Polacy odruchowo myślą o sobie jako o przegranych. Fakty są takie, że nie jesteśmy w oblężonym Mieście. Nauczmy się wygrywać, a przy tym nie popadać w hurraoptymizm ani pogardę dla innych.
Polacy żyją w świecie wiecznej Jałty. Ta zgrabna fraza Piotra Skwiecińskiego ma już prawie dziesięć lat, ale pozostaje aktualna. Ostatnio widzieliśmy to po reakcjach polskich mediów na wizytę Emmanuela Macrona w Chinach. Wyobraźnia każdego człowieka i wspólnoty – w tym narodowej – jest formowana przez doświadczenia z przeszłości. Ciężko więc dziwić się, że Polacy mają z tyłu głowy lęk przed kolejną „zdradą Zachodu”. Jednocześnie musimy sobie jasno powiedzieć, że nie jesteśmy już skazanymi na piękne umieranie bojownikami o wolność, tylko obywatelami niepodległego państwa, które mocno wzbogaciło się przez ostatnie trzy dekady. Potrzebujemy, by nasz „mental” w większym stopniu uwzględniał złożoność polityki międzynarodowej, która nie jest wielkim starciem Obozu Dobra i Obozu Zła.
„Francja wybrała sojusz z Chinami przeciwko USA”, „Macron jest po prostu kretynem, który chce zorganizować nowe Monachium”, „nie ma sensu przejmować się Francją, to upadłe państwo pełne protestów ulicznych i muzułmanów” – te narracje zdominowały polską infosferę kilka dni temu. Polacy kiedyś kochali Francję, naiwnie idealizując Napoleona, a dziś często przeginają w drugą stronę. Jeśli Paryż jest tylko stolicą upadłego, gnijącego imperium, z którym nikt się nie liczy, to dlaczego po kolei w ciągu czterech miesięcy Macrona z wielką pompą przyjęli na kilkudniowe wizyty przywódcy obu najważniejszych państw świata? Teraz zrobił to Xi Jinping, ale przecież także Joe Biden to właśnie na cześć Macrona wydał pierwszy i jedyny jak dotąd w ciągu ponad dwóch lat prezydentury oficjalny, uroczysty state dinner w Białym Domu.
O co więc chodzi w grze Macrona? Prezydent Francji ma dwa cele. Po pierwsze, chce uniknąć nowej zimnej wojny lub przynajmniej maksymalnie odsunąć ją w czasie. Nie chce podziału świata na dwa bloki – amerykański i chiński – tylko przetrwania pola manewru dla mniejszych państw. Zgodnie z tradycją generała de Gaulle’a chodzi tu o przeciwdziałanie zredukowaniu Francji do roli wasala Waszyngtonu, ale także o generalne obniżenie napięć i zmniejszenie szans na nową wojnę światową. To de Gaulle przyspieszył francuski program nuklearny, dzięki któremu Paryż jest jedynym państwem na Starym Kontynencie z bombą atomową, a więc niemuszącym liczyć na amerykański parasol bezpieczeństwa. To także on jako pierwszy zachodni przywódca nawiązał stosunki dyplomatyczne z Chinami Mao Zedonga już w 1964 r., długo przed manewrem Nixona i Kissingera.
Generał starał się rozgrywać podziały wewnątrz obozu komunistycznego, budując równoległe kanały i z Moskwą i z Pekinem, ale także z Warszawą Gomułki i Bukaresztem Ceausescu, które odwiedził. Oferta jest prosta – my Francuzi, my Europejczycy Zachodni, jesteśmy sojusznikami USA, ale zachowujemy pewien poziom samodzielności. Jeśli miałaby wybuchnąć wojna, wszyscy na tym stracimy. Zwłaszcza konflikt w Europie – obrywalibyśmy my – Francuzi oraz wy – Polacy i Rumuni. Bardziej niż Amerykanie i Sowieci. Uspokajajcie więc swoich nadmiernie chętnych do bitki sojuszników (protektorów), a my będziemy uspokajać swoich. Nasz „Wiesław” zawiódł de Gaulle’a, ale Mao realnie zdystansował się od Moskwy. Jednocześnie Francja jasno stawała po stronie USA w krytycznych chwilach, jak podczas kryzysów berlińskiego i kubańskiego.
W sprawie Tajwanu Macron chce jak najdłużej utrzymać status quo – bez chińskiej agresji, ale też bez ogłaszania niepodległości wyspy i nawiązywania z nią oficjalnych stosunków dyplomatycznych przez państwa zachodnie. Przypomnijmy, że Francja, Polska, kraje Europy, ale także USA cały czas uznają politykę jednych Chin – Tajwan jest dla nas de iure częścią tego samego państwa, co Chiny kontynentalne, z którymi mamy relacje dyplomatyczne.
Nikt w Europie nie ma wobec Tajwanu formalnych zobowiązań sojuszniczych. Ta „symetrystyczna” deklaracja Macrona z pewnością nie spodobała się Amerykanom. Z drugiej strony towarzyszyło jej demonstracyjne przepłynięcie francuskiego okrętu wojskowego przez Cieśninę Tajwańską. Jest tu i kij i marchewka.
Dla nas ważniejsza jest Ukraina. Macronowi zależy na tym, by wojna nie przerodziła się w konflikt globalny i zakończyła trwałym pokojem. Stąd jego deklaracje o tym, że „ma nadzieję przemówić do rozsądku” Pekinowi i powstrzymać go przed wysyłaniem Rosji broni. „Xi Jinping mówił o europejskiej architekturze bezpieczeństwa. Jednak nie może być europejskiej architektury bezpieczeństwa, jeśli w Europie są kraje napadnięte albo zamrożone konflikty” – to z głośnego wywiadu Macrona po wizycie.
Wszystko to pięknie brzmi. Wydaje się jednak, że na razie Chińczycy w swoim stylu konsekwentnie wyczekują. Prawdopodobnie pomagają Rosjanom wywiadowczo. Kupują też od nich ropę, korzystając z okazji by zdobyć taniej surowce. Putin w marcu w Moskwie przekonywał z pewnością Xi, by ten zaczął go wspierać militarnie, a Macron w kwietniu w Pekinie i Kantonie by tego nie robił, zadzwonił do Zełenskiego i naciskał na Rosję w celu zakończenia wojny. O ile wiemy, ani jeden ani drugi nie osiągnął celu.
Po czternastu miesiącach wojny widzimy, że przy całej krytyce – często zasłużonej – postawy państw Europy Zachodniej, oraz przy całej obawie przed zorganizowaniem przez Moskwę wielkiego sojuszu państw niezachodnich, Ukraina może liczyć na znacznie większą pomoc ze strony swoich potencjalnych partnerów niż Rosja ze strony swoich. Kijów otrzymuje dużą pomoc wojskową od państw NATO, gdy Moskwa może liczyć tylko na ograniczone wsparcie Korei Północnej i Iranu (ostatnio mówiło się też o Egipcie). Dotykamy tu kluczowej sprawy z punktu widzenia Polski. Czy będziemy graniczyć z Rosją względnie osamotnioną – choć nigdy nie będzie to Rosja w pełni izolowana politycznie – czy z Rosją, za którą będą twardo stały Chiny, Indie oraz liczne państwa Azji, Ameryki Południowej i Afryki?
Polacy odruchowo myślą o sobie jako o przegranych. Fakty są takie, że nie jesteśmy w oblężonym Mieście. Nie jesteśmy tymi, których dotknęło nieszczęście, a więc są zawsze samotni – obrońcami Dalajlamy, Kurdami ani afgańskimi góralami. Dość skutecznie narzucamy swoją agendę. Po zajęciu Krymu w 2014 r. ponad 80% Francuzów i Niemców była przeciwna zbrojeniu Ukrainy. Dziś popiera to większość tu i tu. Ba – wśród sympatyków każdej z sześciu największych partii we francuskim parlamencie pomoc zbrojną popiera już ponad 40%. Nauczmy się wygrywać, a przy tym nie popadać w hurraoptymizm ani pogardę dla innych.
CZYTAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.