Ten sam schemat przerabialiśmy na Węgrzech wiosną zeszłego roku, w Izraelu jesienią, a teraz nad Bosforem. Punktów wspólnych jest jednak wystarczająco wiele, by miało sens mówienie o szerszym trendzie i zastanowienie się nad ogólnymi wnioskami dla świata (zachodniego), Europy i Polski.
Rządząca przez wiele lat „populistyczna” prawica z silnym, wyrazistym przywódcą na czele mimo problemów gospodarczych i zużycia się władzy wygrywa ze zjednoczoną opozycją, która zgromadziła pod jednym sztandarem najróżniejsze środowiska od prawa do lewa oraz obiecywała powrót do kursu prozachodniego i demokratyczno-liberalnego. Ten sam schemat przerabialiśmy na Węgrzech wiosną zeszłego roku, w Izraelu jesienią, a teraz nad Bosforem. Oczywiście każdy z tych krajów jest inny kulturowo, religijnie i tożsamościowo. Sytuacja polityczna w każdym była i jest istotnie inna. Oczywiste jest też, że zjawisko nie musi powtórzyć się w kolejnych państwach, a historia nie jest zdeterminowana. Punktów wspólnych jest jednak wystarczająco wiele, by miało sens mówienie o szerszym trendzie i zastanowienie się nad ogólnymi wnioskami dla świata (zachodniego), Europy i Polski.
Nieskuteczne zaklęcia demokracji liberalnej
XXI wiek będzie okresem kolejnych tryumfów demokracji liberalnych. Liberalno-progresywne „zachodnie wartości” będą podbijać kolejne kraje i kontynenty. Prawa człowieka rozumiane jako wehikuł do emancypacji jednostki będą uzyskiwały wyraźny prymat nad zobowiązaniami wobec wspólnoty. Sukcesy polityczne zagwarantują kolejne młode roczniki będące tylko dalej i dalej od religii, narodu, rodziny, aksjologicznie coraz bardziej „zachodnie”. Jeśli prawica chce przetrwać, musi się zmodernizować, otwierać na kolejne „prawa mniejszości”, uznać milcząco hegemonię kulturową lewicy. Być prawą flanką systemu, nie jego kontestatorem. Jakiekolwiek działania odbiegające na umowne prawo od status quo wywołają „efekt wahadła” i jeszcze większe zwycięstwo lewicy.
Ile razy słyszeliśmy wszystkie te magiczne zaklęcia, te wszystkie „prawa historii” podawane nam jako dogmaty wiary, podobnie jak kiedyś teza o nieuchronnym zastąpieniu gospodarki kapitalistycznej przez komunistyczną? Każdego dnia jesteśmy nimi bombardowani przez polityków, media, wykładowców akademickich. Wszelkich „ekspertów” i wszelkie „autorytety”. A jeśli fakty nie zgadzają się z teorią, tym gorzej dla faktów!
Sondaże są jednoznaczne. Erdoğan na pewno przegra wybory. Co najwyżej może je sfałszować i utrzymać się u władzy brutalną siłą. To też słyszeliśmy milion razy przez ostatnie miesiące, tygodnie, godziny. A jednak to on wygrał – zdobył wyraźną większość w wyborach parlamentarnych, a w prezydenckich zabrakło mu kilku promili do 50,01% i zwycięstwa w I turze (dostał 49,5%, a jego rywal 44,89%). Prawie na pewno to on ponownie zostanie głową państwa za dwa tygodnie. A nawet gdyby jakimś cudem przegrał, nowy prezydent obiecujący powrót systemu parlamentarnego… miałby przeciwko sobie parlament. Era Erdoğana potrwa więc prawdopodobnie przynajmniej 26 lat (2002-2028). To praktycznie tyle samo, co rządy Mustafy Kemala Atatürka i jego premiera, a potem następcy İsmeta İnönü, czyli klasyczna epoka kemalistowska między powołaniem Republiki Turcji w 1923 r. a przejęciem władzy przez świecką centroprawicę Adnana Menderesa w 1950 r. wskutek pierwszych demokratycznych wyborów w Turcji, na pamiątkę których Erdoğan wybrał właśnie 14 maja (73. rocznica) na datę obecnej elekcji.
Na trudne czasy – po pierwsze stabilność
Z sukcesu Erdoğana wypływają jeszcze co najmniej dwa istotne wnioski oprócz tego, że historia się bynajmniej nie skończyła. Po pierwsze, w czasach zawirowań politycznych i gospodarczych ludzie bardziej niż zwykle pragną bezpieczeństwa, silnej władzy i stabilności. Sympatyczny „turecki Gandhi” Kemal Kılıçdaroğlu chciał „łączyć, nie dzielić”. Odejść od wprowadzonego przez Erdoğana gaullistowskiego systemu naznaczania silnego przywódcy przez naród na rzecz upodmiotowienia parlamentu, partii i typowych dla demoliberalizmu „niezależnych ekspertów”. Nie dawał bezpieczeństwa w trudnych czasach, bo sam nigdy nie był nawet ministrem ani burmistrzem dużego miasta – jest tylko od trzynastu lat szefem partii opozycyjnej. Jego potencjalne rządy mogły kojarzyć się z chaosem, bo reprezentował koalicję niezwykle różnorodną politycznie, ideologicznie, religijnie, a nawet narodowościowo.
Wielu Czytelników pomyślało pewnie – dobra dobra, prawicowy tryumfalizm, Erdoğan wygra tylko o kilka punktów procentowych, nie ma przecież żadnych reguł. Raz wygrywają różnego rodzaju narodowi populiści, innym razem politycy wspierani przez liberalno-lewicowy establishment. To oczywiście prawda. Zwróćmy jednak uwagę jacy. Największe porażki populizmu z demoliberalizmem w ostatnim czasie miały miejsce w USA i Brazylii.
Joe Biden wygrał z Donaldem Trumpem, który rządził tylko cztery lata i robił to w sposób chaotyczny. To Biden reprezentował spokój, stabilność i bezpieczeństwo jako doświadczony przywódca, senator 36 lat (1973-2009) i dopiero co wiceprezydent przez 8 lat za Obamy (2009-17). Biden miał też za sobą relatywnie zjednoczoną Partię Demokratyczną. Podobnie było w przypadku Luli. Bolsonaro też rządził dopiero cztery lata i chaotycznie. Lula jest zaś byłym dwukadencyjnym prezydentem z lat 2003-11 oraz podobnym do Bolsonaro silnym, wyrazistym latynoamerykańskim przywódcą. Doświadczonym zawodnikiem, który miał „posprzątać ten bałagan”.
W przypadku Turcji, Węgier i Izraela bezpieczeństwo i stabilność naprzeciw chaosu i braku doświadczenia reprezentowali odpowiednio Erdoğan, Orban i Netanjahu. Za każdym razem wygrywała ta lub inna polityczność. Nigdy nie wygrywała mdła kompromisowość ani technokratyczne „rządy niezależnych ekspertów”.
CZYTAJ TAKŻE:
PŁAZA: Wybory w Turcji. Zmieni się wiele, by nie zmieniło się nic?
KITA: Bibi na dachu, czyli odbudowa Anatewki i nowy Izrael
Dalej od centrum
Drugi ważny wniosek to zanegowanie kolejnego demoliberalnego dogmatu – „wygrywa ten, kto jest bardziej centrowy”. Zazwyczaj działał on zresztą w jedną stronę – podobnie jak magiczny „efekt wahadła” był używany do przekonywania prawicy, że po prostu musi ustępować w kolejnych kwestiach. Tymczasem w Turcji jednym z kluczy do zwycięstwa okazali się nacjonaliści. MHP – kiedyś opozycyjne, dziś narodowy koalicjant Erdoğana – utrzymało poparcie na poziomie z poprzednich wyborów, gdy prezydenckie AKP wyraźnie straciło (z 42,6% na 35,6%). Znaczenie MHP, bez którego AKP nie ma większości, w kolejnej kadencji będzie większe niż w poprzedniej. Trzecie miejsce w wyborach i 5%, które nie przypadło ani Erdoğanowi, ani Kılıçdaroğlu, a teraz zdecyduje o wynikach II tury, zdobył zaś były poseł MHP, dziś niezależny nacjonalista Sinan Oğan.
Pamiętamy, jak w 2020 r. Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski rywalizowali o wyborców Krzysztofa Bosaka. Orbanowi w wyraźnym zwycięstwie rok temu pomogło przejście Jobbiku do koalicji z centrolewicą oraz powstanie w kontrze do zdrady Jobbiku partii Nasza Ojczyzna, który to ruch niezależnych nacjonalistów zajął trzecie miejsce z wynikiem wyraźnie lepszym niż przewidywany. Netanjahu wygrał jesienią, bo wprowadził do parlamentu i zmobilizował całą prawicę, włącznie z izolowanymi wcześniej twardymi nacjonalistami i szowinistami. Wreszcie Biden i Lula zmobilizowali nie tylko liberałów, centrum i wszelkie wielbione przez establishment „mniejszości etniczne i seksualne”, ale także klasę pracującą i robotniczą lewicę. Jesienią zobaczymy, czy te same schematy powtórzą się nad Wisłą.
POSŁUCHAJ:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.