Liberalizm „bije” swoją „żonę”

O tym, że w polityczno-intelektualnym małżeństwie jakie nazywamy demokracją liberalną nie dzieje się dobrze wiemy od dawna. Tyle, że coraz częściej okazuje się, że za zamkniętymi drzwiami elegancki „pan liberalizm” jest brutalem, który swoją demokratyczną połowicę traktuje coraz gorzej.

Podgrzana jak chyba nigdy w historii atmosfera kampanii prezydenckiej w USA musiała w końcu doprowadzić do przemocy. Takie było moje przekonanie już od kilku miesięcy. Przy czym wezwań do zrobienia czegoś z Trumpem jako „naczelnym wrogiem demokracji”, słyszałem znacznie więcej niż analogicznych sloganów z drugiej strony.

Zapadły mi też w pamięci słowa prof. Andrzeja Nowaka, który zapytany na antenie Radia Wnet czy obecne wydarzenia doprowadzą do światowego kryzysu demokracji, odparł, że wiele zależy od tego co się stanie w USA. Czy, przy wszystkich uwagach do postawy prezydenta Trumpa, establishment i wyborcy demokratów zaakceptują to, że może on być demokratycznie wybranym na nowego prezydenta USA? Czy nie dojdzie „nie daj Boże,” jak wyraził się prof. Nowak, zamachu?

Nie da się oczywiście zmierzyć na ile dehumanizacja Trumpa miała wpływ na tego konkretnego zamachowca. Nie ulega jednak wątpliwości, że właśnie ogólna, niezwykle toksyczna atmosfera tej kampanii plus powszechny w USA dostęp do broni palnej, kazała i prof. Nowakowi, i mi samemu obawiać się wybuchu przemocy. 

Z podobną atmosferą mieliśmy niedawno do czynienia we Francji. Szczęśliwie obyło się bez krwawych incydentów. Być może dlatego, że nad Sekwaną na razie udało się liberalnemu establishmentowi zaprowadzić porządek „tak jak on to rozumie.” Wymagało to jednak paktu ze skrają lewicą i to jeszcze przed wyborami tak, aby ustalić, gdzie i jacy kandydaci muszą się wycofać by zmaksymalizować szanse obozu anty-lepenistycznego. W przypadku jednomandatowych okręgów i dużej ilości partii politycznych takie działanie, owszem, ma sens.

W USA scena polityczna zdominowana jest jednak przez dwie duże partie. Nominacja republikanów dla Tumpa i stan zdrowia Joe Bidena, który do tego nie chce się wycofać z wyborów przesądza właściwie ich wynik. Przynajmniej tak to widzę patrząc na amerykańską politykę z pewnej historycznej perspektywy. Oczywiście prezydentura Trumpa nie musi być ładna, łatwa i przyjemna, również dla nas w Europie Środkowo-Wschodniej. Jednak to nie powinno usprawiedliwiać prób uniemożliwienia mu kandydowania, czy to za pomocą decyzji sądowych, czy uciekając się do przemocy. Nie wiem na ile obóz liberalno-globalistyczny zdaje sobie sprawę, że skutki odwrócenia się od demokracji długofalowo, również dla niego, będą znacznie gorsze niż znoszenie tzw. populistów u władzy.

Odejście od demokracji sprawi bowiem, że elity już oskarżane o brak empatii i oderwanie się od zwykłych ludzi będą się z czasem stawać coraz mniej empatyczne i coraz bardziej odległe. A wtedy staniemy pewnego dnia przed alternatywą: albo potężna niszcząca niemal wszystko na swoje drodze rewolucja, albo technokratyczna władza zniewalająca ludzi zupełnie i nieodwołalnie. Być może najważniejszą funkcją systemu demokratycznego jest bowiem informowanie elit, że coś jest nie tak, że ludzie nie są zadowoleni. Ignorowanie tych sygnałów lub reagowanie na nie przemocą to droga do katastrofy społecznej w tym czy innym wydaniu.

Nie warto też stosować łatwych historycznych analogii, twierdząc np. że Hitlera też do władzy wyniosła demokracja, przed czym również przestrzega Andrzej Nowak. NSDAP po wyborach w 1932 (ani w lipcu, ani w listopadzie) żadną miarę nie miało samodzielnej większości. Hindenburga do powierzenia Hitlerowi urzędu namówiła ostatecznie kamaryla pruskich arystokratów, intelektualistów i przemysłowców z Franzem von Papenem i Alfred Hugenbergiem na czele. Konserwatywnym pruskim elitom to Hitler bowiem wydawał się mniejszym złem niż socjaliści. Jeśli już, to można tę sytuację raczej porównać z dzisiejszą Francją, kiedy to dla (deklaratywnie przynajmniej) progresywnych elit mniejszym złem od Marine Le pen wydał się, dla odmiany,  trockista – Jean-Luc Mélenchon.

Również analogie do upadku Republiki Rzymskiej mogą dla dzisiejszego establishmentu być ryzykowne. To strojący się w piórka zatroskanego patrycjusza broniącego status-quo optymata – Lucius Cornelius Sulla przeszedł do historii jako bezwzględny dyktator i krwawy rzeźnik senatorów, nie cofający się przed okrucieństwami, do których, przynajmniej w samym Rzymie, Cezar jednak nigdy się nie posunął.

Pojawia się więc pytania jak bardzo nasz zbiorowy przemocowy „mąż liberał” ukaże swoją „żonę demokrację” za flirt z populizmem? Rozumiem przy tym oczywiście tych, którzy, burzą się na  nazywanie hurtowo współczesnych polityków establishmentowych liberałami. Ludzie, którzy formułują tan zarzut to zwykle miłośnicy klasycznego liberalizmu Lorda Actona, Alexisa de Tocqueville’a czy Johna Stuarta Milla. Jest w ich utyskiwaniach sporo uroku, ale mało racji.

Klasyczny liberalizm w prawdziwej, realnej polityce przegrał już dawno z tym co Krzysztof Łazarski w swojej monumentalnej pracy o Lordzie Actonie nazwał „liberalizmem doktrynerskim”. To co z liberalizmu zostało ma dziś twarz Joe Bidena, Emmanuela Macrona, Donalda Tuska oraz Ursuli von der Leyen. Jest więc politycznym sztandarem złośliwego starca, który na przekór dobrym radom i na złość młodszym politykom z własnego obozu trzyma się kurczowo urzędu, który dawno powinien ze względu na stan zdrowia opuścić.

Jest hasłem kunktatora, który traci lawinowo poparcie społeczne, wciąż jednak potrafi przy zielonym stoliku „ustalić” wynik wyborów. Jest tarczą nienawistnego okrutnika, który w imię politycznej zemsty potrafił wynieść do najwyższych urzędów ludzi takich jak Roman Giertych oraz przyzwalać na brutalne areszty wydobywcze i deptanie immunitetów swoich wrogów politycznych. Jest wreszcie busolą samozwańczej cesarzowej Europy, która wspaniałomyślne nagradza lub karze całe kraje w zależności od tego czy ich mieszkańcy właściwie zagłosują. Tym wszystkim jest dzisiejszy liberalizm. To co nastąpi po nim, prawie na pewno będzie od niego gorsze, nie mam jednak żadnej wątpliwość, że zarówno liberalni politycy, jak i my którzy przymykaliśmy oczy na degenerację ich władzy, zwyczajnie sobie na to zasłużyliśmy.


Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Kuź
Michał Kuź
doktor nauk politycznych i publicysta, w latach 2018-21 również w służbie dyplomatycznej. Współpracował m.in. z „Nową Konfederacją”, „Pressjami” i „Rzeczpospolitą”, a obecnie jego eseje i analizy poza „Magazynem Kontra” ukazują się także w „Rzeczach Wspólnych” oraz „Teologii Politycznej co tydzień”. Absolwent Louisiana State University, pracuje jako wykładowca w anglojęzycznym programie International Relations na Uczelni Łazarskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!