą. Niemniej, jak uczy doświadczenie, człowiek zadowolony z siebie –  mocny swym „powołaniem”, zbrojny w rzekome imprimatur Słowa – łacno osuwa się w czeluść totalnego zaprzeczenia cywilizacji chrześcijańskiej. I poniekąd cywilizacji w ogóle.

Wedle zgrabnej formuły Irvinga Babbitta diabeł jest, jak dobrze wiadomo, względnie nieszkodliwą personą, o ile nie pozwolimy mu przebrać się za świetlistego anioła. Mówiąc w skrócie, mniej trzeba obawiać się obnażonego materializmu aniżeli podrabianej duchowości. Co w takim razie wypada uznać za – „niepodrabiane”? Otóż prawdziwe chrześcijaństwo – bądź: prawdziwa cywilizacja chrześcijańska, Christianitas – wykazuje się żywą, praktyczną świadomością problemu jaskini. Nie może i nie chce zatrzymać się w towarzystwie kuglarzy; nie pozostawia wszak ani jednej duszy, którą to towarzystwo zwykło traktować jako swoją własność. Musi polegać na dobrej opinii o (prawdziwej) filozofii, strzegąc jednocześnie różnicy pomiędzy życiem przeżywanym dla Prawdy i życiem, które Prawdę otacza czcią. Nie miejmy złudzeń. W świecie opinii, choćby i lubo określającym się jako „chrześcijański”, znajdzie się słowo na każde słowo…  na świecę – ogarek; na Jacka – Zenek (nadający kolędę, a jakże, z wnętrza wspaniałej katedry, z miasta semper fidelis). Dziadostwo zawsze czeka na swoją kolej.

Potrzeba zatem opinii, która rozstrzyga problem jaskini racjonalnie i praktycznie. Owo rozstrzygnięcie stanowi dla chrześcijan – prymat życia kontemplacyjnego, odpowiadającego temu, co Grecy nazywali theoria, co jednakowoż wyrasta ponad warunki greckiej (pogańskiej) politei. Mówiąc najprościej: najlepsze, co możemy ze sobą robić – tu i teraz – to sięgać po życie teoretyczne; życie samo w sobie nieudawane, prawdziwe, które równocześnie jawi się światu – z pożytkiem dla świata – jako świadectwo nieustannej pracy nad sobą i wewnętrznego skupienia. Dostarczycielami tego świadectwa są mnisi. Nikomu nie jest dane żyć lepiej od nich.

Klasyczna literatura chrześcijańska nie skąpi jednoznacznych opisów chwały vita contemplativa (choć też broni jej przed zbyt łatwym, zbyt masowym, zbyt próżnym nabywaniem). Starczy nam zacytować świętego Augustyna. Według niego prawdziwi mistrzowie kontemplacji rozkoszują się (…) rozmową z Bogiem, z którym łączą się czystymi umysłami i są najszczęśliwsi rozważając jego piękno, które może dostrzec tylko rozum ludzi świętych (…) niektórym (…) wydaje się, że porzucili oni sprawy ludzkie w większym zakresie niż należało, ale tacy nie rozumieją, jak bardzo duch owych pomaga nam w modlitwach, i jak służy nam za przykład życie tych, których cieleśnie nie wolno nam oglądać (gdyż żyją poza „miastem”). Jedynie tym, którzy na próżno się przechwalają, trzeba tylko przypomnieć, że panowanie nad sobą i wstrzemięźliwość najbardziej świętych spośród wyznających katolicką wiarę chrześcijan posunęły się do tego stopnia, że niektórym ludziom wydaje się, iż powinno się je ograniczyć i jakby na nowo sprowadzić do granic ludzkich (…) lecz jeśli [taka postawa] wykracza poza naszą wytrzymałość, któż nie podziwiałby i nie wysławiał tych, którzy wzgardziwszy i opuściwszy powaby tego świata, gromadząc się dla wspólnego, najczystszego i najświętszego życia, razem spędzają czas, żyjąc na modlitwach, czytaniach i rozmowach?

Nie spalmy się w dowodzeniu, że przecież chrześcijańscy mnisi „rozmawiają” inaczej niż greccy filozofowie, że ich praktyka ascezy (wyrzeczenia świata) nijak ma się do Sokratesa zainteresowanego sprawami polis. Najważniejsze jest, byśmy rozumieli, że każde istotne rozstrzygnięcie na rzecz filozofii ma charakter praktyczny (lub nawet, jak kto woli, polityczny). To znaczy, że wszelkie ustalenia na temat metody dochodzenia do prawdy należy uznać za wtórne wobec ustalenia opinii na temat prawdy; opinii zawierającej obraz życia ludzi dochodzących do prawdy, czy też obcujących z Prawdą. Owo życie, jeśli spojrzeć nań z punktu widzenia dobra cywilizacji, stanowi pożyteczny – i w pewnej mierze nieodzowny – kontrapunkt dla tego, czym „normalnie” żyją niefilozofowie (niemnisi), czyli my wszyscy bez mała. 

Co stawiamy naprzeciw duchowego dziadostwa? Czy naszym ideałem – wyzwaniem, odtrutką – byłby mnich (skupiony na sobie adept vita contemplativa), czy raczej – wizjoner w typie Elona Muska, skupiony na „dobru ludzkości”? Kreatywny uczony, dokładający kolejną cegiełkę do wielkiego gmachu wiedzy o świecie? A może „widzący” poeta, odwołujący się do „prawdy uczuć”? Lub zapytajmy w innym rejestrze: prędzej uczcimy anioła („byt inteligibilny”) czy podbijającego (fizykalny) Wszechświat kosmitę? Co bliższe naszym wyobrażeniom o celu bycia człowiekiem: chóry anielskie czy skala Kardaszewa? A może jeno kawka, przytulny gabinecik, ogródek za oknem, wnuczęta za ścianą? Czy w ogóle – coś?…

Niestety, nie możemy uważać się za ludzi cywilizowanych i jednocześnie trzymać się z dala od tych kwestii. Dobre rzeczy nie dzieją się „po prostu”. Jeśli stworzenie dobrego dzieła artystycznego wymaga dyscypliny i uwagi, opracowania zamysłu i opanowania kunsztu, to co powiedzieć o – dobrym życiu? Najkrócej: dobre jest o tyle, o ile ogląda się na najlepsze. Czyli gdy umie brać miarę z tego, co samo je przerasta, ale też pociąga za sobą. Babbitt: człowiek musi patrzeć nie w dół, lecz w górę, ku standardom umieszczonym tak wysoko ponad jego zwyczajnym „ja”, iżby zmuszały go do tego, by czuł się duchowo maluczkim. Człowiek, który w tenże sposób patrzy w górę, staje się z kolei godny tego, by samemu być oglądanym z dołu, toteż – w tym zakresie – kwalifikowany do przywództwa. Z odpowiednią dozą uproszczenia można twierdzić, że dobry władca („lider”) byłby cieniem dobrego mnicha, realizującym – na własną miarę – „nadludzki” wzór samopoznania i samoopanowania. Razem tworzą – cywilizację.

Wróćmy do Maciejewskiego. W Milczeniu katedry przeziera świadomość tego, jak ważną rolę odgrywa w tradycji chrześcijańskiej obraz życia kontemplacyjnego. To benedyktyni, duchowe dzieci uciekiniera z gnijących resztek antyku, przez tysiąc lat przechowywali i podawali dalej wszystko, co najlepsze tamten świat po sobie zostawił. Na cieniach i skrawkach tamtego świata zbudowali najlepszą rzecz z tych, jakie dotychczas przydarzyły się człowiekowi – Christianitas. Uwaga historycznie trafna. Trudność pojawia się wtedy, gdy autor – samemu poruszając się we wnętrzu nowoczesnej jaskini, wśród potrzaskanych idei i przekręconych nauk – wskazuje (dyskretnie) ideał, który zdaje się wymykać zmęczonemu rozumowi naszej epoki.

Rzućmy okiem na dwa problematyczne momenty. Po pierwsze – skojarzenie tego, co najwyższe, z (apokaliptycznym) mistycyzmem. Problem polega na dążeniu do osiągnięcia mistycznej ulgi gwałtem raczej aniżeli przez kolejne stopnie dyscypliny filozoficznej i moralnej. Mistyk, w przeciwieństwie do filozofa, zatraca się w nieświadomości; w przeciwieństwie do prawdziwego mnicha – budowniczego Christianitas – nie tyle oznajmia światu pożytki płynące z cierpliwego badania własnego wnętrza i porządkowania własnych myśli, ile przypisuje sobie mniemane rozkosze niewyrażalnych uniesień. O tego rodzaju duchowym bohaterze można powiedzieć, owszem, iż był Jego oszalałym z miłości fanem, który skakał w mrok na główkę. Tym odważniej, im był on gęstszy. Pytanie: co w tym dobrego – dla nas? Czy patrząc w tę stronę, nie obiecujemy sobie „odnowy w Duchu Świętym”, która praktycznie oznacza – bezmierną autoegzaltację? Coś, co inni osiągają za pomocą używek i świeckich spektakli?

Obraz vita contemplativa słabo wypada w konkurencji z obrazami, na których „wiele się dzieje”. Nie przemówi on – po prostu – do człowieka nieobeznanego ze skupieniem, nieznającego zajęć podejmowanych z osobna, nierozpoznającego wagi owej niewzruszonej tajemniczości, której wspaniały przekaz stanowi chrześcijańska liturgia. I także Sokrates lubił pobyć sam ze sobą…  Czy zatem wspinaczka duchowa, ożywiona myślą o naśladowaniu Boga, to – przygoda w cieniu przygody Jego – prawdziwego „superbohatera”? Metafora wydaje się urocza, ale jest zwodnicza. Niech na przygody ruszają młodzieńcy żądni przygód. Mnisi zaś czy filozofowie – niech przeżywają swoje życie w ciszy rozumienia własnego powołania. A nam, cóż, nie należy szukać dla siebie drogi na skróty, skoro lepsi od nas musieli się natrudzić.

Mierząc się z duchowym dziadostwem w nas i obok nas, powinniśmy być trzeźwi i odpowiedzialni. Trzymajmy się tego, co ludziom wspólne; zwłaszcza wtedy, kiedy zwracamy się do innych (siebie rozliczając w samotności). Jeśli czegoś nie da się wyrazić – to kiepsko. Nie oczekujmy zarazem, iż uda nam się „siłą woli” przełamać ograniczenia ludzkiej natury, wszystko wszystkim do końca wyjaśniając. W ogóle wszak nie jest rzeczą człowieka mieć wiedzę o sprawach ostatecznych, ogłaszać koniec świata czy przemianę rodzaju. Acz, z drugiej strony, wezwanie do umiaru czy roztropności – jakże istotne dla tradycji benedyktyńskiej, której nie wolno kojarzyć z pochwałą ekscesów skierowanych przeciwko ciału i „miastu” – nie ma być zaklęciem powstrzymującym od uznania życia teoretycznego. Sztuka zawiera się w tym, by nie udając prawdziwych mnichów czy filozofów, nie przypisując sobie ich perspektyw, nie sprowadzając na ziemię ich dążeń, czerpać dla siebie miarę z ich wielkości.

Toteż, po drugie, Maciejewski zdaje się błądzić, gdy powiada: w pierwszych wiekach chrześcijaństwa jego wielkość i duchową treść budowali Ojcowie Pustyni (…) dzisiaj muszą w ich realizacji tego samego zadania zastąpić Ojcowie i Matki nie Pustyni, ale rodzin. I to nie dlatego, że kontemplacja przestała być największym z powołań, jakie może usłyszeć człowiek. Co innego się zmieniło, to pustynia jest już gdzie indziej. Wciąż wbrew światu, kompletnie poza jego logiką i priorytetami. Tam, gdzie udają się tylko szaleńcy i fanatycy. To rodzina jest nową pustynią. Co o tym sądzić? Jasne, że w świecie opinii, z jakim mamy dziś do czynienia – w społeczeństwie zblazowanych konsumentów, wychowywanych przez reklamy i chłonących treści kultury masowej – etos życia rodzinnego ulega osłabieniu; że tradycyjne role męża, żony, matki i ojca są pod obstrzałem; że całkowicie poważne traktowanie zobowiązań, jakie wynikają z tego życia i tych ról, zaczyna przypominać podtrzymywanie i krzewienie postawy heroicznej; że zatem „wbrew światu” sytuuje się każdy, kto istotnie doświadcza tego stanu rzeczy.

Ale jest to mieszanie poziomów. Jeśli dobry rodzic może przyczynić się do wychowania dobrego mnicha (nie mówiąc o dobrych „liderach” – w różnych sferach życia), to raczej nie poprzez zamianę domu w pustelnię. Nie chodzi przy tym o formę gospodarstwa domowego itp. Chodzi o to, że pustynia – ta z pierwszych wieków naszej ery, która stanowiła punkt odniesienia przez kolejne stulecia Christianitas – należy do monotroposa. Jest jakby kawałkiem zaświatów; żywą, choć z istoty swej odrębną ilustracją tego, co może człowiek. Racją bytu monotroposa – to bodaj najlepsze określenie prawdziwego adepta vita contemplativa – jest poradzenie sobie ze wszystkim, co zakłóca pracę jego umysłu. Nie ma tu i nie może być poczucia spełnienia, jakie daje życie rodzinne. Mnisi – to zaznaczmy – sami nie stają się ubożsi, nie będąc ojcami i matkami. Nie łakną oni, by tak rzec, samookaleczenia w świecie. Wierzą natomiast – lub w każdym razie my powinniśmy w to wierzyć – że zbliżają się do doskonałości, która przewyższa wszystko, czego tutaj doświadczamy (więc i narodziny dziecka i niekłamaną czułość bliskiej osoby). Nie tyle tracą ziemskie zmysły, ile zyskują (ćwiczą?) zmysł nadziemski, pozwalający im „zestroić” własne myślenie z myśleniem na miarę Stwórcy, podnieść przeto własną miarę – człowieczeństwa. Najlepszy mąż i ojciec tego nie potrafi – właśnie dlatego, że chce być najlepszy w ramach swego powołania. Tak, owo napięcie między życiem dla Prawdy i życiem rodziny czy wspólnoty jest nieusuwalne… i życiodajne. A mówiąc z przekąsem: nie twórzmy sobie mirażu kontemplacji „dla ubogich”. Albo czcimy życie kontemplacyjne, albo nie.

Pamiętajmy: mówimy cały czas o życiu, nie o jakimś stanie preagonalnej drętwoty. O ile generalnie obraz mnichów nie będzie pociągający dla kogoś, kto przywykł był do tanich pląsów i rozbłysków, o tyle mamy wszelkie powody sądzić, że w umysłach tamtych ludzi działo się naprawdę wiele – działo się dla nich. Świadek ze szczytów Christianitas tak ujmuje tę sytuację: my nie możemy w sposób godny mówić, ani myśleć o Nim, a jednak Jego miłość czy też miłość jego miłości jest dla nas podnietą i zachętą, abyśmy mówili, abyśmy myśleli. Tak więc obowiązkiem tego, kto myśli, jest uniżyć samego siebie we wszystkim i wielbić w sobie samym Pana Boga swego: kontemplując Boga, uświadamiać sobie swoją marność (…) nade wszystko zaś smakować nie więcej niż wypada smakować, ale owszem, smakować z umiarem, wedle danej przez Pana Boga miary wiary, nie obnosić się ze swoim bogactwem przed ludźmi, ale chować je w celi i gromadzić w sercu, żeby tam, zarówno nad drzwiami serca, jak i w celi, można było mieć słowa niczym epigraf: tajemnica moja dla mnie, tajemnica moja dla mnie.

Mnich, monotropos, nie byłby – wbrew pozorom – udanym protagonistą w (nowoczesnym) zakładzie Pascala. Nie wyrzeka się on czasu, który zna, dla wieczności, której nie zna; raczej skupia się na poznaniu wieczności, kiedy jest na to czas. W swoim wyborze theoria­ – uwarunkowanym przez (rzeczywiste) samopoznanie – jest jak najbardziej praktyczny, po Sokratejsku wyrachowany. Żyjącym sprawami tego świata może jawić się jako święty, sługa Boży, męczennik. I dobrze – dzięki temu mogą odkryć skalę własnego dziadostwa.

Nawet jeśli – któż to wie? – jedynie statystyczna garstka mnichów, żyjących w łonie Christianitas, faktycznie przekraczała „normalne” poziomy instynktów czy emocji, na których operują kuglarze, to nie ma dla nas większego znaczenia. W innych czasach, kiedy powab ascezy odczuwany byłby zbyt mocno przez nazbyt szerokie rzesze potencjalnych ojców i matek, należałoby może piętnować niedoskonałości pustelni czy klasztorów. Dziś – kiedy zwyczajną alternatywą dla życia rodzinnego (czy szerzej wspólnotowego) nie jest wyniosła izolacja monotroposa, lecz żywot zgoła bydlęcy – powinniśmy raczej poprzestać na szczerym zachwycie – i równie szczerej zazdrości (która widać może mieć swoje szlachetne oblicze). Tu i teraz liczy się bowiem obraz; obraz tego, kto sięga wyżej niż my; obraz daleki – niech będzie, że zatrważająco odległy – ale mimo wszystko namacalny, niebędący abstrakcyjnym pojęciem.

Uwielbiamy naszych kuglarzy. Uwielbiamy ich „tematy”, „narracje”, „światopoglądy”. Trudno wszakże nie pomyśleć, biorąc pod uwagę ich „toksyczny” rezultat, iż stanowią one – te jaskiniowe gesty i słowa – zaledwie produkty „megakompensacji” człowieka, który „wie”, że poza tą idiotyczną jaskinią – nie czeka go nic… Ale może się myli ów nieszczęśnik.

Bardziej coś się kończy, czy może jednak zaczyna?

Milczenie katedry nie zakłada końca filozofii. Autor nie skrada się po kątach i nie szeleści z oddali myślą, że bardzo mu przykro, ale on już „wie”…. Spora w tym dawka nadziei.

Książka Jana Maciejewskiego pt. „Milczenie katedry” jest do zakupienia w księgarni Teologii Politycznej.

Paweł Armada
Paweł Armada
ur. 1981, doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce (Uniwersytet Jagielloński, 2009), badacz historii idei, autor m.in. "Szkoły myślenia politycznego Leo Straussa (2012) i "Humanizmu jako realizmu" (2019). Jeden z założycieli Fundacji Lethe.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!