KUŹ: Czego chcemy od Rosji?

Photo by Ehimetalor Akhere Unuabona on Unsplash

Rosja złapała drugi oddech w Donbasie, tymczasem w Polsce, UE i USA rośnie świadomość tego, jak wielkie będą koszty społeczne i gospodarcze sankcji. Coraz więcej rozważań streścić można słowami: „Po co nam to? Przecież Rosja nie zniknie, a Ukraina nie pokona całego imperium Putina. A co, jeśli Kreml sięgnie po broń nuklearną?”. To czas, w którym zwolennicy sankcji i pomocy Ukrainie powinni poświęcić więcej uwagi odpowiedniej komunikacji.

Marek Jurek wraz z Łukaszem Warzechą słusznie zauważają brak wizji powojennego ładu u polskich polityków. Częściowo wynika to jednak z faktu, że nie wiadomo jeszcze jak potoczy się bitwa o Donbas. Z jednej strony wojska ukraińskie są obecnie w bardzo trudnej sytuacji ze względu na ciągły ostrzał artyleryjski kluczowych miast. Z drugiej, sytuację mogą zmienić wkrótce wysłane do Ukrainy uzbrojenie w tym systemy rakietowe HIMARS i coraz większe wyczerpanie Rosjan. Oczywiście ryzyko jest ogromne, również dla Polski. Rosjanie mogą zaatakować głowicami dalekiego zasięgu i nasze terytorium, po to aby przerwać linie dostaw sprzętu. Przestrzegałbym jednak przez szybkim nieprzemyślanym traktatem pokojowym, który skupiałby się tylko na statusie terytoriów spornych, tak jak czyni to tzw. włoski plan. Pokój powinien dawać pewne gwarancje na przyszłość również innym sąsiadom Rosji, a aby tak się stało, powinien nosić pewne znamiona rosyjskiej porażki. Inaczej będzie tylko czasowym rozejmem.

 

Czy Rosję można wymazać?

To oczywiste, że kraju takiego jak Rosja nie da się „wygumkować”, jak to ujmuje Łukasz Warzecha.  Nie sądzę  jednak, aby nawet największe polskie jastrzębie chciały kolejnej dymitriady, co zarzuca się czasami Pawłowi Kowalowi czy Janowi Marii Rokicie. Nie wierzę też w ślepe parcie do eskalacji ze strony Joe Bidena. Wydaje się raczej, że w ogólnym zarysie zarówno sąsiedzi Rosji, jak i Stany Zjednoczone chcą, aby Kreml zrozumiał wreszcie, że właściwie w żadnym ważnym cywilizacyjnym aspekcie nie jest już globalnym mocarstwem. Może tylko grozić głowicami nuklearnymi, nie może jednak budować wokół siebie rozległych hegemonicznych stref wpływów. Kraj o takiej a nie innej gospodarce i demografii nie ma po prostu ku temu żadnych danych. I mówię tu celowo o wszystkich sąsiadach Federacji Rosyjskiej, nie wyłączając Białorusi i Chin. One też wolałyby, aby rosyjskie elity pogodziły z pozycją, jaką w globalnym ładzie ich kraj realnie zajmuje, a nie sugerowały, że jak to ujął Putin „niepotrzebny im świat, w którym nie ma miejsca dla Rosji”.

W tym cała rzecz. Na świecie jest oczywiście miejsce dla Rosji i Rosjan. Problem polega na tym, że ono się im nie podoba, chcą więc niejako wymienić świat. Można oczywiście im ulec, ale wtedy wszyscy stajemy się zakładnikami ich wizji. Można im się też przeciwstawić, ale wtedy faktycznie ryzykujemy starcie nuklearne. Nie sposób jednak tego ryzyka w jakimś zakresie nie ponieść. Co bowiem jest na końcu drogi ulegania szantażom? Czy jeśli np. Władimir Putin powie: „NATO i UE ma się rozwiązać, a każdy kraj OBWE będzie odtąd przekazywał nam 1% swojego PKB, inaczej wcisnę guzik”, to też należałoby te żądania spełnić?   

W największym skrócie: ta wojna postawi kropkę nad i po rozpadzie Związku Radzieckiego, albo będzie początkiem odbudowy dawnego imperium wraz z jego satelitami. Trzeciej opcji nie ma. Nie zapominajmy, że fakt iż ZSRR rozpadł się właściwie bezkonfliktowo jest przez Rosjan postrzegany nie jako sukces, tylko jako podwójna porażka. W rosyjskim życiu politycznym trwa bowiem bardzo silny mit głoszący, że nie należało pasować bez powiedzenia „sprawdzam”. To do niego odwoływał się generał Janajew, kiedy porwał się zbrojnie na władzę wraz ze swoimi puczystami. To do niego pił Putin w swojej słynnej lutowej mowie wojennej, kiedy mówił o upadku ZSRR jako o „lekcji”, z której należy wyciągnąć wnioski i tym razem okazać zdecydowanie, którego wtedy zabrakło.

Fukuyama w tym sensie mylił się w sposób więcej niż fundamentalny. Historia się nie skończyła, tylko zapadła w drzemkę. Dogrywka po 1989 była z dzisiejszej perspektywy nieuchronna. Oczywiście nie chodzi w niej o to, aby doprowadzić do wojny wszystkich ze wszystkimi, być może nuklearnej, czy też w jakiś niewyobrażalny sposób krzywdzić Rosjan. Istnieją przecież przykłady rewizjonistycznych mocarstw rzucających wyzwanie Zachodowi, które nie tylko nie zostały „wygumkowane”, ale przegrały niejako na własną korzyść. Niemcy dziś przewodzą Europie, a Japonia jest technologiczną potęgą w Azji. Tyle, że nim do tego doszło zarówno Japonia jak i Niemcy najpierw musiały ważny konflikt przegrać i mieć tej przegranej pełną świadomość, zamiast mamić się gdybaniem o niewykorzystanych szansach i ciosach w plecy.

Błąd niemieckich decydentów w relacjach z Moskwą polegał poniekąd na niezrozumieniu sensu własnej niemieckiej historii. Schroeder i Merkel, jeśli brać za dobrą monetę to co sami mówią, chcieli Rosję odwieść od militaryzmu tylko mocą powiązań handlowych bez konieczności krwawego pożegnania z bronią. Nie udało się. Dlaczego jednak miałoby się udać, skoro nie udało się również z nieporównywalnie bardziej „handlowymi” i mieszczańskimi Niemcami?

Czy Rosja jest odporna na straty?

Trzeba mieć nadzieję, że tym razem by dojść do politycznej stabilności na Wschodzie nie będziemy musieli oglądać konfliktu aż tak poważnego i wymagającego tak wielkich strat jak pierwsza i druga wojna światowa. Ta nadzieja nie jest szczęśliwie płonna. Wbrew rozmaitym mitom o jakiejś niebywałej rosyjskiej wytrzymałości na głód, wojnę i kryzys w dwudziestym wieku ojczyzna Puszkina kilkakrotnie  na niepowodzenia wojskowe i związane z nimi trudności bytowe reagowała szybkim, gwałtownym wybuchem. Wyjątkiem była tylko wielka wojna obronna po inwazji Hitlera, wynikało to jednak w dużej mierze z bezmyślnie brutalnej polityki samych Niemców. Gdyby tylko ją zrewidowano, pojawiłoby się zapewne więcej ludzi takich jak słynny kolaborant generał Andriej Własow. 

Poza tym widać jednak wyraźny schemat: od wojny przegranej lub pyrrusowego zwycięstwa do rewolucji. Po klęsce pod Cuszimą mamy rewolucję lutową, po załamaniu się ofensywy Brusiłowa rewolucję październikową, a po wycofaniu się z Afganistanu (przy znacznie mniejszych przecież stratach niż obecnie) ZSRR ostatecznie stracił wiarę w swoje siły i wkrótce upadł. Oczywiście tych procesów nie widać od razu w, tak zwanych, badaniach opinii publicznej. Zresztą któż jeszcze wierzy w to, że Rosjanie w jakichkolwiek sondażach mówią prawdę? Istnieje jednak pewna prawidłowość nawet w ich cynizmie. Zgadzam się w tym sensie ze słynnym szachistą Garry’m Kasparovem, który powiada, że stosunek rosyjskiego społeczeństwa do władzy przypomina strategię białego niedźwiedzia, który jak wiadomo nigdy nie sygnalizuje ataku, po prostu w pewnym momencie nagle uderza.

Sprawy mogą przybrać zaskakujący obrót, tym bardziej, że pomijając nawet same  sankcje, wkrótce Putinowi może nie starczyć mięsa armatniego z dalekich azjatyckich regionów i zaczną ginąć jedynacy z dobrych moskiewskich domów. Rosja może i chcieć prowadzić działania w stylu pierwszej wojny światowej polegające na metodycznym ostrzale artyleryjskim i powolnym zajmowaniu terytorium. Kraj nie ma już jednak demografii sprzed stu lat. Młodych dobrze wyszkolonych żołnierzy chętnych do tego, by, jak powiadają nordyckie sagi, „nakarmić kruki”, jest coraz mniej, a powszechna mobilizacja to niebywałe ryzyko politycznie. 

Niestety brak wystarczająco szybkich dostaw ciężkiego sprzętu z Zachodu najpewniej doprowadzi do przeciągnięcia się wojny. Rosjanie są teraz w powolnym natarciu, jesienią zająwszy większość lub całość Donbasu wytracą jednak raczej impet z powodu strat. Po ewentualnym rozejmie wiosną nastąpi jednak wznowienie działań wojennych. Ukraina bowiem nigdy nie pogodzi się ze stratą terytorium. Kremlowi chodzi zaś od początku o coś więcej niż tylko o wschodnie regiony. Na liście „do podbicia” w jakiejś perspektywie jesteśmy i my, co do tego nikt chyba nie ma już wątpliwości.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie

Rosja jak Japonia?

Załóżmy jednak na moment optymistycznie, że pomimo rosyjskich postępów uda się dostarczyć Ukrainie tyle ciężkiego sprzętu, by przeszła do szerokiej kontrofensywy. Wraca pytanie: co dalej, co jest na końcu drogi? Trzeba o tym mówić głośno zwłaszcza teraz, kiedy sankcje zaczynają boleć, a geopolityczna bojaźń mąci spokojny sen wielu decydentów i ich doradców. Nie mogę się oczywiście wypowiadać za Joe Bidena czy też Andrzeja Dudę. Ale planem maksimum byłby chyba pokój połączony z nowym traktem pomiędzy NATO i Rosją oraz zmianami prawno-konstytucyjnymi w samej Rosji. Analogia do Japonii w poprzedniej części tekstu nie była przypadkowa. Rosja musiałby bowiem traktatowo zobowiązać się do nieinterweniowania w żadnym z kajaków postsowieckich.

Przystąpić do programu redukcji uzbrojenia i ogłosić  zasadę neutralności w konfliktach międzynarodowych. Ten ostatni punkt ważny jest zwłaszcza z perspektywy USA, które chcą uniknąć współpracy rosyjsko-chińskiej. Plan minimum to zaś sam traktat Rosja-NATO w którym Rosja zrzeka się wszelkich pretensji do decydowania o losach krajów ościennych. Oczywiście samymi dokumentami wojen się nie wygrywa. Należy jednak też docenić siłę pióra w porównaniu do samego miecza.

Chodzi przecież o to, aby Kreml przyznał się do porażki otwarcie i pokazał to również swoim „poddanym”. O gest dokładnie taki, jak zrzeczenie się przez Cesarza Japonii pretensji do boskości. Czy to upokorzenie? Raczej próba zmiany sposobu myślenia o swoim państwie. Proces bez wątpienia długi i bolesny, bez niego my-sąsiedzi Rosji będziemy jednak skazani na mroczne powtórki z historii, podobnie zresztą jak i ona sama. Neostalinizm pożre Ukraińców, Bałtów, Gruzinów, Polaków, ale też całe pokolenie Rosjan. Nasze typowo wschodnioeuropejskie intelektualne spory będą się zaś kończyć prędzej czy później we wspólnych braterskich dołach z wapnem.


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Kuź
Michał Kuź
doktor nauk politycznych i publicysta, w latach 2018-21 również w służbie dyplomatycznej. Współpracował m.in. z „Nową Konfederacją”, „Pressjami” i „Rzeczpospolitą”, a obecnie jego eseje i analizy poza „Magazynem Kontra” ukazują się także w „Rzeczach Wspólnych” oraz „Teologii Politycznej co tydzień”. Absolwent Louisiana State University, pracuje jako wykładowca w anglojęzycznym programie International Relations na Uczelni Łazarskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!