Październikowe orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego – ubiegłoroczne, o ochronie życia dzieci niepełnosprawnych, tegoroczne, o suwerenności polskiego porządku konstytucyjnego – wywołały reakcje rozmaite. Wściekłość opozycji, radykalizującej się do granic ekstremizmu, entuzjazm na ideowej prawicy, chytre wyczekiwanie władz. Niezależnie od tych wszystkich emocjonalnych reakcji (wyrachowanie też bywa emocją), czas na poważną refleksję na temat najważniejszy: jaka jest faktyczna ustrojowa ranga i moc tych wyroków?
Wbrew potocznej opinii Trybunał Konstytucyjny nigdy nie miał władzy absolutnej. Jego działalność ciekawie za to ilustrowała faktyczne mechanizmy polskiej demokracji. Pod władzą Małej Konstytucji, czyli do 1997 roku, sentencje TK Sejm mógł odrzucać większością 2/3 głosów. Oznaczało to w praktyce, że to do przedstawicielstwa narodowego – o ile reprezentuje porozumienie głównych sił politycznych – należy ostatnie słowo w interpretacji Konstytucji. Suwerenny był więc consensus rządu i opozycji, czyli klasy politycznej działającej w elastycznie rozumianych granicach ustawy zasadniczej. Zasada ta przetrwała zmianę Konstytucji i zniesienie możliwości uchylania wyroków Trybunału. Jej mocnym echem było stanowisko Trybunału w kwestii akcesji do Unii Europejskiej. Trybunał uznał wówczas, że wątpliwości konstytucyjne związane z regułami przystąpienia do Unii należy rozpatrywać w kontekście imperatywu integracji europejskiej jako nadrzędnego celu Państwa Polskiego. I tak definiowana przez klasę polityczną racja stanu (choć w tym wypadku była to racja Unii) stanęła obok Konstytucji, a ściśle biorąc – nieco ponad nią.
Tę samą supremację consensusu definiowanego przez klasę rządzącą widzieliśmy w faktycznym uśmierzeniu (jako argumentu konstytucyjnego) orzeczenia Trybunału z 28 maja 1997 roku o ochronie prawa do życia od poczęcia jako koniecznym warunku funkcjonowania praworządnej demokracji. Do tego konstytucyjnego kryterium politycy nie odwoływali się nawet podczas najgorętszych sporów o funkcjonowanie przepisów chroniących życie, o in vitro, o zmiany w prawie. Odwołała się do nich Komisja Kodyfikacyjna przy Ministerstwie Sprawiedliwości w 2013 roku i natychmiast została przez rząd Tuska spacyfikowana, bez protestów ze strony opozycji. Klasa polityczna obroniła „konstytucję realną”, jak ją nazywał Ludwik Dorn. Warto o tym wszystkim pamiętać, by wiedzieć, że ani przed 1997 rokiem, ani później – ani normy Konstytucji, ani ich wykładnia w sądzie konstytucyjnym nie stanowiły niepokonalnych barier dla woli politycznej.
Niezależnie od faktycznego charakteru tego systemu – pamiętać też trzeba o jego ramach formalnych. Uchwalona w 1997 roku Konstytucja zniosła możliwość odrzucania orzeczeń Trybunału przez Sejm i minimalnie wydłużyła kadencje sędziów. Nawet jednak przedłużony do dziewięciu lat czas ich urzędowania sprawiał, że rządząca przez dwie kadencje władza miała pewność ukształtowania większości w Trybunale. Intencja konstytucyjnego ustawodawcy, a może raczej wewnętrzna logika przepisu zapobiegała więc radykalnemu wywracaniu ustrojowego dorobku władzy, która przynajmniej raz uzyskała w wyborach potwierdzenie swego mandatu. Oczywiście w tych kwestiach, które były (przynajmniej teoretycznie) realizacją dyspozycji konstytucyjnych.
Ten efekt działania Konstytucji chciała sposobem osłabić Platforma, gdy latem 2015 roku, przygotowując się do oddania władzy, zmieniła przepisy powoływania Trybunału i próbowała „na zapas” umieścić w sądzie konstytucyjnym dwóch sędziów-antycypantów („antycypasów”), mających uniemożliwić powołanie sędziów, których Sejm miał wybrać dopiero po nadchodzących wyborach parlamentarnych. Tego też był świadom Jarosław Kaczyński, gdy z kolei parę miesięcy później domagał się Trybunału, który „nie będzie przeszkadzał władzy, która wygrała wybory”. W ten sposób obok wcześniej działającego consensusu (immunizującego od kontroli konstytucyjnej unijną politykę władzy, albo ignorującego konstytucyjne gwarancje prawa do życia) – pojawił się jego nowy element, tym mocniejszy, że podtrzymywany w namiętnie toczącej się partyjnej walce. Była to wspólna negacja tradycyjnych kompetencji sądu konstytucyjnego, „trzeciej izby parlamentu”, pseudo-trybunału, Trybunału „antycypasów” (dla jednych) i „dublerów” (dla drugich).
W tym więc miejscu rodzi się pytanie, czy wobec takiego nastawienia klasy politycznej przetrwają zasadnicze dla życia narodowego normy suwerenności i prawa do życia, które Trybunał w oparciu o Konstytucję potwierdził? Czy zdołają się obronić przed wolą polityczną zbrojną w wynik wyborczy, poparcie zagranicy, emocje ulicy?
Niestety, ich trwałość znowu zależy od woli politycznej, choć tym razem najwyższej – władzy wyborczego ogółu. Los obu orzeczeń będzie w pierwszym rzędzie konsekwencją najbliższych wyborów. Historia zna akty prawne, początkowo gwałtownie kontestowane, które zyskały z czasem ogólne uznanie dzięki wolniejszej lub szybszej preskrypcji. Z reguły działo się tak w sytuacjach nietypowych. Konstytucja Majowa została uchwalona „sposobem”, w nieregulaminowym terminie, pod nieobecność ponad połowy uprawnionych posłów – ale jako symbol woli suwerenności stała się narodowym i niepodległościowym pomnikiem. Konstytucja Kwietniowa była – wskutek operatywności marszałków Świtalskiego i Cara – uchwalona podobnie, była uznawana za nielegalną, ale przez odrzucającą ją opozycję została przyjęta jako dogodna podstawa kontynuacji rządów Rzeczypospolitej na emigracji. Prawo nie stoi przed wymogami życia.
Zasadnicze znaczenie będą więc miały najbliższe wybory. Zasadnicze, ale nie ostateczne.
Najoczywistsze normy ustrojowe – suwerenność, prawo do życia – mogą stracić znaczenie, jeśli zabraknie im zaangażowanego wsparcia, i jeśli nie będą traktowane przez władze jako normy konstytucyjne. Władzy może być wygodniej, by zabrał za nią głos Trybunał Konstytucyjny.
Ale ona pierwsza powinna dać dowód, że orzeczenia Trybunału traktuje serio.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego