Być może jesteśmy na progu “nowego średniowiecza”, rozumianego jako powrót do muzyki, która by wyrażała chrześcijańską kulturę. Ale jak możemy pisać taką muzykę, skoro kultura przestała być chrześcijańska? Jedyna odpowiedź, która wydaje mi się dobrze wskazywać kierunek, to myśl Ratzingera: przede wszystkim należy szukać Boga. Wszystko inne będzie nam wtedy przydane. Benedyktyni nie kierowali się pragnieniem budowania kultury chrześcijańskiej. Oni po prostu szukali Boga. A kulturę zbudowali przy okazji.
Jacek Borkowicz: Po przeczytaniu dwóch pani książek nie wiem, co podziwiać bardziej – jej trafność sądów czy odwagę. Bo wypowiada się pani jak polihistor, rzucający wyzwanie całemu, utartemu od trzystu lat porządkowi intelektualnemu i estetycznemu.
Antonina Karpowicz-Zbińkowska: O tak, zdaję sobie sprawę z tego, że jestem mocno zuchwała w swoich sądach. W wielu przypadkach mogę być nawet odbierana jako bluźnierca, oczywiście przez tych, którzy współodczuwają z romantycznym paradygmatem muzyki. Ale nie tylko. Na przykład, jeśli odważę się powiedzieć coś przeciwko Fryderykowi Chopinowi, z racji jego jak najbardziej romantycznego pojmowania muzyki, będzie to odebrane jako szarganie świętości narodowych. Bo Chopin jest bezsprzecznie naszym dobrem narodowym. I nikt nawet nie spróbuje się wczytać w to, co mam do powiedzenia. Dlatego unikam tego rodzaju konfrontacji, bo nie chodzi mi zupełnie ani o, broń Boże, szarganie świętości czy oburzenie „klasycznego kanonu”. Raczej staram się trzymać własnego toku wywodu, wyjaśniać głębszy sens muzyki – bez tego rodzaju wypowiedzi.
Wszechświat jest harmonią, człowiek jest harmonią duszy i ciała, jest nią też muzyka.
Bo cała nasza kultura, mimo wielu zmian, które dokonały się od XIX wieku, nadal mimo wszystko zanurzona jest mocno w romantycznym paradygmacie muzyki. To widać i słychać, zarówno u zwykłych melomanów, jak i u wielkich filozofów muzyki. Bardzo trudno jest nagle przekonać ludzi, że tkwią, i to od pokoleń, w błędzie.
Ale na czym on właściwie polega? Pytam w imieniu rzeszy laików, którzy nie będą się wgłębiać w skomplikowane wywody muzykologiczne.
Wszyscy nadal odczytują muzykę i jej sens w taki sposób, jak w tym prostym wyrażeniu „idę się odchamić” – gdy idzie się do filharmonii. To jest zdanie, w którym zawarta jest intuicja, że muzyka może nas zmienić, może nietrwale i na krótko, ale jednak. Może zatem ma moc zmienić nas i zbawić trwale? Skąd ma tę moc? Może ona jest tym pośrednikiem pomiędzy nami i lepszym światem? Jeśli tak, to filharmonia jest czymś na kształt świątyni, a muzyk, kompozytor albo wykonawca, jest jakimś kapłanem, który odczynia przed nami swoje misteria, niczym mickiewiczowski poeta w „Dziadach”. Taki jest, dokładnie rzecz biorąc, paradygmat romantyczny. Według niego muzyka to zwierciadło, w którym przeglądamy się i widzimy własne emocje. Rezonujemy z tymi emocjami i jednoczymy je, niczym w heglowskim procesie unifikacji ducha subiektywnego z duchem obiektywnym. To taki rodzaj świeckiego zbawienia.
Jeśli więc mówię, że ten romantyczny paradygmat robi nam krzywdę i fałszuje obraz muzyki, to staram się to robić, pokazując jak wyglądał paradygmat wcześniejszy. Mówiący o tym, że muzyka, owszem, ma być takim zwierciadłem, ale obróconym w kierunku Boskiego porządku, a nie na nasze wewnętrzne piekło emocji.
Pisząc o upadku poczucia muzyki w czasach nam współczesnych, stawia pani tezę, że nie rozumiejąc muzyki przestajemy rozumieć także całą kulturę. A przecież pojęcie kultury należy do definicji człowieczeństwa. O czym zatem ten upadek świadczy? Kim albo czym staje się człowiek?
Zadaję sobie czasem pytanie o to, czy przypadkiem nie idealizuję czasów przeszłych. Przecież jak się wczytać na przykład w Platona, to on pisze dokładnie o tym samym: jaki upadek muzyki miał miejsce w jego czasach. Może jest więc tak, że muzyka wszystkich czasów naznaczona jest cieniem upadku? A jednak mimo to Platon cudownie rozumiał sens muzyki. I nie tylko on, ale i wielu uczonych i muzyków na przestrzeni dziejów cywilizacji Zachodu. Gdy się pogrzebie w starych traktatach na temat muzyki, to doznaje się zawrotu głowy: jaka to spójna myśl, spójna wizja świata! Coś jednak się zmieniło od tamtych czasów, bo teraz odkrywamy tamtą myśl jako coś zupełnie nowego, zapominanego.
W porównaniu z przyjmowaną współcześnie czołobitną postawą wobec „tajemniczej mocy tkwiącej w muzyce”, które to podejście niczego nie wyjaśnia, stare pojęcie etosu muzycznego o wiele lepiej porządkowało zjawiska związane z muzyką.
A że już nie rozumiemy kultury, to oczywiste. Tutaj znowu, w jakimś sensie, ogląd tego, co nas otacza z zewnątrz, daje nam myśl starożytnych. Wtedy rzeczywiście włosy stają nam dęba, gdy ujrzymy, jaki mamy świat na opak.
„Droga bez powrotu” – to pani słowa. Nieliczni, którzy uznają istnienie niesłyszalnego porządku muzyki, nie dogadają się już z tymi, którzy wierzą tylko w to, co słychać uszami. Ci pierwsi posmakowali już piękna wiecznej harmonii i nigdy już nie będą mieli przesadnej atencji dla muzyki, którą raczy się większa część ludzkości. I na odwrót: ci, którzy „nie słyszą”, w ogóle nie pojmą, w czym rzecz. Przypomniała mi się pewna pani, która gdy puściłem jej hymn gruziński wypełniony czystymi, pitagorejskimi harmoniami, zapytała mnie: dlaczego to takie smutne?
Ja też wielokrotnie i na różne sposoby stykam się właśnie z takim zarzutem: „ale to smutne” albo „ale to nudne”. Otóż wydaje mi się, że jest to akurat efekt wyprania współczesnego ucha przez muzykę, która potrafi wyrażać tylko dwie emocje: smutek i radość. Ten zredukowany podział jest po pierwsze skutkiem ograniczenia, jeszcze w XVIII wieku, wielu skal modalnych do podwójnego trybu dur-moll. Wcześniej system ośmiu skal kościelnych (wzorowanych na skalach greckich) mógł odwzorować dużo więcej emocji. Drugim czynnikiem było powszechne narzucenie stroju równomiernie temperowanego, który również w jakimś stopniu stępia ludzkie ucho na różnice kolorystyczne pomiędzy tonacjami.
Tu wstawka dla tych, którzy nie wiedzą: skala modalna to porządek dźwięków według ich wysokości. Starożytność i średniowiecze znało ich wiele. Na temat równomiernej temperacji nie chcę się wymądrzać, wiem już z książek, że pani potrafi to powiedzieć w sposób przystępny.
Na przełomie XVII i XVIII wieku powstał system skal durowych i molowych z 24 tonacjami (12 dur i 12 moll), które wyparły stopniowo system skal kościelnych. Natomiast system równomiernie temperowany polega na podziale skali na 12 tonów w równych odległościach, powszechnie narzuconym, na przełomie XVIII i XIX wieku, muzykom w całej Europie. Zastąpił on dotychczasowe różne systemy strojenia instrumentów. Te różne systemy strojenia (chociażby najpopularniejszy z nich, tak zwany system mezotoniczny) zastąpiły strój oparty na naturalnych podziałach strun. Ta ewolucja w stosowaniu różnych strojów była konieczna ze względów praktyczno-wykonawczych – tak, by ostatecznie móc na jednym instrumencie grać w każdej z 24 tonacji.
Największym jednak nieszczęściem jest banalizacja muzyki popularnej i jej globalizacja. To wszystko stępiło współczesne ucho. Przede wszystkim zaś wyparło umiejętność rozróżniania, na podstawie skali muzycznej, ukrytej gamy emocjonalnej. Dlatego jesteśmy w pewnym sensie głusi na muzykę dawną czy tradycyjną. Nie przemawia ona do nas już tak wyraźnie, musimy się najpierw z nią osłuchać, żeby zacząć ją nie tylko odbierać, ale i „czytać”.
Wrócę do pytania o „drogę bez powrotu”. Rzeczywiście wygląda na to, że oddalamy się od siebie, i to coraz szybciej, jak galaktyki. Domyślam się jednocześnie, że jako katoliczka wierzy pani, iż ten rozziew kiedyś da się zatrzymać, może wreszcie – zniwelować. Inaczej nie odwoływałaby się pani do przykładów Boecjusza i Kasjodora, samotników, którzy przeprawili przez zalew barbarzyństwa starożytną wiedzę ku dojrzałemu średniowieczu. Kiedy zatem przyjdzie „średniowiecze nowe”?
Nie umiem dać prostej odpowiedzi. Może jesteśmy na jego progu, a może nie nadejdzie ono nigdy. Mam tu na myśli powrót do muzyki, która by wyrażała chrześcijańską kulturę. Ale jak możemy teraz pisać taką muzykę, skoro kultura przestała być chrześcijańska?
Odwróćmy tę zależność. A może to właśnie muzyka, zakorzeniona w naturalnym porządku, będzie impulsem, który zapoczątkuje odrodzenie kultury?
Owszem, widać pewne kierunki poszukiwań, istnieją nisze kompozytorów piszących muzykę w kluczu pitagorejskim, są tacy, których misją życiową jest poszukiwanie nowego idiomu muzyki sakralnej, liturgicznej. Ci najczęściej odwołują się do średniowiecznych wzorców kompozytorskich. Ale czy na tym ma polegać „nowe średniowiecze”? Jedyna odpowiedź, która wydaje mi się dobrze wskazywać kierunek, to myśl Ratzingera: przede wszystkim należy szukać Boga. Wszystko inne będzie nam wtedy przydane. Benedyktyni nie kierowali się pragnieniem budowania kultury chrześcijańskiej. Oni po prostu szukali Boga. A kulturę zbudowali przy okazji.
Etnograf Antoni Kroh wspominał przed laty, że gdy jako dziecko usłyszał, jak gra Dziadońka – góralka, pierwsze skrzypce dwudziestowiecznego Podhala – uciekł do drewutni, siadł na pieńku i rozpłakał się. O takim samym, silnym, decydującym o całym późniejszym życiu wrażeniu mówi dziś, w najnowszym filmie Adama Struga, uczennica Dziadońki, Stanisława Galica-Górkiewicz. Tak działa tradycja – jako przekaz miłości. Ale nie tylko ludzkiej miłości, upostaciowanej w relacji mistrza i ucznia. Bo przecież Dziadońka nawet mogła nie wiedzieć, że mały Antek ją podsłuchuje. Tutaj działa miłość Kogoś z góry.
Ja bym może nie przesadzała ze słowem „miłość” w kontekście tradycji. Mam takie wrażenie, że nadużywamy tego słowa i przez to strasznie rozmywamy jego znaczenie, zapominamy, co ono tak naprawdę oznacza. A ta scena, którą opisuje Kroh, raczej przywołuje mi moje własne doświadczenie. Otóż kilka lat temu przestałam oglądać telewizję i w ogóle wszelkie filmy. I po paru latach, gdy jakiś obejrzałam, to dla mnie, całkowicie „wyposzczonej filmowo”, wrażenie, które wywarł na mnie ten pierwszy film było tak ogromne, że prawdopodobnie jakoś porównywalne z tym, czego doświadczali ludzie w czasie pierwszych lat po wynalezieniu kina. Z czasem to wrażenie stępiało, bo zaczęłam z powrotem oglądać różne filmy, ale może i szkoda. W każdym razie zmierzam do tego, że my jesteśmy nieustannie bombardowani muzyką: w sklepie, na ulicy, przez radio, telewizję, reklamy, dzwonki telefonów, słuchawki w uszach, koszmarną muzykę w kościołach, czasami świetną muzykę w filmach itp. A gdyby tak wyciszyć się na kilka lat i nagle usłyszeć muzykę, i to jakąś wyjątkowo potężnie oddziałującą muzykę? Ja na pewno też bym się wtedy rozpłakała. A muzyka ma przecież niewyobrażalną siłę oddziaływania na człowieka, mówią o tym nie tylko Platon czy Arystoteles, mówią o tym również mity, jak ten o Orfeuszu czy o Amfionie. Mit zaś zawiera czasem sedno jakiegoś zjawiska, bez szczegółowego tłumaczenia, dlaczego coś się dzieje. Dlatego muzyka tradycyjna, ta pozbawiona elementów globalizacji, „urawniłowki gustów”, ma o wiele większą siłę oddziaływania, zwłaszcza na kogoś, kto się nie „zapchał” muzyczną papką lecącą zewsząd.
Zna pani środowisko badaczy i „kustoszy” muzycznej tradycji. Z całym uznaniem dla ich wielkiej pracy widzę, jak niektórzy z nich uważają, że albo już dotarli do odpowiedzi, albo są na jedynej właściwej ścieżce. I tak się do tej wizji przywiązują, że negują ją in toto propozycje drogi, jaką mają inni „tradycjonaliści”, ich koledzy po fachu. Tymczasem sama pani daje przykład Messe de Notre Dame Guillaume Machaut, w aranżacji Marcela Peresa, a wykonanej przez tradycyjnych śpiewaków z Korsyki. Peres, pani zdaniem, przyjął błędne założenie rekonstruktorskie, bo jego Korsykanie nie mieli pojęcia o kluczu pitagorejskim – ale przecież wykonali harmonie XIV-wiecznego utworu „z ostrością żyletki”. Więc może to jest właściwa droga: praktykowanie zamiast kłótni o teorię?
Oczywiście, nie jest przecież nigdzie powiedziane, że Pan Bóg może słuchać chorału w liturgii tylko śpiewanego według metody solesmeńskiej. Ani też odwrotnie: tylko zgodnie z traktatem Hieronima z Moraw. Doceniam wysiłki muzykologów i rekonstruktorów, tylko że tam też jest jakieś uwiązanie: obsesja nawiązywania zerwanych nici tradycji wykonawczych. A przecież nie do tego się sprowadza dbanie o kult Boży.
Czyli z tą niezmienną prawdą muzyki sfer jest trochę jak z obracanym kryształem – ona odbija się w lustrze epoki konkretnego pokolenia. Za każdym razem trochę inaczej.
Każda epoka ma swój gust i smak muzyczny. Wystarczy nawet posłuchać archiwalnych nagrań muzyki średniowiecznej, renesansowej czy barokowej. Jak inaczej brzmi ona na nagraniach przedwojennych, czy tych z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, ba, nawet osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych! Już nawet od bardzo nowoczesnych nagrań Peresa dzieli nas cała epoka do nagrań Graindelavoix! To już jest całkiem inne podejście do muzyki. Ludzie, którzy uczą się wciąż nowych języków, podkreślają, że każdy język ma swoją własną logikę, każdy kładzie nacisk na coś innego, jedne rzeczy da się w jednym języku wyrazić precyzyjniej, a w innym dużo trudniej jest to zrobić. Myślę, że podobnie jest z każdym pokoleniem i muzyką. Każde pokolenie wydobywa z muzyki co innego. Inny aspekt tej „odwiecznej prawdy”. Każda epoka na swój sposób odczytuje Boski logos zawarty w muzyce, zarówno w harmonii sfer, w swojej własnej duszy, jak i nawet w muzyce innych czasów.
Ale nie dokończyłam jeszcze kwestii dbałości o kult Boży. Przepraszam, że tak z uporem maniaka powracam wciąż do muzyki kościelnej, ale to Kościół przez wieki stanowił serce kultury zachodniej, to on dyktował poziom reguł w sztuce i muzyce, a nie odwrotnie. To coś niesłychanego, że muzyka kościelna obecnie stanowi popłuczyny po muzyce popularnej.
Wskazówki Platona są nadal aktualne: płytka czy ckliwa muzyka buduje płytką i ckliwą pobożność.
Front walki o odzyskanie muzyki chrześcijańskiej należy raczej przekierować na to, by przywrócić muzyce liturgicznej, tym wielkim skarbom muzyki katolickiej, jej należne miejsce – w liturgii.
Mówi pani o boskim pochodzeniu muzyki. A Bóg jest Osobą, stąd muzyka natury, kosmosu, też jest „personalna”. Także w skali człowieka. Czy w tej skali można oderwać pojęcie muzyki od osoby? Od pojęcia miłości, fascynacji, osobistego przekazu? Czy w tym rozumieniu, na przykład dźwięki swobodnie generowane przez komputer, choć jest on instrumentem stworzonym przez człowieka, można w ogóle nazywać muzyką?
Nie wiem co ma pan na myśli mówiąc „swobodnie generowane przez komputer”. W sensie muzyki tworzonej przez sztuczną inteligencję? W Centrum Nauki Kopernik jest taki robot, który generuje improwizowaną poezję, więc podejrzewam, że ktoś już wpadł na pomysł stworzenia robota komponującego muzykę. Ale to jest właśnie pytanie, czy jesteśmy w stanie stworzyć tak zaawansowaną technologię, która będzie potrafiła sama być zwierciadłem muzyki – takim, jakim jest człowiek. Bo to ta cecha sprawia, że jesteśmy zdolni komponować muzykę. Muzykę przez wielkie M.
Natomiast jeśli chodzi o ten element ludzki w muzyce, to muzyka jest dziełem człowieka i sama również ma naturę zbliżoną do natury ludzkiej, jest zapisem nieśmiertelnych idei, ubranych w cielesne dźwięki. Czyli też ma naturę cielesno-duchową!
Harmonia ontyczna duszy i ciała polega na tym, iż nie grozi człowiekowi nigdy, by jego dusza przemieniła się w ciało. Dusza również nigdy nie pragnie takiej przemiany.
A zatem muzyka powinna zawierać komponent rozumowy, ale też i emocjonalny. A także zawierać element zmysłowy, brzmieniowy. W tym roku obchodzimy pięćsetlecie śmierci Josquina des Pres, wielkiego renesansowego kompozytora, który był mistrzem komponowania takiej muzyki, stanowiącej złoty środek pomiędzy wymiarem intelektualnym i zmysłowym.
Napisała pani, że gdy muzyka „nie jest już przedmiotem naszego doświadczenia, tylko raczej tęsknoty”, nie może już w naszych oczach „odbijać harmonii wszechświata”. Ale czy zawarta w muzyce tęsknota nie może być także drogą do Boga? Chociażby blues: czy on nie liczy się już w porządku zbawienia?
Na pewno nie jest tak, że wszystkie gatunki muzyki są równe. Nie, nie są, tak jak ludzie też nie są równi. Są równi w porządku stworzenia, ale jedni są mądrzejsi, a drudzy głupsi, jedni zdolniejsi, a inni mniej zdolni – wszyscy w oczach Bożych umiłowani. I z pewnością istnieją gatunki muzyki godniejsze i mniej godne, tutaj nie ma się co oszukiwać. Ale też nie ma potrzeby wskazywania, która jest tą muzyką wyższą, a która niższą, bo to automatycznie wikła nas w rozważania wyjątków. Przecież nawet Mozart, w niektórych swoich utworach, jest prostszy i bardziej banalny od wielu twórców muzyki rozrywkowej, a z kolei różne utwory rozrywkowe bywają „bardziej poważne” od tych filharmonicznych. Zatem prostych podziałów nie ma, aczkolwiek jest sztuka wielka i jest muzyka zwykła, użytkowa. Jest muzyka dobra i muzyka zła. Trochę jak z każdym dziełem ludzkim. Ja oczywiście jestem wielbicielką muzyki dawnej, ale to nie znaczy, że nie słyszę piękna na przykład w bluesie. Bo jest on akurat bardzo wyraźnym znakiem tęsknoty ludzkiej za pięknem, dobrem i prawdą. Bo piękno zdarza się w każdym gatunku muzyki. Choć w niektórych bywa zbanalizowane.
Ale co to ma do porządku zbawienia? Czy muzyka zbawia? To jest pytanie godne romantyka. Bo romantycy w to wierzyli.
Ja go nie zadałem.
Ale mam nadzieję, że nie pyta się mnie pan o to, czy blues nadaje się na pośrednika zbawienia w liturgii?
Nie, nie o to pytam. Ale swoją drogą ciekawe, co by pani na takie pytanie odpowiedziała.
Odpowiedziałabym krótko: nie. Ja wierzę, że zbawia Pan Bóg. Natomiast muzyka może mieć udział w zbawieniu człowieka. To jest jej najwyższe powołanie: być kontynuacją Bożego Wcielenia na ziemi. A mówiąc najkrócej, muzyka spełnia tę rolę będąc muzyką liturgiczną.
Ambient, w którym nie ma rytmu, liczby ani harmonii, ale słychać głos kosmosu – czy to tylko złudzenie?
Jak to nie ma liczb? Sama wysokość dźwięku to już jest liczba. A jeśli dochodzi drugi dźwięk, to relacja pomiędzy tymi dźwiękami też jest liczbą. Dźwięki mają na nas wpływ zawsze: może to być wpływ apolliński, czyli integralizujący, albo dionizyjski, czyli powodujący ekstazę – wyjście z siebie. Obstawiałabym, że ambient to jest raczej typ dionizyjski, może akurat nie energetyzuje człowieka, nie wprowadza w szał, ale powoduje wyjście z siebie w inny sposób.
Przykład z kołem kwintowym uczy nas jednak, że muzyczna harmonia liczb nie jest harmonią doskonałą. Tu kolejna wstawka dla profanów, proszę wybaczyć skrajne uproszczenia. Jeżeli na klawiaturze fortepianu zagramy dwanaście kolejnych kwint, to na przestrzeni siedmiu kolejnych oktaw dolne C spotka się z górnym. Ale w rzeczywistości fizycznej, którą odzwierciedla strój nietemperowany, takie spotkanie nie nastąpi: górny dźwięk jest troszkę obok naszego fortepianowego górnego C. A przecież kwinta to podstawowy interwał systemu Pitagorasa, silny i niewątpliwie apolliński, aż proszący się, by z jego „klocków” zbudować pełną harmonię. Dlaczego w takim razie koło kwintowe się nie domyka?
Dla mnie to niedomykanie się koła kwintowego jest śladem wydarzenia, jakim był grzech pierworodny. Bo jak inaczej można objaśnić fakt, że doskonała pitagorejska teoria muzyki nie działa, a raczej działa, ale trzeba brać poprawkę na ten fakt niedomykania?
A może chodzi o to, że Bóg jest harmonią, ale harmonia nie jest Bogiem? On jest w harmonii, ale jest też ponad tym pojęciem. Może ta drobna nieścisłość w wynikach obliczeń koła kwintowego – to Jego dowcipny dla nas sygnał?
Tak, też można tak to interpretować. Ja jednak stawiam inną, zuchwałą tezę: koło kwintowe się nie domyka właśnie z powodu grzechu pierworodnego. Co w muzyce powoduje szereg różnych kłopotów praktycznych.
Użyła pani zwrotu „ślad wydarzenia”, mówiąc o procesach dziejących się w skali kosmicznej. To może ta dyskretna dysharmonia jest swego rodzaju „promieniowaniem tła”?
Tym razem trafił pan w dziesiątkę. W fizyce funkcjonuje teoria, która mówi o tym, że istnieje rodzaj promieniowania, które jest śladem i echem Wielkiego Wybuchu. Myślę, że ten model można przenieść na grunt metafizyki.
Wiele miejsca w swoich książkach poświęciła pani doskonale pitagorejskiej muzyce Bacha. Za Albertem Schweitzerem powtarza pani, że „Pachelbel, Böhm i Buxtehude, mistrzowie w tej dziedzinie, tworzą formy, nie dane im jest jednak tchnąć w nie ducha”. Ale może „formy bez ducha” są potrzebne jako etap wstępny? Może bez Buxtehudego nie byłoby Bacha?
Zapewne byłby Bach, on się przecież wzorował na całych pokoleniach swoich poprzedników. Ale może byłby nieco uboższy, Buxtehude był dla niego jednym z ważniejszych mistrzów.
Na koniec jeszcze jeden cytat: „Tak więc Bach jest kresem. Nic od niego nie wychodzi; wszystko tylko do niego prowadzi”. Ojciec Błażej Matusiak w eseju zamieszczonym obok naszej rozmowy wspomina Martina Le Franc, XV-wiecznego poetę burgundzkiego, który widząc, jak współcześni mu kompozytorzy zbliżają się do muzycznej doskonałości, podejrzewał w tym zapowiedź bliskiego końca świata. Może tak jest z Bachem: po nim już tylko apokalipsa?
Ach, kusi mnie pan do pesymistycznej puenty. Bo ja, niestety, mam tendencję do pesymizmu: umierać, ale powoli i tym podobne. Ale z Bachem jest trochę inaczej. Owszem, jest on świętym Tomaszem muzyki, dokonał absolutnej syntezy całego dotychczasowego dorobku kompozytorów muzyki zachodniej, ale też nie został w swoich czasach dostatecznie doceniony. Po śmierci został niemal całkowicie zapomniany, wydobyli go dopiero i odkryli ponownie właśnie romantycy. Ale cóż z tego, skoro w pewnym sensie byli już w innym miejscu. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Mogli go podziwiać jedynie jako mistrza przeszłości. Bo przez ten czas dokonała się muzyczna rewolucja, której uosobieniem jest Beethoven. I w pewnym sensie cały czas żyjemy w epoce postromantycznej rewolucji. A z kontrrewolucją jest zawsze ten kłopot, że nie wiadomo, jak jej dokonać, aby nie robić nowej rewolucji, tylko z przeciwnym znakiem.
W wyróżnieniu cytaty z książki „Zwierciadło muzyki”.
Obraz na stronie głównej – John Everett Millais Niewidoma dziewczyna, commons.wikimedia.com
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.