MACIEJEWSKI: Ja mistrz wyciągam dłonie.

Pierwszy na ten pomysł wpadł francuski filozofii i przyrodnik, hrabia Buffon. Wizja ziemi jako pustyni skutej lodem szybko opanowała jednak umysły tak wielu artystów i ludzi nauki, że przypisywać mu wyłączne do niej prawo własności byłoby sporym nadużyciem. Lord Byron poświęcił jej poemat o apokaliptycznym tytule „Ciemność”. Idea obrastała w fachową terminologię, najwięksi naukowcy przełomu XVIII i XIX wieku dostarczali niezbitych dowodów na nieuchronną „śmierć termiczną” naszej planety. Pojawiały się również naukowe – a jakże – recepty na uchronienie Ziemi przed ostygnięciem. Sam Buffon proponował wykorzystanie do ogrzania świata ciepła wulkanów. Badacze mnożyli dowody, a filozofowie oddawali nastroje – to właśnie z XIX-wiecznej termodynamiki Artur Schopenhauer zapożyczył zasadę entropii, naukowy fundament swojego pesymizmu.

Z tamtej intelektualnej mody pozostało dzisiaj kilka rozdziałów w podręcznikach do historii idei i nieskończona liczba memów z niemieckim pesymistą w roli głównej: „Słońce świeci, ptaszek kwili, może byśmy się zabili”, „Wszystko się ułoży. Trzy metry pod ziemią”, „Na górze róże, na dole bzy, nic się nie liczy, a zwłaszcza ty”. Zmienił się lęk – to już nie zimno, tylko ciepło ma przynieść światu „termiczną” zagładę – ale nastrój pozostał. W naszych czasach jego symbolem i znakiem jest pokolenie „doomerów” (od angielskiego „doom” – fatum) pogrążonych w chronicznej depresji i przeczuciu nieuchronnej, ekologicznej apokalipsy. Ale to nie Matka Ziemi mści się na swoich wyrodnych dzieciach. To my sami zgotowaliśmy sobie ten los. Dzisiejsze lęk i fatalizm to tylko odbicie, prosta konsekwencja pychy.



Od kiedy nastała nowoczesność to my sami zaczęliśmy ustalać reguły i prawa. Traktować rzeczywistość jako wielki projekt, którego przebieg i cele ustalimy sami. Młodszy zaledwie o pokolenie od Schopenhauera, inny niemiecki filozof Johann Gottlieb Fichte pisał, że „płodzić dzieci to wydobywać z siebie nowych zarządców natury”. To zdanie tak naprawdę niewiele różni się od coraz modniejszej dziś tezy, że płodzić dzieci to wydobywać z siebie zagładę Ziemi. Oba stwierdzenia są awersem i rewersem tej samej wizji człowieka i natury. Nowoczesny projekt się nie skończył, tylko lekko zmodyfikował swoje założenia oraz – nawiązując do grantowej nowomowy – „planowane cele”. To już nie przyroda ma zostać poddana bezwzględnej kontroli człowieka, tylko on sam – jeszcze bezwzględniejszemu – panowaniu przyrody. A wszystko zaczęło się w chwili, kiedy zdezerterował on z roli korony stworzenia i postanowił zostać jego królem.

Zrzucił z siebie pancerz kontekstu, w którym przebiega jego życie na ziemi. Praw ustalonych bez jego udziału czy nawet proszenia o kontrasygnatę przez Kosmos – w wizji pogańskiej, czy Boga – w chrześcijaństwie. To on jest źródłem wszechrzeczy, mistrzem wyciągającym dłonie. „Pieśń to wielka, pieśń – tworzenie”. Mistrzem zawieszonym w chaosie. Pytanie tylko, czy będzie próbował go okiełznać, zaślepiony oświeceniowym optymizmem, czy może jednak stwierdzi, że łatwiej jest dać mu się pochłonąć, jak zdaje się twierdzić dzisiaj. Ludzki umysł zaczął wytwarzać sielskie wizje przyrody uwolnionej od brzemienia człowieka już dawno temu. Ale w szeleście nieściętych ludzką ręką drzew, szumie niezanieczyszczonych odpadami mórz nie chodziło nigdy – i śmiem twierdzić, że tym bardziej nie chodzi dzisiaj – o miłość do przyrody, troskę o klimat. Najbardziej upajający był fakt naszego nieistnienia. Przywilej niebytu. Ostatnie stadium pychy.

Aleksiej Kiriłłow, jeden z bohaterów „Biesów” Dostojewskiego, postanawia osiągnąć boskość poprzez samobójstwo. Udowodnić, że sam jest stwórcą przez akt samozniszczenia. Na moment przed swym czynem kompulsywnie gryzie palec wskazujący. Tę część ciała, którą na fresku z kaplicy sykstyńskiej stykają się Bóg z Adamem. Pierwsze ognisko śmiertelnej choroby stworzenia. Bycia powołanym i określonym przez coś większego niż ja sam. Ponowne odnalezienie jej bakcyla jest dzisiaj naszym największym zadaniem. Większym być może nawet od redukcji emisji gazów cieplarnianych.

Autor jest stałym felietonistą tygodnika „Plus Minus”, gdzie ten tekst ukazał się pierwotnie dn. 19.11.2021 r.

Jan Maciejewski
Jan Maciejewski
urodzony w 1990 roku w Mysłowicach na Śląsku. W przeszłości redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressji”. Obecnie felietonista magazynu weekendowego „Plus Minus”. Mąż Oli, tata Julka, Anieli i Stefana.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!