Co czyniło niemożliwą próbę modlitwy? Chyba niekończący się pejzaż. Drapacze chmur rozrastały się, zasłaniały niebo. Światło więc gasło, ludzie ciągle potykali się o raniącą, coraz bardziej obcą, rzeczywistość, ale poruszać się w niej, szukać dróg wyjścia – w zasadzie już nie byli w stanie.
Jedno z najgenialniejszych zdań Witkacego to pojawiająca się w „Nienasyceniu” przepowiednia, że „komunizm to pierwsza warstwa gnoju dla początku tego, co przyjdzie i co pozostanie już”. Na Zachodzie teorię konwergencji sformułowano już po destalinizacji, Witkacy prognozował jej realizację u szczytu rewolucyjnego terroru. Co więcej, w jakimś sensie przeczuwał też chiński cyber-komunizm, osobliwą mieszankę marksizmu, konfucjanizmu i kapitalizmu, która dziś, jak w czasach Murti-Binga, rusza do walki o świat.
„Lew i komedianci”, najnowsza książka Bronisława Wildsteina, zbiór trzech opowiadań i dwóch dramatów, wpisuje się w nurt tych właśnie rozważań. Ciekawie też dokumentuje ewolucję zainteresowań autora. Fenomen postkomunizmu, znajdujący się w centrum większości – z wyjątkiem „Mistrza” – powieści Wildsteina, zawsze miał tam wymiar jednocześnie metafizyczny i polityczny. W ostatnich książkach ten pierwszy plan jest obecny coraz mocniej, drugi jednak blednie. Już poprzednia powieść Wildsteina, „Dom wybranych”, pomijała właściwie politykę w wąskim znaczeniu. Tak jakby partyjne i wyborcze walki stawały się czymś wtórnym wobec innych aspektów rzeczywistości. Akcję najnowszej książki, podobnie jak poprzedniej, Wildstein umieszcza głównie w środowisku mediów i kultury; tym razem jednak również instytucji europejskich oraz teoretyków (i techników) praw człowieka. Ci, którzy tam działają, są „naprawdę” przekonani, że stwarzają „współczesny świat”. Przygotowują „najważniejsze decyzje” i to od nich „zależy czy zapadną”. To oni nadają „sprawom dynamikę” albo skazują je „na obumarcie”; pokazuje także „tych, którzy są z nimi związani”.
Przy czym to nie tyle polityka traci znaczenie, co stopniowo zanika świat, w którym można ją było świadomie prowadzić, w którym możliwe były indywidualne przekonania i odpowiedzialność. Jak zapowiada jednemu z pierwszych eurokratów oficer sowieckiego wywiadu – „nadchodzi czas, gdy od genialnych jednostek przechodzimy do genialnych kolektywów.” I precyzuje dalej: „Często mówię: ja. Odmieniam ten zaimek we wszelkich możliwych formach, ale (…) to tylko przyzwyczajenie, fantomowy odruch, pod którym kryje się ból po utraconym narządzie, z czasem przekształcającym się wyłącznie w gramatyczną formę. Bo mnie już właściwie nie ma. My postąpiliśmy w ewolucji”. Temu światu na przeszkodzie stoi państwo, wspólnota polityczna urzeczywistniająca społeczną wolność ludzi, kontrolę nad zbiorowym losem. Dlatego musi ono obumrzeć, do czego z zapałem dążą obie strony konwergencji.
W tym rozpadającym się świecie normy pojawiają się i znikają, w zależności od potrzeb. Definiujące je „prawa człowieka nie są żadnymi prawami w naiwnym, tradycyjnym sensie i w żadnym wypadku nie przypominają tablic Hammurabiego czy Mojżesza. (…) Są procesem, którego ostatecznego kształtu nie jesteśmy w stanie dziś określić, w przeciwnym razie nie byłyby tym, czym powinny, a swoim zaprzeczeniem, zakrzepłą, alienującą człowieka formą. Powinny się rozwijać, wydobywać ukryte sfery dominacji i przemocy”. Słuchacze tego wykładu sądzą, że „proces ten służyć ma (…) eliminacji” owych „sfer dominacji i przemocy”. Chyba przekonany o tym jest również sam wykładowca, ale tak naprawdę „ukryte sfery dominacji i przemocy” pojawiają się i „rozwijają” wraz z kolejnymi proklamacjami Praw Człowieka, pozbawiając ludzi (i ich prawa) jakiegokolwiek punktu oparcia.
Motywem przewodnim pięciu krótkich form, składających się na „Lwa i komediantów”, jest jednak opór jednostki wobec systemu. Opór niezamierzony, ale nieunikniony; bardziej odruchowy niż świadomie anty-systemowy; będący buntem samej natury, która – jak w wypadku socjologa nie będącego w stanie wydusić z siebie kolejnego zdania wykładu – dochodzi do granic własnej odporności, o ile oczywiście natura (czyli rozum moralny, po prostu sumienie) jeszcze reaguje. Natomiast ludzie, którzy niszcząc własną naturę poczuli się „jako bogowie” (Rdz 3,5) – do reakcji już nie są zdolni.
W tym labiryncie pojawia się furtka, ta sama, co we wcześniejszych powieściach Wildsteina. „Krążyłem wokół kościoła” – opowiada jeden z bohaterów, oniemiały socjolog. „Co blokowało mi wejście do wewnątrz? Co czyniło niemożliwą próbę modlitwy?”. Chyba niekończący się pejzaż. „Drapacze chmur rozrastały się, zasłaniały niebo”. Światło więc gasło, ludzie ciągle potykali się o raniącą, coraz bardziej obcą, rzeczywistość, ale poruszać się w niej, szukać dróg wyjścia – w zasadzie już nie byli w stanie.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.