Wierzę w Kościół, który jest i stara się być Matką i Nauczycielką. Również takiego Kościoła osobiście potrzebuję. Nie wierzę zaś tym, którzy naśladując letnich pastorów, chcą uczynić z Kościoła zabieganą wolontariuszkę, służalczym truchtem uciekającą od prawdy o Bogu i o sobie.
Służalczym truchtem. Głównie w taki sposób porusza się pastor Nate. Jakby chciał podkreślić, że spieszy się, by wyjść naprzeciw zachciankom i potrzebom osób ze swego otoczenia. Jakby uważał, że nie wystarczy pójść i pomóc, ale trzeba jeszcze zasygnalizować wszystkim własną gorliwość, przyspieszając kroku. Jego lizusowski pośpiech naznaczony jest uniżeniem. Towarzyszą mu łagodne słowa i zapewnienia o oddaniu. Wśród wypowiedzi pastora nie znajdziemy krytyki względem jego rozmówców. Trafimy za to na uwagi zdradzające lekki sceptycyzm wobec własnej tradycji oraz próby dystansowania się od jakiegokolwiek kategorycznego nauczania. Nate jest prędki do pomocy, czuły i empatyczny. A jednak pomimo wianuszka nowoczesnych cnót, które pastor niewątpliwie posiada, nie jest przekonujący ani dla swoich najbliższych, ani dla publiczności. Jego, pochodząca z Kambodży, żona sugeruje nawet, że mówiąc innym jedynie miłe rzeczy, Nate przykłada rękę do psucia świata. W pewnym momencie kobieta stwierdza też, że małżonek jej osobiście do wiary nie przekonał. Miły pastor prędko odpowiada, że nie pragnął jej – dotkniętej traumą związaną z pamięcią o ludobójstwie w ojczystym kraju – do niczego przekonywać. Pragnął jej jedynie towarzyszyć. Retoryka pastora jest równie mdła jak jego dobroć. Otaczające go postaci są pełnokrwiste. Chodzą, a nie poruszają się sztucznym, służalczym truchtem. Kłócą się i konfrontują; nie próbują zagadywać problemów za pomocą gładkich komunałów. Mają własne zdanie, a nie starają się za wszelką cenę dopasować do rozmówcy. Pastor Nate jest truchtającą pustką. Zewnętrzne wyrazy uniżenia i dobroczynności, mają jedynie maskować, że nie ma tak naprawdę nic do zaoferowania. Duchowe przesłanie wyciekło. Pozostał truchtający manekin.
Sztuka „Łyse siostry” (ang. Bald Sisters) miała swoją światową premierę w Chicago, pod koniec 2022 roku. Jej bohaterkami są Him i Sophea – córki uchodźczyni z Kambodży. Okazją do spotkania sióstr staje się śmierć matki. Strata przywołuje mnóstwo wspomnień. Odsłaniają one mroczne dziedzictwo kraju pochodzenia sióstr, trud asymilacji w Stanach Zjednoczonych oraz kulturowy zamęt związany z emigracją. Ukazane są również kryzysy, w które obecnie uwikłane są kobiety. Him jest łysa wskutek chemioterapii. Sophea wskutek kryzysu tożsamości, przez który zwraca się w kierunku duchowości Wschodu. Pozostałymi postaciami są: wspomniany pastor Nate – mąż Him, oraz Syryjczyk Seth – muzułmanin, w romans z którym wdaje się Sophea. Spektakl zebrał niezłe recenzje, chwalono kreacje aktorskie kobiet, podejście do traumatycznych doświadczeń z Kambodży oraz ukazanie Stanów Zjednoczonych jako miejsca nowego początku, bezpieczeństwa i nadziei.
Mnie zaś najbardziej zaintrygował wątek religijny. Powszechnie wiadomo, że obowiązującą obecnie w kręgach artystycznych religią jest woke ideology. Spektakle zgodne z tą ortodoksją zajmują się krzywdami i traumami określonych grup, co niesie ze sobą wezwanie misyjne i ascetyczne. Misją zwykle jest polityczne wsparcie patronów owych grup. Ascezą zaś, gotowość do poświęcenia własnych dóbr na rzecz osób, które doświadczyły fizycznych i symbolicznych krzywd. Trauma w tych dziełach funkcjonuje jako źródło politycznego i finansowego kapitału. Trzeba powiedzieć, że „Łyse siostry” – na tle schematycznych katechez współczesnych, piszących ideologów – są dość orginalne. Tradycyjnie rozumiana religia w życiu emigrantek z Kambodży i osób z ich otoczenia jeszcze coś znaczy. Nie jest dawno przezwyciężonym i po wielokroć upokorzonym wrogiem, którym już nie warto się zajmować. Właśnie w religii bohaterki szukają ukojenia i choćby przebłysku sensu w obliczu straty matki. Trauma zaś nie jest cennym lewarem w polityczno-społecznych targach, ale ciężarem, do dźwigania którego szuka się pomocnych Cyrenejczyków i od którego pragnie się wybawienia.
W spektaklu jednak religia religii nie jest równa. Z powagą prezentuje się buddyzm jako kierunek duchowych poszukiwań, mogący pomóc obłaskawić pustkę wielkomiejskiej, amerykańskiej kultury. Z szacunkiem podchodzi się do islamu – gdy Seth śpiewa arabską, żałobną pieśń, czuć prawdziwy patos chwili. Na tym tle chrześcijaństwo, które reprezentuje pastor Nate, nie wydaje się poważną alternatywą. Jawi się jako religia, która powątpiewając sama o sobie, wybrała bezpieczeństwo i banał eskapistycznej dobroczynności. Podczas gdy Sophea z przekonaniem mówi o buddyzmie, a Seth bez wahania zaczyna śpiewać po arabsku, pastor Nate intelektualnym truchtem próbuje uciec od jakiegokolwiek nauczania czy próby wzniesienia serc ku Bogu. W konsekwencji nie jest w stanie dać żadnej nadziei. Nie jest nawet w stanie zaoferować modlitewnej wspólnoty w doświadczeniu straty. Siostry znajdują duchowe oparcie gdzie indziej. I choćby nad pastorem widniała aureola, potwierdzająca że liberalne cnoty rozwinął w stopniu heroicznym, niewiele to zmienia. Gdyby do świętego tekstu własnej religii Nate przywiązywał większą wagę niż do informatorów przeznaczonych dla amerykańskiej klasy średniej, wiedziałby, że stał się zwietrzałą solą, przeznaczoną na podeptanie. I że tak naprawdę, sam siebie depcze swoim żałosnym, służalczym truchtem.
Kiedy spektakl dobiegł końca i ucichły zasłużone oklaski, aktorzy ku zaskoczeniu publiczności nie opuścili od razu sceny. Przemówił mężczyzna, który wcielał się w rolę pastora. Zachęcał widzów, by ci opuszczając teatralną salę, zwrócili uwagę na ochotników, stojących z puszkami i wsparli dzieła dobroczynne promowane przez teatr. Niedawno rozpoczął się nowy rok liturgiczny. Na polskich i polonijnych parafiach towarzyszy mu hasło „Wierzę w Kościół Chrystusowy”. Gdy wychodziłem ze spektaklu, właśnie z tego zdałem sobie sprawę: że wierzę w Kościół. Wierzę w Kościół, który jest i stara się być Matką i Nauczycielką. Również takiego Kościoła osobiście potrzebuję. Nie wierzę zaś tym, którzy naśladując letnich pastorów, chcą uczynić z Kościoła zabieganą wolontariuszkę, służalczym truchtem uciekającą od prawdy o Bogu i o sobie. Ani pastor Nate, ani wizja chrześcijaństwa, którą ucieleśniał, nie były dla mnie przekonujące. Nie wsparłem zbiórki. Gdy wróciłem do domu, wysłałem za to datek instytucji, promującej solidną, katolicką edukację.
SŁUCHAJ TAKŻE: