MACIEJEWSKI: Cyniku, to do ciebie

Nie ma sensu wchodzić w spór z ludźmi, którzy negują sam jego przedmiot. Używają słów jak gwizdków (byle głośno, byle ostro, byle się niosło) i tak naprawdę tylko po to, by „pozostać w obiegu”. Bo kto nie wierzy w istnienie terytorium, podpisze się pod każdą mapą.

Grzech nie przestaje ciążyć na duszy w chwili, gdy zaczyna się go nazywać „nienormatywnym zachowaniem”. Tak jak brud na ciele nie znika, kiedy w pokoju zgaszone zostaje światło. Ani choroba wraz z zaprzestaniem wykonywania badań. Ponieważ grzech – o czym próbują zapomnieć wyznawcy i praktycy teologicznego cynizmu – nie jest językową ani kulturową konwencją. Jest pojęciem służącym do opisu pewnej rzeczywistości – takiej, która nie znika, gdy tylko przestanie się o niej mówić ani pamiętać. Będąc ścisłym – nie znika ona nigdy. „Grzech” obok takich słów, jak „łaska” czy „odkupienie” zapełnia pewną mapę. A nawet Mapę map. Metafizyczna kartografia jest zajęciem jeszcze bardziej żmudnym i długotrwałym niż jej fizyczna odpowiedniczka z czasów przed wynalezieniem GPS-ów i zdjęć satelitarnych. Badanie tamtego terytorium trwało przez wieki, doprecyzowywano linię brzegowe i wysokości poszczególnych wzniesień. Od szczytów świętości po depresje potępienia. Akweny łaski, pustynie grzechu.

Precyzja, ostrożność a jednocześnie żarliwa pracowitość kartografów brały się z dwóch pewników – że terytorium, które próbujemy opisać, odwzorować istnieje na pewno (a nawet bardziej niż cokolwiek innego) a po drugie, że podróż jaką z użyciem owej mapy odbywamy, jest najważniejszym, co mamy na tym świecie do zrobienia. Z kolei teologiczny cynizm, sprowadzający się do przekonania, że „każda mapa jest równie dobra, byle nie uraziła uczuć tego, który trzyma ją w rękach” bierze się dokładnie z zanegowania obu tych przekonań.

Każdy cynik pod spodem pozostaje nihilistą. Cwany uśmieszek przykrywa wewnętrzną rozpacz. A dla tych, którzy nie potrafią lub nie chcą wydostać się z jej odmętów, dostępny pozostaje tylko jeden rodzaj ulgi: wciąganie weń kolejnych ofiar. W jaki sposób?

 

„Każda zatajana prawda staje się jadowita” – zauważył słusznie Nietzsche. A jako że od czasu wydania przez Watykan instrukcji ws. błogosławienia „związków nienormatywnych” (perła w koronie kościelnej nowomowy) trwa festiwal teologicznego cynizmu, jest to dobra okazja by przyjrzeć się owym siewcom jadu. Poszukiwaczom pięknie zdobionych uzasadnień, dla utwierdzania ich bliźnich w stanie duchowej śmierci. Poławiaczom teologicznych wynurzeń, przywiązujących kamień młyński do nóg tonącym w grzechu. Nie brak ich ani wśród hierarchów, ani „katolickich publicystów”, ale te dwie grupy zaczynają się już ze sobą mieszać. Ci pierwsi zamiast listów pasterskich piszą słabą publicystykę, drudzy – nudnawe kazania w miejsce felietonów. Ale jedni i drudzy głoszą dobrą nowinę powszechnego zwątpienia w życie wieczne.

Raz na jakiś czas zdarzy im się oberwać od co bardziej krewkiego obserwatora mianem „heretyka”. Ale to duży błąd, ich twórczość z herezjami niewiele ma wspólnego. Heretykiem mógł być Ariusz czy Kalwin, „heretyk” to poważne słowo i powinno się je zarezerwować dla poważnych ludzi. Takich, którzy liczą się z tym, co mówią i piszą. Mogą robić to głupio czy niezgodnie z prawdą, ale od teologicznych cyników różni ich fakt, że o tym nie wiedzą, a już na pewno nie są z tego dumni. Heretyk źle rozrysował mapę, ale nie twierdził, że nie ma żadnego znaczenia. Sprowadzał na manowce, ale z zasady w dobrej wierze.

Ale też nie zdziwcie się Państwo, jeśli sami oberwiecie od cynika jakąś siarczystą herezją w twarz. Nie zdziwcie, ale też nie przejmujcie. Wywijają oni „doketyzmami”, „manicheizmami”, „jansenizmami” dokładnie na tej samej zasadzie, na której dzieci po przeczytaniu Harry’ego Pottera machają patykiem i wywrzaskują „Alohomora” czy „Avada Kedavra”.

 

Ani nie wiedzą co to znaczy, ani nie wierzą, że w tych słowach tkwi cokolwiek poza brzmieniem. Używają ich bez ładu ani składu, dla wywarcia samego efektu – nawet nie retorycznego, co dźwiękowego.

Co więc z nimi począć? Pamiętając o nich w modlitwie, zostawić samym sobie. Nie ma sensu wchodzić w spór z ludźmi, którzy negują sam jego przedmiot. Używają słów jak gwizdków (byle głośno, byle ostro, byle się niosło) i tak naprawdę tylko po to, by „pozostać w obiegu”. Ten, kto nie wierzy w terytorium, podpisze się pod każdą mapą. Proponuje więc uruchomić wobec nich protokół „strząsanie prochu z nóg”. Co niniejszym felietonem czynię.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Jan Maciejewski
Jan Maciejewski
urodzony w 1990 roku w Mysłowicach na Śląsku. W przeszłości redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressji”. Obecnie felietonista magazynu weekendowego „Plus Minus”. Mąż Oli, tata Julka, Anieli i Stefana.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!