„Kiedy budzisz się w szpitalu o trzeciej, czwartej rano zmęczony bólem i nie masz co ze sobą zrobić, to o tej porze zostają ci rozgłośnie, nadające taką sobie muzykę… i Radio Maryja. Zrozumiałem fenomen tego radia i naprawdę je doceniłem. Zwłaszcza o tej porze, dzięki Radiu Maryja, ludzie mogą kogoś posłuchać, mogą się wspólnie pomodlić, nie są sami, opuszczeni”. Tomasz Kalita, działacz SLD, zanim złożył swoje świadectwo w udzielonym niedługo przed śmiercią Robertowi Mazurkowi wywiadzie, przeszedł długą i ciężką chorobę nowotworową. Tak to już z Radiem Maryja widać jest, że jego światło dostrzec można najczęściej w ciemności, w samotności i cierpieniu. Usłyszeć je udaje się po raz pierwszy zazwyczaj w bezsenne noce.
To coś, czego zaprzysięgli wrogowie rozgłośni z Torunia postanowili nie dostrzec ani nie zrozumieć. Rzeczywistość, której – zabierając się do sporządzenia bilansu trzydziestolecia Radia – przegapić po prostu nie wolno. Ale też nie koniec tej historii. I nie mam tu na myśli wszystkich tych zastrzeżeń wobec imperium ojca Rydzyka ani jego samego, które są powtarzanym od trzech dekad refrenem oskarżycielskiej pieśni. Zarzutów często absolutnie słusznych, wypunktowanych zresztą dość wyczerpująco przez Jakuba Kowalskiego na naszych łamach. Największy problem z toruńskim imperium został w jego tekście jedynie zasugerowany. W miejscu, gdzie pisze on, że – parafrazując – ojciec Tadeusz Rydzyk to taki Maksymilian Kolbe na miarę naszych możliwości. Czy naprawdę możliwości te, nasze horyzonty i ambicje, aż tak się zmniejszyły?
Rozmowa o Radiu Maryja nie powinna krążyć wokół wszystkich „za bardzo” tej rozgłośni. Jej zbytniego upolitycznienia, biznesowego rozmachu, nie zawsze zdrowej gigantomanii kolejnych przedsięwzięć. To tylko pochodna problemu. Jego istota tkwi w fakcie, że Toruń nie stał się Niepokalanowem, a „Nasz Dziennik” – „Rycerzem Niepokalanej”. Media Tadeusza Rydzyka wypełniły medialną próżnię, zagospodarowały rynkową niszę, ale nie ruszyły na podbój świata. Umożliwiły wybudowanie dla Matki Bożej ogromnej świątyni, ale w żadnej mierze nie przyczyniły się do rzucenia jej do stóp całej ziemi. Może dlatego, że na pierwszy rzut oka pozornie mogą wydawać się podobni – jeden i drugi stworzyli w końcu wielkie, medialne korporacje – tak bardzo widać dzielącą ich przepaść. I ojciec Rydzyk jest tu bardziej symptomem, emblematem problemu, niż jego źródłem.
Pomysł stworzenia Rycerstwa Niepokalanej narodził się w głowie Maksymiliana podczas wielkiej demonstracji włoskiej masonerii w Rzymie, w 1917 roku. Był odpowiedzią na wojnę wydaną Kościołowi. Śledząc większość katolickich mediów w Polsce łatwo dojść do wniosku, że decyzję o ich stworzeniu podjęto po zapoznaniu się z badaniami fokusowymi. Że są odpowiedzią na zapotrzebowanie rynku. Czasem na tę jego bardziej postępową, „otwartą” innym razem – tradycjonalistyczną część. Ale im bardziej te dwa skrzydła się ze sobą zmagają, rozsiadają w swojej niechęci wobec drugiej strony, tym głośniej gwiżdże gwizdek, w jaki poszła cała para ich zapału.
Jak każde przedsięwzięcie w sferze publicznej, tak te katolickie (i zwłaszcza one), muszą dokonać alternatywy – albo znajdą sobie wygodne miejsce, jedną z nisz w obowiązującym status quo, albo będą próbowały je zmienić. Różnica między Toruniem a Niepokalanowem polega na tym, że Kolbe stworzył Rycerstwo Niepokalanej, a Rydzyk – Rodzinę Radia. Nie lekceważę potrzeby sensu i wspólnoty, na którą jego medium odpowiedziało. Ale uważam, że odpowiedź ta jest niepełna. Problem Radia Maryja polega na tym, że jest „za mało”. Za mało misyjne, za mało rycerskie. Doskonale ogrywa nastrój oblężonej przez zepsuty świat twierdzy. Ale czy choć raz wybrało się poza częstochowskie mury, żeby powstrzymać rewolucyjny potop?
Czytając wywiad z Tomaszem Kalitą – te jego fragmenty, w których opowiada on o pocieszeniu, jakie przynosi Radio Maryja samotnym, cierpiącym i starszym ludziom – stanęła mi przed oczami scena z jednego z reportaży napisanego w latach 30. XX wieku po wizycie w Niepokalanowie. Już po pokazaniu gościom biur redakcji i kolportażu swoich pism, gdy ujrzeli oni najnowsze i najlepsze z dostępnych na owe czasy maszyny drukarskie, Maksymilian stwierdził, że najważniejsze zostawił na koniec. Dopiero teraz mieli zobaczyć miejsce, które przesądza o niezwykłym sukcesie jego medialnego imperium. Kolbe zaprosił wówczas dziennikarzy do infirmerii. Klasztornego szpitala, w którym chorzy i cierpiący bracia, nie mogąc pracować, oddawali swoje cierpienie i modlitwę w ręce Niepokalanej, w intencji powodzenia Jej dzieła. Ubóstwo było jednym z elementów „biznesplanu” Kolbego. Warunki w Niepokalanowie od początku były spartańskie, bo tylko wówczas można było się spalać, złożyć w ofierze własną wygodę i ambicje do stóp Matki Boskiej. To, co dla toruńskich mediów jest od wielu lat źródłem problemów wizerunkowych – zarzuty o bizantyński styl życia ojca Rydzyka, dla Kolbego było w pierwszej kolejności zagadnieniem duchowym. Nie trzeba się obawiać o swój publiczny wizerunek, kiedy żyje się w stałym poczuciu Bożej Opatrzności.
Rzeczywistą odpowiedzią na cierpienie jest złożenie go w ofierze. Katolicyzm oferuje coś dużo więcej niż pocieszenie – daje nam sens. Tylko udział w bitwie, nie członkostwo w wirtualnej rodzinie tego czy innego medium, potrafi nadać sens samotności i bólowi. Najważniejsze pytanie, jakie powinno zadawać się katolickim mediom, nie brzmi: „jak dużą bazę darczyńców posiadacie?”, czy też: „jak wiele odsłon mają wasze witryny?”, tylko: „ilu ludzi udało wam się nawrócić?”. Te dwie pierwsze rzeczy są rzecz jasna ważne, być może nawet kluczowe, ale daleko niewystarczające. Marzy mi się, by nad biurkiem każdego redaktora naczelnego katolickiego medium wisiał fragment Ewangelii: „Starajcie się najpierw o Królestwo Boże, a wszystko inne będzie wam dodane”.
POSŁUCHAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego